Prezydent może wszystko

Prezydent może wszystko

Austria's new president,Alexander Van der Bellen, delivers a first statement after the official announcement of the final result of the presidential election in Vienna, Austria, Monday May 23, 2016. Left-leaning candidate Alexander Van der Bellen won the election to become Austrian president Monday, but his right-wing rival was only narrowly behind, a result that reflects the growing strength of Europe's anti-EU political movements. (AP Photo/Hans Punz) headline:

Alexander Van der Bellen będzie dążył do ograniczenia swoich konstytucyjnych uprawnień Korespondencja z Wiednia Jeszcze o godz. 14.40 w poniedziałek 23 maja, dwie godziny przed podaniem oficjalnych wyników głosowania w drugiej turze wyborów prezydenckich, wyszukiwarki internetowe reagowały na zapytanie „prezydent Austrii” dwoma nazwiskami: Norbert Hofer i Heinz Fischer. Potem już: Alexander Van der Bellen. Pierwszy na tym stanowisku zielony łamie dotychczasowy kanon pochodzenia głowy państwa z czerwonej lub czarnej strony. Ktoś ładnie powiedział, że Austriacy wywinęli się niebieskiemu populiście, który już się wdrapał na podnóżek fotela najwyższego urzędu nad Dunajem. Faktycznie, uciekli spod noża, bo wyniki drugiej tury wyborów jeszcze w niedzielę 22 maja właściwie wskazywały na wygraną Norberta Hofera. Po pierwszej turze 24 kwietnia stare partie, SPÖ i ÖVP, były w takim szoku po nokautującej przegranej, że nie były w stanie sformułować jakiegokolwiek komentarza. Znajomi z SPÖ nie odbierali telefonów, nie odpisywali na mejle. Czerwona kartka od narodu, potem dymisja rządu i kanclerza. Ludzie pisali do siebie: „Wybraliśmy brunatnego”, „Austriacy głosowali biernie, miernie i brunatnie”, do tego zdjęcie wiedeńskiego sznycla w kształcie swastyki. Ktoś odgrzebał cytat z Thomasa Bernharda: „Mentalność Austriaka jest jak pączek: na zewnątrz czerwony, w środku brunatny i zawsze odrobinę pijany”. Druga tura wymusiła zgodę różnych stron sceny politycznej, scementowaną realnym lękiem i poważnym potraktowaniem zapowiedzi kandydata prawicowo populistycznej FPÖ: „Będziecie zaskoczeni, jak wszystko dalej pójdzie”. Te słowa z debaty telewizyjnej między kandydatami Hofer chętnie by cofnął, ale – chyba na szczęście dla tego kraju – padły i otrzeźwiły Austriaków. Obawy o ich prawa zmobilizowały do głosowania mniejszości seksualne oraz imigrantów z obywatelstwem austriackim. Dzięki przerzuceniu głosów wyborców socjaldemokracji i chrześcijańskiej demokracji oraz pospolitemu ruszeniu niezadowolonych, którzy głosowali na panią sędzię w stanie spoczynku, byłą przewodniczącą Sądu Najwyższego Irmgard Griss, a także tych, którzy w innych okolicznościach nigdy nie oddaliby głosu na zielonego, Austria ma przewidywalnego prezydenta elekta. Haider wiedział to wcześniej Wieloletni korespondent „Süddeutsche Zeitung” z Wiednia, legenda niemieckiego dziennikarstwa, 69-letni Michael Frank, przypomina, że to dawny przywódca wolnościowych populistów Jörg Haider dostrzegł siłę urzędu prezydenta w Austrii. Jeśli miałby sprawować urząd o samodzielnych, dużych możliwościach, mówił, to chciałby zostać właśnie prezydentem. Jeden czy drugi zachichotał, zamiast sięgnąć do konstytucji. Mało kto zagłębia się w te zapisy, a 12 lat stabilnej prezydentury Heinza Fischera oraz względny spokój gospodarczy i polityczny, aż do kryzysu uchodźczego niespełna rok temu, pozwalały myśleć, że to urząd reprezentacyjny, niewiele znaczący. Cóż za niefrasobliwość! Populista Norbert Hofer z FPÖ, któremu zabrakło zaledwie 31 026 głosów do objęcia urzędu, zapowiadał, że zrobiłby użytek z możliwości, jakie konstytucja daje prezydentowi. Był gotów rozwiązać parlament, jeśli nie podobałoby mu się to, jak pracuje albo co uchwala. Wtedy ogłosiłby nowe wybory. Stanowisku prezydenta wybieranego przez naród taka decyzja nie zagraża. Byle nie rozwiązywał kolejnych parlamentów z tej samej przyczyny, może korzystać podczas swojej kadencji z tego prawa do woli. Tak stanowi konstytucja Republiki Austrii, wersja z 1929 r., obowiązująca także po 1945 r. Prezydent może też rozwiązać cały rząd, bez uzgadniania tego z parlamentem. Nie ma natomiast takich uprawnień wobec pojedynczych ministrów, tu wymagana jest zgoda parlamentu. Mógłby poza tym wedle uznania ogłosić stan wyjątkowy, rządzić grupą ekspertów niezależnych od parlamentu, bawić się wszelkimi dostępnymi prawnie sztuczkami. Dotąd żaden z ośmiu prezydentów arbitralnie nie rozwiązał rządu bez porozumienia się z nim, taka była niepisana tradycja. Teraz jednak prezydent jasno deklarujący prawicowe i nacjonalistyczne poglądy oraz przynależność partyjną (FPÖ obchodzi 60 lat, powstała m.in. na bazie Federacji Niezależnych, pełnej dawnych członków NSDAP), nastawiony antyeuropejsko i antyimigrancko, powodów do podobnych działań miałby wiele. Mógłby nie zaakceptować lub w każdej chwili odwołać kanclerza, także bez konsultacji z parlamentem; mógłby kanclerza powołać i zaprzysiąc rząd mniejszościowy, co nie zdarzyło się do 2000 r. Tę właśnie praktykę złamał rząd koalicji ÖVP i FPÖ, a prezydent Thomas Klestil zafundował Austrii niestabilny gabinet. Okres ów zakończył się przyspieszonymi wyborami parlamentarnymi w 2002 r. Tylko trzy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2016, 22/2016

Kategorie: Świat