Profesor i hochsztaplerzy

Profesor i hochsztaplerzy

Wybitny kardiolog na ławie oskarżonych pod zarzutem wyłudzenia milionów złotych Śledztwo prowadzone przez opolską delegaturę Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego pod nadzorem Wydziału Przestępczości Zorganizowanej Prokuratury Okręgowej w Opolu przyniosło pierwszy efekt – do Sądu Rejonowego w Kędzierzynie-Koźlu wpłynął już akt oskarżenia w sprawie spowodowania 12-milionowej straty w gospodarstwie Grudynia, w tym 10-milionowej straty Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa i dwumilionowej samego gospodarstwa. Na ławie oskarżonych zasiądą cztery osoby: Renata Z. i Jan W. – członkowie Zarządu Przedsiębiorstwa Produkcji Sadowniczej Grudynia SA, Andrzej B. – wiceprzewodniczący rady nadzorczej, oraz prof. dr hab. n. med. Stanisław P., przewodniczący rady nadzorczej spółki, właściciel większościowego pakietu akcji gospodarstwa, jeden z najwybitniejszych kardiologów w Polsce. Za dwiema osobami – Robertem Pirogiem (byłym prezesem PPS Grudynia SA podejrzewanym również o inne przestępstwa kryminalne) i Bartoszem Buczkiem (prowadzącym firmę Gospodarstwo Rolne Bartosz Buczek) – rozesłano listy gończe. Czy to przypadek, że w takim towarzystwie znalazł się znakomity kardiolog, któremu już nie setki, ale tysiące osób zawdzięczają życie? Sława O prof. Stanisławie P. mawiało się na Śląsku i tak, że jeśli wypada mu portfel z kieszeni, to w kopalniach tąpie. Profesor wiedział co, wiedział jak, wiedział gdzie, wiedział też za ile. Klinikę kardiologii przejął po prof. Wolańskim w 1975 r. Doskonały fachowiec i świetny organizator szybko pokazał, co potrafi. Nie było na Śląsku pracowni hemodynamiki – powstała, a po niej następne. Nie stosowano cewnikowania serca ani angiografii tętnic wieńcowych – zaczęto stosować. Na ulicach pojawiła się słynna karetka „K”. Kiedy w 1983 r. ówczesny rektor Śląskiej Akademii Medycznej, Franciszek Kokot, zapragnął utworzenia w Zabrzu nowego ośrodka kardiologicznego, pomysł został przyjęty z dużą rezerwą. Do dyspozycji oprócz ludzi był tylko pawilon psychiatryczny w stanie surowym. Tymczasem właśnie przede wszystkim profesor P. udowodnił, że to da się zrobić. Powstały trzy kliniki: kardiologii, kardiochirurgii oraz kardiologii i kardiochirurgii dziecięcej. Szefem pierwszej został Stanisław P., drugiej – prof. Zbigniew Religa. P. zaczął stosować wyjątkowe w skali światowej metody leczenia. Wskaźniki śmiertelności w ostrym zawale spadły, ponad trzy czwarte pacjentów skazanych wcześniej na śmierć lub czekanie na śmierć było w stanie wrócić do pracy. Dla tych ludzi profesor P. zawsze będzie Bogiem. Jednocześnie co jakiś czas zaczęły pojawiać się informacje o pewnych dziwnych zdarzeniach. Kiedy w 1991 r. prof. Stanisław P. był już dyrektorem Wojewódzkiego Ośrodka Kardiologicznego, WOK otrzymał w darze helikopter. Prosto z zakładów ze Świdnika. Co wydarzyło się potem? Helikopter został sprzedany… zakładom ze Świdnika. Potem szukano pieniędzy za sprzedaż, aż w końcu helikopter trafił do Wojewódzkiej Kolumny Transportu Sanitarnego, ale już nie jako dar. Wojewoda musiał za niego zapłacić. Profesor miał swoje wizje. Postanowił na przykład zbudować w Zabrzu nowy szpital kardiologiczny na 300 łóżek, bo istniejący obecnie uznał za mało komfortowy. Kiedy rektor Śląskiej Akademii Medycznej odmówił mu zgody na wydzielenie części terenu, na którym akademia zaczęła już budowę Akademickiego Centrum Medycznego, profesor udał się do Polskiej Akademii Nauk, żeby ta dała mu zgodę, a przy okazji halę na swoim terenie. Pieniądze? – Sam wyłożę kilka milionów dolarów, które zarobiłem w USA – zapewnił. Mimo to władze Zabrza nie wykazały entuzjazmu, Śląska Kasa Chorych też się nie zachwyciła, a prof. Religa nazwał cały pomysł niedorzecznym. Na terenie Instytutu PAN w Zabrzu coś jednak profesorskiego funkcjonowało – Społeczne Stowarzyszenie Kardiologiczne. Pieniądze od sponsorów pozwoliły urządzić stację z dwiema karetkami. Problem pojawił się wówczas, gdy okazało się, że stacja właściwie nie działa. Przez 10 lat pieniądze od sponsorów płynęły, stowarzyszenie zarabiało, nie realizując żadnego celu statutowego, a na dodatek przez dwa lata nie płaciło czynszu. Nikt profesora nie rozliczał. Jedną z karetek profesor woził VIP-ów z kraju i zagranicy do Wojewódzkiego Ośrodka Kardiologii (dziś Śląskie Centrum Chorób Serca), którego był dyrektorem. Ale profesor miał nie tylko stowarzyszenie, również Fundację Kardiologiczną „Serce”. I choć fundacja nie zajmowała się przecież leczeniem, to zgodnie z fakturami właśnie na jej konto wpływały pieniądze z zachodnich kas chorych. Oczywiście, według tamtejszych stawek. Fundacja rozliczała się potem z polskim

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 08/2004, 2004

Kategorie: Kraj