Przeciętna Gdynia

Przeciętna Gdynia

Na jubileuszowym festiwalu pokazano dużo średnich filmów. Nawet zwycięzca pozostawił niedosyt O czym i dla kogo? – temat dyskusji na gdyńskim forum Stowarzyszenia Filmowców Polskich był niezwykle ważki i aktualny. Niestety, z dyskusji wynikło niewiele, nie wzięli w niej udziału młodzi twórcy, a w sali kinowej można było się przekonać, że niewielu reżyserów zadaje sobie te pytania, zanim rozpoczną się zdjęcia. Sporo niedosytu To była inna Gdynia niż rok temu. Nie tylko dlatego, że 30. i jubileuszowa. Zamiast majaczącej na horyzoncie nadziei na nowoczesne prawo filmowe – jest ustawa czarno na białym. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów odbyła się selekcja konkursowa, w wyniku której za konkursową burtą wylądowały takie dzieła jak „Rh+” Żamojdy, „Lawstorant” Haremskiego czy „Czas surferów” Gąsiorowskiego. Mimo to trudno znaleźć uzasadnienie dla ogólnie panującego samozadowolenia, bo ilość nie przeszła w jakość. Zamiast sporej liczby marnych produkcji i kilku świetnych, jak ubiegłej jesieni, pokazano dużo filmów średnich albo bardzo słabych. Rok temu wygrali młodzi, w tym roku dominowało kino autorskie reżyserów średniego pokolenia. Zdecydowanego faworyta nie było, choć zwycięski „Komornik” Feliksa Falka był najbardziej precyzyjnie skonstruowanym obrazem, ze świetnymi rolami, zdjęciami i niebagatelnym przesłaniem. Jednak i on pozostawia niedosyt, bo ekspiacja głównego bohatera, bezwzględnego łajdaka, zupełnie nie przekonuje. Laureat Nagrody Jury, „Persona non grata” Krzysztofa Zanussiego, zadawał ważne pytania, pokazywał, jak korupcję uznaje się za zło konieczne, jak umiera świat wartości. Ale w potoku wielojęzycznych dialogów nie dał nawet cienia pomysłu, jak to zmienić. Chyba tylko jeden tytuł chwalono, raz odważniej, raz subtelniej, ale gremialnie. To film trójki studentów łódzkiej Filmówki – Anny Kazejak-Dawid, Jana Komasy i Macieja Migasa – „Oda do radości” (Nagroda Specjalna Jury). W trzech nowelach pokazali świeżą i trafną diagnozę polskiej rzeczywistości – wszechwładzę pieniądza, kastowość społeczeństwa, toksyczne związki – i młodych ludzi, którzy się z nią zmagają. I niestety przegrywają. A spotykają się gdzie? W autobusie do Londynu. Do bólu aktualne, dobre warsztatowo i pokoleniowe w wymowie. Tylko na razie film ten nie ma dystrybutora… Werdykt nie wzbudził kontrowersji, bo w większości przypadków nagrodzono to, co w danym filmie najlepsze. Przepiękne zdjęcia Artura Reinharta i muzykę Michaela Nymana w „Jestem” Doroty Kędzierzawskiej, obrazie, który choć niezwykle poetycki, tematem (chłopiec z domu dziecka, odrzucony przez matkę, stroniący od rówieśników, stara się znaleźć własną drogę w atmosferze beznadziei) przegrywa z podobnymi, ale bardziej przejmującymi obrazami w znanych dokumentach czy fabułach. Dobrą rolę Karoliny Gruszki (najlepsza aktorka ex aequo z Krystyną Jandą) w „Kochankach z Marony” Izabeli Cywińskiej, filmie, który niestety wydaje się zbyt teatralny. Debiut reżyserski Anny Jadowskiej („Teraz ja”), który choć nie porywa, to jest dowodem na rozwój artystki i każe pilnie przyglądać się jej kolejnym projektom. Może trochę niedocenione pozostały „Rozdroże cafe” Leszka Wosiewicza (nagroda za reżyserię) i „Parę osób, mały czas” Andrzeja Barańskiego. Ten pierwszy to przejmująca, brawurowo opowiedziana historia trójki młodych ludzi z małego miasteczka, którzy w fantastycznie sportretowanym krajobrazie warszawskiej Pragi egzystują na granicy kryminalnego światka. Czy ich skusi? Skromny film Barańskiego zaś nie tylko dał okazję Krystynie Jandzie do stworzenia wspaniałej kreacji, ale też bez napuszenia i nadmiaru męczeństwa pokazał życie galerii zwykłych ludzi w latach 70. i 80. Przede wszystkim jednak to historia pary niezwykłej – poety Mirona Białoszewskiego i jego niewidomej sekretarki, powierniczki, Jadwigi Stanczakowej (genialna Janda). Pojawiły się jeszcze dwa niedoskonałe, ale oryginalne promyki optymizmu. Nowoczesna bajka o kopciuszku ze Śląska – „Barbórka” Macieja Pieprzycy. I pozytywne spojrzenie na nasz kawałek świata w „Doskonałym popołudniu”, filmie nierównym, chwilami przegadanym, ale prowokacyjnym. Przemysław Wojcieszek jak zwykle poszedł pod prąd: jeden z jego bohaterów ogłasza, że kocha ten kraj, warto tu żyć, a Gliwice to najpiękniejsze miasto świata. Oryginalne, prawda? Porażka w chińskim lesie Ale najgłośniej słychać było huk porażek: „Mistrza”, „Wróżb kumaka”, a przede wszystkim „Kochanków Roku Tygrysa”. Wszystkie trzy bardzo oczekiwane. Wszystkie rozczarowują. Ten ostatni – najbardziej chiński z polskich

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2005, 39/2005

Kategorie: Kultura