Przystanek klasztor

Przystanek klasztor

Kotana już nie ma, ale ciągle są ludzie, którzy zmieniają jego słowa w czyny

Do klasztoru pod Strzegocinem jedzie się z Warszawy prawie dwie godziny. Wąskimi, zapomnianymi drogami. Las, pola, a potem jeden sklep spożywczy, jedna piekarnia i zaraz za zakrętem kościół z przylepionym do niego klasztorem. Olbrzymie, szare gmaszysko. Podjazd, dach i psia buda przysypane grubą warstwą świeżego śniegu. Pierwsze wrażenie jest dość przygnębiające. Ale to tylko pozory, bo tak naprawdę straszący jeszcze niedawno gołymi murami klasztor stał się schronieniem dla wielu ludzi.
Klasztor działa czwarty rok i nie ma już chyba bezdomnych w Polsce, którzy by o nim nie słyszeli. Zresztą nie tylko oni, ale także szpitale, Markoty, inne centra pomocy. Gdy chwycą silne mrozy, telefon nie milknie ani na chwilę. Dzwonią głównie ze szpitali, że mają kogoś bez meldunku i muszą coś z nim zrobić.
Mówią, że tutaj nawet zdarzają się cuda. Dosłownie. Trafił się pacjent, co ledwo mógł podnieść się na łóżku, robił pod siebie. Aż nagle tuż przed samymi świętami zaczął chodzić. O kulach, powoli, ale zawsze. Wieść o tym szybko się rozniosła. I pewnie dlatego ludzie we wsi mówią, że do mieszkańców klasztoru szczęście lubi się uśmiechać. Rok temu w pokoiku na parterze mieszkała dziewczyna w ciąży. Jej chłopak był narkomanem, nie pracował. Ona bez szkoły, nawet matury nie miała. I potem znowu cud. Urodziła dziecko, zdała maturę, poszła studiować hotelarstwo do Warszawy. A jej chłopak też jakoś zmądrzał, rzucił narkotyki i wziął się do pracy.
Jadwiga Kortkowska przejechała prawie 600 km, zanim trafiła do klasztoru. Kiedyś miała własne mieszkanie koło Zielonej Góry. – Ale mój mąż jest z tych, co to piją i biją. A do tego jest policjantem i nigdy nie potrafił zostawić swojej pracy za drzwiami. Któregoś dnia postanowiłam, że uciekam. Zostawiłam mu wszystko. Wsiadłam w pierwszy pociąg, który podjechał na stację – opowiada Jadwiga. To pierwszy ośrodek pomocy w jej życiu. I na początku przeraził ją ogrom tych wszystkich pomieszczeń i korytarzy. Bała się, że będzie jej zimno w tych murach, że pewnie hula w nich wiatr. Teraz pomaga w gabinecie lekarskim i gotuje w kuchni. Każdego dnia miesza chochlą 50 litrów zupy, olbrzymie gary buchają na starym, węglowym piecu. Jednak na zmęczonej twarzy kobiety rysuje się cień uśmiechu: – Każdy ma tu swoje prywatne nieszczęście, życie, które powinno wyglądać inaczej. Ale tutaj w końcu czuję się bezpiecznie. I nie chodzi o grube mury, ale o ludzi.
Dobra wróżka, los, cud. Różnie się to nazywa. Klasztor troszczy się o swoich mieszkańców. Każdemu daje drugą szansę. Przynajmniej do czasu, gdy jakiś zły duch znowu nie podsunie gorzały pod nos.

Gdy kusi spożywczy…

„Przegląd” zaglądał do klasztoru już kilka razy. Jeszcze trzy lata temu gmaszysko przypominało ruinę. Żadnych framug, drzwi, tynków, podłóg. A do tego olbrzymia dziura w dachu, z lekka tylko przykryta krzakami samosiejkami. Nikt nie wróżył dobrze temu miejscu. Aż zjawiło się kilka osób, wśród nich Tadeusz Górowski. Postanowili zrobić tu pomnik Marka Kotańskiego. Ale taki szczególny, który będzie żył własnym życiem i ciągle przypominał, że idee zaszczepione przez Kotana przetrwają. – I od tamtej pory ciągle coś się tu buduje – mówi z wyraźną dumą w głosie Tadeusz Górowski. – Trudno powiedzieć, ile jest wszystkich pokoi. Przynajmniej 40, 50. Co rusz remontujemy kolejne. Zakładamy centralne ogrzewanie. Nie ma jeszcze kasy na całość, ale się nie poddajemy.
Utrzymanie klasztoru kosztuje coraz więcej. A ostatnie zmiany w prawie o darowiznach, ze swoją zabójczą stawką VAT, skutecznie uszczupliły grono darczyńców. Przedsiębiorcy obawiają się, że będą musieli zapłacić VAT za przekazane nieodpłatnie towary.
Oszczędzać trzeba więc na wszystkim. Latem prąd włączany jest dopiero o zmroku. Gorzej jest teraz, gdy zmrok zapada szybko. – Wszystkie wydatki są księgowane – zastrzega Górowski. Skąd jeszcze mają „kasę”? Wśród mieszkańców są emeryci i renciści. Jest zasada, że do 50% oddają na utrzymanie ośrodka. Choć nie zawsze łatwo to wyegzekwować. Bo pieniądze tych ludzi się nie trzymają, a po dwóch, trzech dniach sklep spożywczy kusi już zbyt mocno.
Gdy na dworze robi się chłodniej, w klasztorze zaczyna brakować wolnych miejsc. Teraz jest około 80-90 mieszkańców. Zasady przyjmowania się nie zmieniły. „Zero alkoholu na ośrodku”, wszyscy recytują z pamięci. Przy drzwiach wejściowych siedzi pan Stanisław. Ma prawo skontrolować każdego mieszkańca wracającego z zakupów. Znajdzie alkohol? Od razu ląduje się u dyrektora na dywaniku. Czasem tylko zimą robi się niewielkie odstępstwa. – Gdy policja czy opieka społeczna przywiezie kogoś ma rauszu, to go bierzemy. Do rana wytrzeźwieje. Potem czeka go poważna rozmowa – mówi Tadeusz Górowski. Przyznaje, że nie lubi ludzi wyrzucać, choć czasem trzeba kogoś przekierować do innego ośrodka. Ostatnio dwaj mężczyźni sami odeszli, bo woleli sobie pobalować. Skruszeją na mrozie, to wrócą.

Bezdomni, ale nie bezradni

Klasztor potrafi się dzielić tym, co ma. Kiedy jeden z darczyńców dał zabawki, dzieci ze wsi dostały piękne prezenty. – Ludzie ze wsi inaczej zaczęli myśleć o bezdomnych. Mają dla nich więcej szacunku i zrozumienia niż kiedyś – mówi ksiądz, sąsiad zza klasztornej ściany. – Tutaj są podłogi, kominek z ogniem, a nie w każdej chałupie na wsi ludzie mają takie luksusy. I zawsze jest co do garnka włożyć. Bywa, że klasztor żywi jeszcze kilka okolicznych rodzin. Gdy jednemu małżeństwu spaliła się chałupa, to dostali stąd meble, garnki, talerze. Dzięki temu jakoś żyją.
W środy i soboty są kąpiele dla wszystkich. Porządne ubrania na zmianę, działa nawet coś na kształt pralni. Czysto w pokojach, białe ściany. Klasztor ma też swój gabinet lekarski. Spory, z oknem, leżanką, szafką na lekarstwa i biurkiem, przy którym regularnie przyjmuje prawdziwy lekarz. Niedługo może się okazać, że to jedyna pomoc medyczna w promieniu kilometrów. Bo lekarzowi, który dotąd opiekował się mieszkańcami wsi, praca na prowincji przestała się opłacać. Na piętrze w izbie chorych brakuje wolnych łóżek. Zaduch, jest gorąco. Tutaj leżą ludzie wypisani ze szpitala. – Chorzy? Zależy dla kogo – pada wymijająca odpowiedź. Każdy pacjent ma tu na imię Andrzej. Czy to prawdziwe imię? W każdym razie do takiego się przyzwyczaili.
Klasztor żyje własnym życiem. Chrzciny były tu już z siedem razy. – Całkiem, całkiem ten przyrost naturalny – żartuje ksiądz. Szykuje się kolejna uroczystość, bo niedługo Grażyna, jedna z młodych mieszkanek, powije bliźniaki. – Mam tu swój pokój, kuchnię. Sama gotuję. To jest mój mały świat – mówi Grażyna, która przyjechała do Strzegocina w kwietniu zeszłego roku. Głaszcze po głowie jedną ze swoich córeczek, półtoraroczną Darię. Zamyśla się: – Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, a słyszałam, że jest tu czysto, spokojnie i ludzie nie zadają zbędnych pytań.

Kto pisze te historie?

Mieszkańcy? Są i malutkie dziewczynki – bliźniaczki, kilka kobiet w zaawansowanej ciąży, sporo starszych osób. Ale większość ludzi, którzy trafili do klasztoru, zniszczyło swoje życie alkoholem. Jedni mają to wypisane na zmęczonych libacjami twarzach, drudzy skrzętnie ukrywają ten fakt.
Krzysztof, na oko koło sześćdziesiątki. Bardzo szczupły. Alkohol? Mówi, że nie pije. Zapomina dodać, od jakiego czasu. Przyszedł tu półtora roku temu, prosto ze szpitala. Bez meldunku jest już 15. rok. Mówi, że żył w dużym stresie i to rzuciło mu się na serce. W klasztorze robi za krawca. Wszystkie firanki, zasłony, powłoczki i narzuty to jego robota. – To taśmowa robota – mówi i przekonuje, że ma w sobie duszę artysty. Jednej dziewczynie uszył taką skórzaną miniówkę, że lepszej w żadnym sklepie by nie dostała. Od tej pory ma pełne ręce roboty. Przedłużyć czy skrócić spodnie, podszyć firanki, nawet ludzie ze wsi do niego z robotą przychodzą. – Człowiek musi czymś ręce zająć. Zarobić na papierosy, kawę – mówi i poprawia na nosie grube okulary, czwórki. Maszyna do szycia to jego skarb, oryginalny Singer. Teraz szyje plecak z kawałków skóry. Kiedyś kopcił jak komin. Z nerwów. Ale odkąd zaczął szyć, to się uspokoił.
Spokoju szuka też Leon – malarz, który mieszka kilka pokojów dalej. Jego obrazy wiszą w korytarzu i w gabinecie dyrektora. Jest tu po raz drugi. – Człowiek próbuje coś w swoim życiu zmienić. Lato, ciepło, ma się chęć uciekać. Wracam, bo w świecie poza murami jakoś mi się nie udaje – mówi i pochyla, jakby z zawstydzeniem, siwą czuprynę nad sporym kawałkiem dykty. Tak powstaje kolejne dzieło: klasztor wczesną wiosną. Drzewa z delikatnymi listkami na gałęziach. – Kolory zależą od mojego nastroju. Lepiej mi na sercu, to od razu daję więcej zieleni, pasteli. A czasem bywa, że widzę wokół tylko mroźną zimę.
Dlaczego maluje? Każdy w tej społeczności próbuje dać coś od siebie. A on ma chory kręgosłup, więc o ciężkich robotach nie ma mowy. Ale ciekawe, że nigdy wcześniej nie malował. Dopiero tutaj poczuł taką wenę. Może to rodzinne, bo jego córka też ma talent. Co ostatnio namalowała? Nie wie, bo nie widział jej od 11 lat.
Mówi, że ma bardzo dużo marzeń, bardzo tęskni za normalnym życiem, że chciałby wyjść z bezdomności, ale nie widzi dla siebie ratunku. Klasztor? To odludzie, gdzie człowiek z czasem zapomina o tym, że jest bezdomny, że gdzieś jest jakiś inny świat. – Chciałbym zrobić cykl portretów mieszkańców. Bo ci ludzie mają bardzo ciekawe twarze, z dokładnie wyrytym życiorysem. Ale na razie jakoś nie mam chętnych – mówi. Stopniowo ogarnia go melancholia. – Czasem wolałbym nie mieć marzeń. Żyć ze sprzedaży obrazów? A kto by tutaj je kupił? Ludzi ze wsi nie stać czasem na chleb, a ja nie mam za co kupić biletu do miasta.
Bo tak naprawdę każdy tutaj marzy o dorabianiu. Wojciech Szpakowski wygląda przez okno. Liczy na to, że może uda mu się zobaczyć pierwsze oznaki wiosny. – Jestem tu trzecią zimę, latem jeżdżę do znajomych na wieś. Trochę popracuję i zawsze wpadnie mi parę groszy. Pozbieram truskawki, ogórki, coś przekopię – opowiada. W klasztorze robi za palacza. 12 godzin pracy, a potem 12 wolnego. Akurat jest po nocy, oczy same mu się zamykają. Kiedyś był żonaty, ale jak mówi, rozwaliło mu się małżeństwo. Czy żałuje? Oczywiście. Maciek, Józio i on są tu od początku. Mówią o sobie: stara gwardia. Ale nie próbują nikogo wychowywać. Każdy nowy uczy się na własnych błędach. On sam kiedyś tułał się po hotelach robotniczych i nie były to miłe czasy. Jak tu trafił? Najpierw kolega powiedział, żeby pojechał w Warszawie na Marywilską. A tam dali mu skierowanie do klasztoru. Teraz bardzo liczy na to, że niedługo dostanie emeryturę: – Odłożę sobie na mały domek gdzieś na wsi, codziennie latem będę łowił ryby. A na razie muszę skończyć z tym patrzeniem za okno. Od tego czasem człowiek głupieje.
Głupotą nazywa się tu myślenie o tym, co zostało za plecami. Że był alkohol, błędy po drodze, czasem jeden za drugim. Wie coś o tym Włodzimierz Marczak. Razem z żoną został tu oddelegowany przez sąd. Ze względu na dziecko. Wcześniej mieszkali na działkach na warszawskiej Woli. Mówi, że w końcu nie mieli tam tak źle. – Starałem się. W altanie mieliśmy spory piec od centralnego – opowiada. Chociaż tutaj jest im lepiej. Wiadomo, grube mury. No i dyrektor się stara, da dziecku zabawki. Co miesiąc piszą podanie do opieki, więc dostają parę groszy. Ich kilkunastomiesięczna córeczka jest śliczna jak obrazek. Regularnie odwiedza ją kurator. To był warunek, żeby dziecko zostało przy nich. – A już ktoś się na nie szykował – mówi Włodzimierz. – Gdyby nie klasztor, zabrano by nam dziecko.
Na razie Włodzimierz pracuje na noce w piekarni. Stara się. Bardzo chce awansować do grona „lepszych” ludzi. W końcu nie ma jeszcze alkoholu wypisanego na twarzy, a do swoich problemów nigdy głośno się nie przyzna. – Bywało, że sobie pozwalałem. Ale doszedłem do wniosku, że gorzała to nie jest cel, który uświęca środki – mówi. A do swoich słów chce przekonać wszystkich. Łącznie ze sobą. – Ci, co chcą coś w swoim życiu zmienić, idą do ośrodka i zostają w nim. Reszta woli alkohol i narkotyki. Jeszcze kiedyś potrafiłem to pojąć. Ale odkąd mam małe dziecko, żonę, dach nad głową i suche łóżko, nie potrafię ich zrozumieć. W połowie marca urodzi mi się drugie dziecko. Mam cel w życiu. Nie jestem sam.

 

Apel o pomoc
Po ostatniej fali mrozów do klasztoru przywieziono z całej Polski kilkaset osób. Dyrekcja ośrodka apeluje o pomoc, szczególnie do hurtowni spożywczych i odzieżowych. Przy takiej liczbie potrzebujących brakuje niemal wszystkiego, głównie żywności i ciepłej odzieży. Przyda się każde wsparcie.
Szybki kontakt: (0-23) 692-67-10, 0-507-524-538
Adres: Pułtuskie Centrum Pomocy Bliźniemu im. Marka Kotańskiego
„Monar-Markot”
Strzegocin 40 06-150 Świercze
Konto bankowe: Bank Spółdzielczy w Nasielsku o/Świercze
05 8226 1021 0000 0244 2002 0001

Jak powstawał klasztor?
We wrześniu 2002 r. Stowarzyszenie Monar i starosta Pułtuska podpisali umowę na użytkowanie klasztoru przez 10 lat. Tuż przed Wigilią ruszyła w klasztorze stołówka. Najpierw prowadzono prace porządkowe, w 2003 r. wymieniono 42 okna i wstawiono 72 drzwi. W 2004 r. powstała kotłownia i do 12 pokoi doprowadzono centralne ogrzewanie, otynkowano większość pokoi i korytarzy oraz ogrodzono ośrodek. W ubiegłym roku doprowadzono co. do następnych sześciu pokoi i otynkowano budynek z zewnątrz. Odnowiono też jeden komin, położono 1,5 tys. m kw. płytek podłogowych na parterze i około 2 tys. m kw. na ostatnim piętrze, zmodernizowano schody.

Wydanie: 06/2006, 2006

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy