Rak nie wyrok

Rak nie wyrok

Co roku można uratować 60 tysięcy chorych. Wcześnie wykryty rak jest w 100% uleczalny

Temat podkręcił Andrzej Niemczyk, trener siatkarek, który ledwo wrócił ze złotem, oświadczył, że ma raka, ale go „pierniczy”. W Polskim Związku Piłki Siatkowej rozdzwoniły się telefony od zmartwionych, mobilizujących i cudotwórców. Od zachwyconych, że wygrał także z rakiem.
Z trenerem rozmawiam, gdy właśnie wybiera się do Berlina (tam się leczy) na badania kontrolne. – Mam dwie koncepcje radzenia sobie – tłumaczy. – Z jednej strony, wymachuję medalem i powtarzam, że wygram. Z drugiej, jest we mnie wiele pokory. Mam świadomość, że raka całkiem się nie pozbędę, że muszę go oswoić. Wcale go nie wyrzucam z siebie. No, ale mam też inną metodę – w walce z chorobą pomaga mi praca z pięknymi kobietami.
W październiku nasila się mówienie o raku. Są akcje, zbiórki, marsze Różowej Wstążki, jest Dzień Walki z Rakiem Piersi i w najbliższą sobotę prawdziwie warszawska parada „Razem pokonamy raka”. Jednak im bardziej lekarze starają się nam dodać otuchy, tym bardziej straszą publikowanymi danymi.
300 osób dziennie dowiaduje się, że ma raka. Co czwarty Polak zachoruje, a co piąty umrze. Z raportu WHO wynika, że w 2006 r. nowotwory wyprzedzą zawały i staną się głównym zabójcą. Cała ta statystyka powoduje, że rozglądamy się wkoło, odliczając, na kogo trafi, a potem popadamy w rezygnację. Każdy z nas znał kogoś, o kimś słyszał, odwiedzał kogoś chorego. Sam chorował. Więc może lepiej się poddać? W końcu i tak nas dopadnie. – Nie ma gorszej teorii – oburza się dr Hanna Tchórzewska, kierownik Zakładu Rehabilitacji Centrum Onkologii. – Mądre życie i badania kontrolne chronią nawet osoby mocno obciążone dziedzicznie. A jeżeli się zachoruje, też można sobie poradzić.
Każdy pacjent centrum ma pomoc rehabilitanta, który uruchomi ciało, i psychologa, który wzmocni zachwianą wiarę w życie. Podobną pomoc oferuje jeszcze kilka ośrodków, m.in. warszawska klinika wojskowa i dr Justyna Pronobis. Im dalej w teren, tym gorzej.
A przecież kiedy pada diagnoza, wszystko się wali. Pacjent uważa, że czyta mu się jego nekrolog. Nie każdy podniesie się do walki. I dlatego choć rakiem trzeba straszyć, warto też pokazać ludzi, którym pomogli lekarze i ich własny upór. Warto pokazać, jak pokonali raka i poszli całkiem nową drogą.

Samotność młodych

Tylko rak piersi, ta mała wypukłość, o której Krystyna Kofta w swoim dzienniku choroby „Lewa, wspomnienie prawej” pisała: „Zgrubienie. Nie było tego wcześniej. I dlaczego z jednej strony?”, daje tak jednoznaczne sygnały. Inne nowotwory chowają się za banalnymi przypadłościami.
Rok 1995. Rafał Gręźlikiewicz ma 19 lat i wymarzoną służbę na statku. Ból nogi leczy w portach, do których przybija jednostka. Wreszcie jakiś lekarz, zdegustowany tym wysportowanym marudą, robi prześwietlenie. Guz. Nie potwierdzają się wcześniejsze optymistyczne zapowiedzi, nogi nie daje się uratować.
Ocaleni wierzą w siłę lekarzy, siebie samych i Anioła Stróża, przez ateistów zwanego Dobrym Duchem. Gdy lekarze zrobią swoje, a ciało obroni się przed rakiem, trzeba samemu sobie pomóc.
– Mogłem liczyć tylko na siebie – mówi Rafał Gręźlikiewicz, który wybudzony po amputacji wiedział, że zmieniło się jego otoczenie. Został sam. Mógł wrócić na Wybrzeże, ale już tylko w pustkę. Najpierw przeszedł przez wspólny wszystkim chorym etap wściekłości na los i snów o życiu przed operacją. Gdy nie udało się cofnąć czasu, zaczął szukać jakiegoś punktu zaczepienia w nowej rzeczywistości bez nogi. – Całe życie słyszałem, jaki jestem wysportowany, no to doszedłem do wniosku, że kawałek mnie ucięli, ale całego nie zmienili – wspomina. Ćwiczył, ćwiczył, ćwiczył. Dziś bierze udział w zawodach dla niepełnosprawnych i zdobywa medale – w kulturystyce, podnoszeniu ciężarów, biegach. Sport jest jego nowym życiem. Poza tym jest modelem, a żeby powiedzieć fachowo, pacjentem demonstracyjnym w firmie produkującej protezy. Nawet lubi tę nazwę.
Po operacji spotkał Marzannę, która też wychodziła ze smugi cienia. Była wdową. Adoptował dwójkę jej dzieci, przeprowadził się do Mińska Mazowieckiego, niedawno urodził im się syn, Bartek. – Wiem, co będę robił w przyszłości – mówi Rafał i przytula najstarszego syna, z którym przyjechał na kolejne zawody. A to znaczy, że nie myśli obsesyjnie o nawrocie choroby.
W nieświadomości żył też długo 16-letni Jarosław Redzisz. Jeśli tak młody chłopak ciągle się przeziębia, to nie trzęsie się od razu nad sobą. Szczególnie że chce zostać piłkarzem. Jednak potem były jeszcze gorączka i dziwna bladość. Kilka razy powtarzana morfologia w rodzinnych Domaniewicach (pod Łowiczem) wydała się tak absurdalna, że odesłano go do Łodzi. Tam zdecydowano, że w jego białaczce może pomóc tylko przeszczep szpiku od niego samego, czyli autoprzeszczep. – Zmyliła mnie nazwa – wspomina Jarosław. – Skojarzyła mi się z czymś szybkim, z ekspresowym zabiegiem.
Tymczasem w szpitalu siedział miesiącami, wychodził na nieliczne przepustki. Rozsypały się szkolne przyjaźnie, a te szpitalne okazały się tylko więzami na czas choroby. – Wiedziałem, że z piłką nożną już koniec – wspomina. – Ale chciałem, żeby mi chociaż liceum nie odebrano. No i udało się. Właśnie zaczynam naukę w technikum elektronicznym w Łowiczu.
Bo chore dzieci wczepiają się w szkołę. Nagle kończy się kombinowanie, jak ją ominąć. Powrót do niej oznacza powrót do normalności.
Wielką wielbicielką lekcji jest też Kamila Mrówka z Wodzisławia Śląskiego, nastolatka, która również pokonała białaczkę. Nowy szpik dostała z Anglii, a cała historia przypominała film, którego rodzice na pewno nie pozwoliliby jej obejrzeć. Pierwszy dawca z Niemiec w przeddzień pobrania szpiku miał wypadek, drugi się wycofał. Trzeciego znaleziono w ostatniej chwili.
Sama Kamila chce dziś rozmawiać o tym, co realne, czyli o zaległościach w nauce. Chce mówić o szkolnym świecie koleżanek traktujących ją bez taryfy ulgowej, co oznacza, że nie jest z nią źle, i o nauczycielach, którzy są super.

Wczepieni w chwilę

Anna Mazurkiewicz (dziś dyrektorka Wyższej Szkoły Komunikowania i Mediów Społecznych im. Jerzego Giedroycia w Warszawie) od razu wiedziała, że to rak. W książce „Jak uszczypnie, będzie znak” wspomina: „Machinalnie sięgnęłam pod bluzkę i zamarłam. Wyraźne zgrubienie. Twarde. Duże. Stanowczo za duże. Guz”. Jej przemiana wewnętrzna i mobilizacja dokonała się w długich kolejkach pod gabinetami, bo czekanie na operację, na wizytę jest głównym elementem polskiego leczenia, choć jako córka lekarza i tak szła na skróty.
Pod drzwiami gabinetów lekarskich spotkała ludzi, którzy chcieli zapomnieć. Zrozumiała, że bez akceptacji choroby będzie się miotać tak jak oni. Przeszła przez operacje, a w jej późniejszej relacji książkowej znajdą się także małe zdziwienia: że sztuczna pierś nie musi przypominać miski dla psa, że staniki mogą być ładne. A to duże zaskoczenie? Bezradność męża.
Dla Anny Mazurkiewicz największym wyzwaniem była nie diagnoza, ale wznowa. – Byłam na nią zupełnie nieprzygotowana – wspomina. – Ze szpitala wyszłam w euforii. Nikt mnie nie uprzedził, że mogą być przerzuty. Dziś ma za sobą i to drugie zderzenie z chorobą. Ze zdumieniem widzi, że otaczający ją świat przesiąknięty jest rozmowami o raku. Powoli te drobne rozmowy łączą się i kierują do niej jako osoby doświadczonej „w temacie”. Życie bez piersi może oznaczać życie bez mężczyzny, a to czasami wydaje się kobietom straszniejsze niż rak. Więc Anna Mazurkiewicz tłumaczy, co jest ważniejsze.
Wśród wygranych są i tacy, którzy nie mówią mi, że są ocaleni. Bo to nieprawda. A jednak Janusz Grochowski nauczył się trzymać kurczowo każdego dnia. Jego wygrana sprowadza się do codziennego przebudzenia. Dziś tylko z drżeniem głosu (kiedyś z dławieniem) tłumaczy, że zaniedbał sprawę, ma guzy na wątrobie i lekarze mogą mu pomóc jedynie złagodzić ból. Wsparcie znalazł w zakładzie rehabilitacji Centrum Onkologii. Ćwiczy i uczy się żyć z cierpieniem.
Poznaję go na październikowym biegu im. Terry’ego Foxa, chłopca, który po amputacji nogi próbował przebiec Kanadę. Musiał przerwać wysiłek, rok później zmarł. Na całym świecie na jego cześć są organizowane biegi solidarności. Zebrane pieniądze przeznacza się na badania nowych leków.
Janusz Grochowski w starannie skomponowanym stroju rowerzysty właśnie ukończył 10-kilometrowy dystans. Powoli, bo mu szybciej nie wolno, je bułkę. Gwar. Terry Fox nawet słońce sprowadził nad Ursynów. Kiedyś takiej chwili Janusz nawet by nie zauważył. Teraz uważa, że jest najpiękniejsza.
Na bieg przyszedł też prof. Jan Steffen z Centrum Onkologii. Najpierw przypomina, jak wiele zależy od nas, potem wyrusza na trasę. Dobry przykład onkologa.
Nie straszą rakiem także osoby publiczne, które mówią o swojej walce – Irena Santor, Krzysztof Kolberger, Jan Kobuszewski i Jacek Kaczmarski przypominają, że strach tylko paraliżuje.

Związek zawodowy chorych

Niektórzy ocaleni odnajdują się w działaniu. Tak jakby choroba podkręciła ich rytm życia. Organizacja, statut, zebrania – to wszystko świetnie się sprawdza w walce z rakiem. Wanda Szuster, radna z Koszalina (komisja społeczna, problemy niepełnosprawnych) – mąż bardzo dobry, ale to nie wystarczało, więc natychmiast po operacji założyła Amazonki. Na spotkania przychodzi nawet 150 osób, co ją cieszy, bo koszalińskie to region, w którym rak jest nadal wstydliwą chorobą.
Pani Wanda żyła od lat z nowotworowym cierpieniem matki. Tyle się nasłuchała o dziedziczeniu, że rok w rok chodziła na mammografię. Dziś nie wie, który aparat albo którego lekarza powinna oskarżyć. To, co wreszcie wykryto, było porządnie wyhodowanym nowotworem. Straciła i pierś, i węzły chłonne, tak wszystko zaszło daleko. – Amazonki to jak doładowanie mojego akumulatora – tłumaczy. – Rozmawiamy o masażach, o tym, jak słuchać organizmu, o tym, że podnosić rąk i dźwigać nie wolno, ale i o mężach, którzy nie chcą takiej wybrakowanej żony. Potem część idzie do szpitala. Nasze wolontariuszki mobilizują te nowe kobiety w ich chorobie – dodaje. Jej garsonkę ozdabia symbol Amazonek.
W cieniu Amazonek działających w całej Polsce od lat istnieje męski Gladiator. Grupa swą nazwę wywodzi z idei walki gladiatorów. – Na arenę wychodzę ja i rak – tłumaczy Jan Kwiecień, przewodniczący niedawno powstałego stowarzyszenia, do którego należą mężczyźni z problemami prostaty. Jako działacz związkowy organizowanie się i wojowanie miał we krwi. Tyle że kiedyś dusił pracodawcę, a teraz raka.
Dziś to Jan Kwiecień jest zwycięskim gladiatorem. Już nie boi się operacji. Wie, czego potrzebują chorzy mężczyźni. – Najstraszniejsze jest dwutygodniowe czekanie na wynik biopsji – tłumaczy. – To po prostu wykańcza. Organizujemy więc grupy wsparcia, które pomagają przetrwać i co najważniejsze, nie załamać się po ewentualnej złej diagnozie.
Mężczyźni sami siebie oceniają jako słabszych pacjentów niż kobiety. Często w ogóle nie odbierają wyników, popadają w depresję, leczą lęk alkoholem. Z podziwem patrzą na kobiety, które łapczywie rzucają się na rehabilitację.
Idealnym przykładem, jak własny rak może nakręcić do działań społecznych, jest także przypadek Janiny Zielińskiej, rolniczki z podbydgoskiej Kcyni. Straciła pierś i tak ją to wkurzyło, że zebrała milion złotych i dwa lata temu kupiła tzw. mammobus, czyli mammograf zamontowany w specjalnym autobusie. – To zbawienie – zapewniają w miejscowym ośrodku zdrowia. – Mammobus jeździ od wsi do wsi, bo która kobieta wybrałaby się na badania aż do Bydgoszczy? U nas był trzy razy i zawsze u kilku pań coś wyłapie.
Jednak ocaleni reagują różnie. Małgorzata Cmunt rzadko się rusza z podkrakowskich Frydrychowic, w których (dziś to brzmi jak czarny humor) kupiła wraz z mężem gospodarstwo, by zdrowo żyć.
Zaczęło się od pobolewającej ręki, skończyło na przeszczepie szpiku przeprowadzonego u guru tej dziedziny, prof. Hołowieckiego z Katowic. Dziś Małgorzata dotyka zasadzonych „na zdrowie” drzew, szuka sił i spokoju, a co najważniejsze, wychowuje Jasia i Marysię. Wszystkie inne obowiązki przejął mąż. – Co u mnie? Nic poza rekonwalescencją – kończy. – I to jest najpiękniejsza odpowiedź – zapewnia. Na razie jedyną jej poważną podróżą była wyprawa do Katowic na zjazd ludzi po przeszczepie szpiku.

Bo w Polsce jest bardzo wiele działań społecznych, mniej znanych jak Wyspy szczęśliwe przy dziecięcej klinice hematologii w Krakowie, czy tych głośnych, jak Marsz Różowej Wstążki, wspieranej przez Jolantę Kwaśniewską, a symbolizującej walkę z rakiem piersi. Niektóre kobiety właśnie wróciły z pielgrzymki na Jasną Górę. Są też zjazdy pacjentów. Nie znam radośniejszych imprez.
Zdarzają się też działania odgórne, na przykład samorząd Szczecinka zapłacił kobietom za badania mammograficzne, a wszystkie regionalne kliniki onkologiczne organizują dni otwarte, w czasie których można się zbadać i wysłuchać prelekcji o profilaktyce. W lubuskim centrum wyświetlany jest film – instruktaż, jak badać piersi. Przychodzą tłumy, nie tylko dlatego, że rozpoczęcie leczenia jest w Polsce takim samym powodem do radości jak wyleczenie. Przychodzą, bo otwarte na oścież drzwi pozwalają przełamać lęk. Przed wieloma osobami jest długa droga leczenia. Do zwycięstwa prowadzi pokora, którą znalazł w sobie trener Andrzej Niemczyk, a Anna Mazurkiewicz opisała ją tak: „Od tej choroby nie można się odczepić. Zawsze będę należała do tych wchodzących i wychodzących przez rozsuwane drzwi do największego w Polsce szpitala od raka. Nie ma co się buntować”.


Optymistyczne i ostrzegające procenty
* Rak wykryty w najwcześniejszym stadium jest w 100% uleczalny. Każde przesunięcie o jedną fazę w skali zaawansowania zmniejsza szanse o 25%. W ostatnim, czwartym stadium, szansa wyleczenia wynosi 5%. W Polsce 70% chorych trafia do lekarza w trzecim i czwartym stadium.
* Poprawa leczenia zwiększa szanse przeżycia o 10%, wczesne wykrycie o ponad 50%. Oznacza to, że ze 100 tys. osób, które co roku zachorują na raka, tylko dzięki badaniom diagnostycznym można uratować nawet 60 tys.
* Rak piersi osiąga średnicę 1 cm po 8-9 latach. Masz czas na badania. Do 30. roku zalecane jest USG, potem mammografia co dwa lata, po pięćdziesiątce co rok. Zmniejsza to ryzyko o 40%.
* Kobiety, które co roku zgłaszają się do ginekologa, a co trzy lata poddają się badaniom cytologicznym, są o 80% mniej narażone na raka szyjki macicy.
* Palący ponad 20 papierosów przez ponad 20 lat – wykonajcie raz w roku rentgen! Zdrowie trzeba kontrolować przez całe życie.
* Wykonywanie co dwa lata testów na krew utajoną zmniejszają ryzyko raka jelita grubego nawet o 50%.
* Jeśli chory optymistycznie patrzy w przyszłość, jego szanse na wyleczenie rosną o 10%.
Źródło: Polski Komitet Zwalczania Raka


Jak trafić w nowotwór

Już Carl Jung w 1926 roku pisał: „Rak jest oznaką, że coś złego dzieje się w życiu pacjenta. Jest ostrzeżeniem, by wybrać inną drogę”. Dziś medycyna ma dwa szlaki – jeden bliski Jungowi, ciągle podpowiadający człowiekowi, jak ma żyć, by nie zachorować. Drugi laboratoryjny – jak najprecyzyjniej zniszczyć złe komórki, a co najważniejsze, nie dopuścić do przerzutów. Bo młody nowotwór siedzi tam, gdzie powstał, i wystarczy go wyciąć. W miarę rozwoju przenika do sąsiednich tkanek, z krwią i limfą przedostaje się do sąsiednich narządów. Zabija.
Obecność przerzutów znacznie zmniejsza szansę wyleczenia, dlatego onkolodzy próbują ustalić, kiedy, jak i dlaczego niezłośliwe początkowo komórki stają się złośliwe, nabierając ochoty do wędrówek i zasiedlania innych narządów. Zrozumienie tego mechanizmu będzie oznaczało skuteczniejsze leczenie.
Dziś wiadomo tyle, że dobry lek to ten wycelowany w odpowiedni punkt. Innym pomysłem jest głodzenie nowotworu lub postawienie blokady hamującej dzielenie się nieśmiertelnych komórek. Poza tym odrzucono już przekonanie, że można wyprodukować preparat dla wszystkich. Każdy chory będzie leczony czymś w rodzaju koktajlu dopasowanego tylko do jego problemów. Specjaliści twierdzą także, że dla każdego nowotworu, a jest ich 200, opracowana zostanie inna strategia leczenia. Będzie więc 200 leków, do tego indywidualnie modyfikowanych. Na razie największym marzeniem jest, by rak przynajmniej przestał być chorobą śmiertelną, a stał się przewlekłą, jak np. cukrzyca. Leczenie samego nowotworu, a szczególnie przerzutów, to ciągle liczne poszukiwania. W tej sytuacji pewnej bezradności nadzieje wiąże się z profilaktyką i diagnostyką. Nie wynaleziono jeszcze szczepionki przeciwrakowej, ale jest na przykład na zapalenie wątroby, które bywa początkiem nowotworu. Na pewno warto się zaszczepić. Pamiętajmy, że wirusy, bakterie i pasożyty odpowiadają za 15% zgonów na raka. Można ich unikać.
Gdy w laboratoriach trwają badania, my musimy pamiętać o różnych mądrych życiowych wyliczeniach, na przykład takich, że spożywanie pół kilograma warzyw i owoców dziennie zmniejszy o jedną czwartą zachorowania na nowotwór przewodu pokarmowego. Bowiem specjaliści wróżą diecie wielką przyszłość w zapobieganiu i leczeniu. Przestrzeganie diety ma zmniejszyć zagrożenie. Za szczególnie cenne uważa się pomidory, kalafiory, fasolkę szparagową, sól i czosnek. Przyjaciółmi są bób, soja, śliwki. Jeśli herbata, to zielona, a wino czerwone. Dieta jest lepsza od syntetycznych witamin. Unikać trzeba pleśni i żywności wędzonej nad węglem drzewnym.


Niepokojące sygnały
* nietypowe wydzieliny lub krwawienia
* guzki lub zgrubienia skóry
* zmiany brodawek
* owrzodzenia lub niegojące się rany
* problemy z układem trawienia
* chrypka lub kaszel utrzymujące się bez przyczyny


Polskim problemem są ograniczone możliwości specjalistycznego leczenia. Wąskie gardło to radioterapia. Paryż ma tyle aparatów co cała Polska. W Centrum Onkologii na jeden przypada 1,1 tys. chorych, średnia europejska wynosi 300.


W onkologii nie ma sytuacji całkowicie przegranych

dr Janusz Meder, prezes Polskiej Unii Onkologii

– Pana specjalność nie kojarzy się z sukcesami.
– Nieprawda. Z rakiem wygrywamy każdego dnia, mamy przecież świetną kadrę lekarzy. Można się z tego cieszyć, ale z drugiej strony, nakłady finansowe na onkologię są niewspółmierne do potrzeb. To problem całego świata, nie tylko Polski, bowiem ten typ leczenia staje się coraz droższy. Nie da się wyleczyć nowotworu jedną metodą, większość wymaga metod skojarzonych – chirurgicznych, ale także innych, szczególnie radioterapii i chemioterapii.
– W jaki sposób wydawane są te skromne pieniądze?
– Większość wydaje się na leczenie chorych z wyższym stopniem zaawansowania, gdy trudniej się leczy, a wyniki są o wiele gorsze, bo niektórych zaawansowanych nowotworów w ogóle nie da się zatrzymać. Można tylko ludziom przedłużyć życie. Z danych Centrum Onkologii wynika, że w Polsce zaledwie 20% pacjentów zgłasza się we wczesnej fazie choroby, kiedy w większości można ich wyleczyć. W tej sytuacji możemy wyleczyć ok. 25% pacjentów, w krajach Unii Europejskiej, także w USA do zdrowia wraca 60%. Na ostatnim kongresie onkologów, który odbył się niedawno w Kopenhadze, przedstawiano raport, jak zwiększają się różnice pomiędzy krajami UE a Europy Środkowo-Wschodniej. Przepaść jest coraz większa i spowodowana nie tylko gorszym finansowaniem onkologii, ale także tzw. strukturą pacjentów, czyli przewagą tych ze stanem zaawansowanym.
– Co należałoby zrobić, żeby tę przepaść zmniejszać?
– Z doświadczeń światowych wiadomo, że zaradzić mogą tylko narodowe programy, kierujące pieniądze na najtańszą profilaktykę. Potrzebujemy na to 200 mln zł. Nie ma jednego leku i nigdy go nie będzie. Możemy zrobić jedno – spowodować, by ludzie zgłaszali się w jak najwcześniejszym stadium. Stworzenie programu jest celem Unii, ale być może, będziemy potrzebowali wsparcia społecznego, nacisku na parlament, bo taki narodowy program powinien mieć formę ustawy.
– Ale zgłaszają się, gdy rak uczynił spustoszenie. Jakie są wtedy szanse?
– Jeżeli chodzi o wyleczenia, jesteśmy 30 lat za krajami UE. Tyle czasu potrzebujemy, by je dogonić. Narodowy program pozwoliłby skrócić dystans, pozwoliłby nam częściej wygrywać z nowotworami. Pieniądze wydalibyśmy na wspomnianą profilaktykę, na szkolenie lekarzy pierwszego kontaktu i badania naukowe. Za to już dzisiaj jako Polska Unia Onkologii chcielibyśmy uczestniczyć w podziale aktualnych funduszy. Lepiej, żeby to robili specjaliści, a nie urzędnicy.
– Czy można wymienić jakiś nowotwór, którego statystyki są najgorsze? Najwięcej osób umiera. I dlaczego tak jest?
– Hańbą polskiej onkologii jest to, że kobiety umierają na raka szyjki macicy. Oto typowy przykład, jak wiele jest opóźnień i jak wiele prostymi metodami można zrobić. Gdyby każda kobieta zgłaszała się raz do roku na cytologię, która wykrywa w 100% wyleczalne stany przedrakowe, uniknęlibyśmy dramatów.
– Czy sytuacja się zmienia? Czy ciągle grożą nam najbardziej te same, klasyczne nowotwory?
– Nowotwory, które będą dla nas wyzwaniem, to już nie typowe nowotwory związane z paleniem tytoniu jak rak płuca i inne – nowotwory piersi czy szyjki macicy. Rak jelita grubego u obu płci, rak prostaty związany z wydłużeniem życia, jak również czerniak złośliwy, w związku z dziurą ozonową – takie są zagrożenia przyszłości. Kolejne to chłoniaki, choroby układu odpornościowego, węzłów chłonnych w związku z zanieczyszczeniem środowiska naturalnego.
– Właściwie z całej naszej rozmowy wynika, że sami sobie jesteśmy winni. Źle żyjemy i lekceważymy symptomy.
– Daleki jestem od przerzucania odpowiedzialności na zagonionych ludzi, chociaż każdy, kto wyciąga papierosa, jest świadomie na drodze do nowotworów. Natomiast jeżeli kobieta przychodzi do lekarza, a ten nie chce dać jej skierowania na badanie wykrywające wczesne stadium, to już jest wina organizacji służby zdrowia.
Nieustanna edukacja sprawdziła się znakomicie w przypadku raka piersi. Kobiety świetnie wiedzą, czego się domagać. Dziś edukacja musi być szersza – przypominamy, jaki tryb życia jest bezpieczny, jak się odżywiać, żeby w ogóle nie zachorować, jakie sygnały daje nasz organizm, byśmy natychmiast zgłosili się do onkologa, do którego, przypominam, nie potrzeba skierowania.
– Dobrze. Przychodzi taki pacjent. Jest dzielny i ostrożny. I co z tego, jeśli dostanie odległy termin!
– Tylko narodowy program zlikwiduje kolejki. Przecież potrzebny jest sprzęt do radioterapii. To droga inwestycja – sam bunkier, w którym stoi ten aparat, kosztuje 5 mln zł, a jego zakup drugie tyle. Ale oczywiście to nadzwyczaj opłacalna inwestycja. Mamy jeszcze dużo do zrobienia, żeby każdy, kto ma wskazania do radioterapii, mógł ją odbyć. Jednak w szpitalach też są kolejki do zabiegów. Jeśli ktoś ma wczesny nowotwór, a wyznacza mu się termin za kilka tygodni, proszę sobie wyobrazić jego stan psychiczny. Co mu z wczesnej diagnozy, jeśli on wie, że te komórki rakowe codziennie się mnożą? Często lekarz czuje się jak na rampie – wyznacza terminy, decyduje, kiedy kogo operować, żeby leczenie było skuteczne. Zdaję sobie sprawę, że osoba dostająca termin za kilka tygodni może wtedy w ogóle nie kwalifikować się do tej terapii.
– A jak ważna jest nasza siła wewnętrzna?
– Nastawienie psychiczne ma zasadnicze znaczenie. To, jak szybko pacjent zaakceptuje diagnozę, będzie miał zaufanie do lekarzy, czyli to wszystko, co się dzieje w mózgu, także decyduje o powodzeniu leczenia. Pacjenci, którzy są dobrze leczeni, a jednocześnie mają wsparcie rodziny, osiągają lepsze wyniki. Kolosalne znaczenie ma psychoonkologia, ale u nas jest w powijakach. Zapewniam, można wyjść z najgorszego, mając nawet przerzuty do płuc, do mózgu. W onkologii nie ma sytuacji całkowicie przegranych.

 

 

Wydanie: 2003, 42/2003

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy