Republika wiecznego kryzysu

Republika wiecznego kryzysu

Przekraczająca 70% inflacja wcale nie musi się okazać największym problemem Argentyny

Każdy tekst na ten temat zaczyna się od historii upadku potentata. Wraca się wtedy do lat 40., gdy większość rozwiniętych gospodarek dźwigała na swoich barkach trudy II wojny światowej, natomiast Argentyna bogaciła się jak szalona. Potem, jak głosi mit, pojawili się populiści o antydemokratycznych zapędach, skupieni wokół Juana Perona i Evity. Bogactwo rozdali albo rozkradli, osłabiając struktury państwowe. Kraj pogrążył się w chaosie i starciach pomiędzy komunistycznymi bojówkami a faszyzującą prawicą, aż wreszcie kontrolę przejęło wojsko, wprowadzając dyktaturę. Po rządach mundurowych kraj nie podniósł się do dziś, zepchnięty do pozycji wiecznego bankruta i pariasa na scenie już nawet nie międzynarodowej, ale regionalnej.

W rzeczywistości w czasach okołowojennych Argentynie daleko było do gospodarczego i politycznego raju. Lata 30. rozpoczął wojskowy zamach stanu, potem armia torpedowała wysiłki społeczeństwa obywatelskiego, by dołączyć do strony alianckiej. Większość elit intelektualnych chciała takiego ruchu, co przeczy narracji o argentyńskim pacyfizmie. Niechętni aktywnej walce byli zwłaszcza biznesmeni, którzy szukali sposobu, by zaszkodzić interesom Wielkiej Brytanii, największego rywala handlowego. W dodatku w armii odzywały się elementy nacjonalistyczne, ciągnące to w lewą, to w prawą stronę. Krótko mówiąc, do stabilności, bogactwa i bezpieczeństwa już wtedy było Argentynie daleko.

Prawo ulicy

Szybki przegląd wydarzeń w kolejnych dekadach, z uwzględnieniem krachu gospodarczego po upadku dyktatury, kreatywnej księgowości lat 90. i bankructwa z 2001 r., pozwala zrozumieć, dlaczego na syreny alarmowe zwiastujące kryzys nikt już nie reaguje. Tym bardziej nie robi tego teraz, choć na papierze sytuacja wydaje się dramatyczna. Na koniec sierpnia inflacja przebiła barierę 70% i jest jedną z najwyższych na świecie. Do końca roku, jak prognozuje Międzynarodowy Fundusz Walutowy, dojdzie zapewne do 72%, w przyszłym roku – do 75%. Tyle dane oficjalne, nieoficjalnie niektórzy eksperci spekulują już teraz o ukrytej inflacji trzycyfrowej, nawet 120-procentowej. Poniżej lub na granicy ubóstwa żyje 40% 45-milionowej populacji kraju. Stopy procentowe wynoszą obecnie 52%, a bezrobocie (znowu tylko oficjalnie) przekracza 10%.

Znacznie więcej o sytuacji w Argentynie mówią realia życia. Ponieważ kraj został praktycznie odcięty od kapitału zagranicznego, a miejscowe peso traci na wartości w ekspresowym tempie, rośnie czarny rynek walutowy. Żeby ukrócić odpływ waluty, rząd wprowadził restrykcje, pozwalając na zakup nie więcej niż 200 dol. miesięcznie na mieszkańca, jednak Argentyńczyków to nie powstrzymuje. Handlują na potęgę, poza systemem, mimo o wiele wyższych cen. Oficjalnie kurs wymiany wynosi 138 peso za 1 dol., lecz ulica rządzi się swoimi prawami. Jeszcze w czerwcu czarny rynek wymieniał dolara za 200 peso, ale już w sierpniu kurs skoczył do 300. Oznacza to, że peso straciło połowę wartości w ciągu zaledwie dwóch miesięcy. Chwiejny sektor bankowy, obciążony olbrzymimi stopami procentowymi, dawno stracił zaufanie klientów, więc ci, obawiając się powtórki krachu z 2001 r., masowo wyciągają oszczędności z kont. Według danych przytoczonych przez Bloomberga jedynie w ciągu siedmiu tygodni lipca i sierpnia Argentyńczycy wypłacili w gotówce równowartość miliarda dolarów. Zdecydowana większość transakcji, nawet tych sporych, jak kupno mieszkania czy uregulowanie kontraktu na budowę domu, odbywa się wyłącznie w gotówce. Jak opisał to jeden z argentyńskich deweloperów w rozmowie z reporterami „New York Timesa”, nikt już w kraju nie podpisze żadnej umowy, zanim nie zobaczy pieniędzy na własne oczy.

Aktor rujnuje kraj

Jak do tego doszło? Argentyna w swojej najnowszej, trwającej od 1983 r. demokratycznej historii nieustannie zmaga się z kryzysami gospodarczymi. To recesja, wywołana toczoną ponad siły wojną o Falklandy, doprowadziła w dużej mierze do upadku dyktatury gen. Jorge Videli. Kolejni prezydenci, wybierani już przez naród, też nie podejmowali ekonomicznie dobrych decyzji. Najgorzej wypada pod tym względem Carlos Menem, prezydent rządzący przez całą ostatnią dekadę XX w., wybrany głównie dzięki popularności zbudowanej na rolach w telewizyjnych operach mydlanych. Były aktor pod koniec drugiej kadencji zrujnował kraj gospodarczo, więc, szukając sposobu na uspokojenie nastrojów społecznych, sztucznie zrównał kurs peso do dolara. Skończyło się to bankructwem dwa lata później, ale przez ten czas dochodziło w Argentynie do scen kuriozalnych. Wielu mieszkańców nie było stać na paliwo, lekarstwa czy rachunki za prąd, ale na wakacje jeździli do Miami, bo ich waluta dawała w USA spore możliwości nabywcze.

W 2001 r. nie było już z czego się cieszyć. Kraj nie spłacał zagranicznych pożyczek i zaliczył pięciu prezydentów w ciągu dwóch tygodni. Sytuację ustabilizował dopiero wywodzący się z peronistowskiej młodzieżówki Néstor Kirchner, dając początek okresowi względnego spokoju oraz dynastii politycznej, bo po nim głową państwa została żona Cristina, dzisiaj wiceprezydentka. Do niej zresztą wrócimy. Na razie warto się skoncentrować na kwestiach gospodarczych, bo one najlepiej odsłaniają polityczne źródła kryzysu.

Bezpośrednią przyczyną obecnego zamieszania nie jest jednak ani spiętrzenie dawnych grzechów ekonomicznych, ani powrót do władzy lewicy pod egidą prezydenta Alberta Fernándeza i Cristiny Fernández de Kirchner. W międzyczasie jedną kadencję rządził prawicowy przedsiębiorca celebryta Mauricio Macri, który mocno zaciskał pasa na wszystkich frontach, obiecując poprawę relacji z głównym kredytodawcą Argentyny, MFW. W 2018 r. jednak znowu peso się załamało, uruchamiając spiralę wydarzeń znaną z przeszłości.

Od tego momentu, jak analizuje James Bosworth z firmy doradztwa politycznego Hxagon, przez ponad połowę czasu inflacja w Argentynie przekraczała 50%. Kraj nie miał też środków na obsługę zadłużenia zagranicznego, więc ratował się absurdalnymi instrumentami, chociażby emisją 100-letnich obligacji skarbowych oprocentowanych na 7%. Rynek cudem jeszcze to łyknął, biorąc pod uwagę fakt, że rząd w Buenos Aires ogłaszał niewypłacalność wobec zagranicznych dłużników aż osiem razy w ciągu ostatnich 200 lat. Z nowej emisji na konto skarbu państwa wpłynęło 2,75 mld dol., ale inwestorzy mogą zostać ukarani za swój optymizm. Kiedy Fernández dochodził do władzy w 2019 r., obligacje zrestrukturyzował, obiecując ich spłatę nie w 100, ale w 20-30 lat. Jak zauważa Anna Isaac z „Wall Street Journal”, realizacja tej zapowiedzi przy bieżącym klimacie gospodarczym wydaje się nierealna. Projekt „100-letnich obligacji” przetrwał zatem nieco ponad dwa lata.

Kwestie związane z obsługą zadłużenia zagranicznego, wynoszącego w tej chwili 69% PKB Argentyny, wymagają takiego zaangażowania zasobów publicznych, że rząd Alberta Fernándeza nie zajmuje się niczym innym. Twarzami negocjacji z Międzynarodowym Funduszem Walutowym, Międzyamerykańskim Bankiem Rozwoju (IADB) i innymi podmiotami byli kolejni ministrowie finansów, którzy zmieniali się jednak w błyskawicznym tempie. Ostatnim na tym stanowisku, którego warto wymienić, był Martín Guzmán. To on był ojcem idei restrukturyzacji stuletnich obligacji, a w rozmowach z MFW osiągał nawet względne sukcesy. Fundusz zgadzał się na odroczenia spłaty rat, pod warunkiem że Argentyna opanuje rosnący deficyt budżetowy i przestanie drukować pieniądze jako uniwersalną odpowiedź na swoje problemy finansowe. W praktyce oznaczało to powrót do polityki zaciskania pasa, którą społeczeństwo znało z czasów Macriego i przeciwko której postperonistowska lewica cały czas protestowała. Dlatego działania Guzmána, choć gospodarczo skuteczne i cenione przez zagranicznych kredytodawców, w samej Argentynie powodowały ogromny konflikt społeczny. Doprowadziły nawet do demonstracji przeciwko ministrowi finansów, choć nie można tych pikiet nazwać antyrządowymi. Najgłośniejsza krytyka pod adresem Guzmána płynęła bowiem z rządu, a jej inspiratorką była wiceprezydentka Cristina Fernández de Kirchner. I dopiero tutaj zaczyna się prawdziwy dramat.

Pokoiki do wynajęcia

Kirchner, choć deklaratywnie miłuje demokrację jak mało kto, jest klasycznym przykładem uzależnionej od władzy satrapki, która próbuje rządzić zawsze i wszędzie, nawet jeśli nie ma do tego legitymacji. Już po zakończeniu dwóch kadencji w roli głowy państwa próbowała zmienić konstytucję, by ubiegać się o reelekcję. Potem została zastępczynią Fernándeza, choć wielu powątpiewało, czy rzeczywiście usunie się w cień. I mieli rację.

Jej konflikt z prezydentem doprowadził do następnego wstrząsu w krajowej polityce, lipcowej dymisji Guzmána i powołania na jego miejsce Sergia Massy, „superministra” finansów. Już na starcie otrzymał on taki przydomek, bo zażądał znacznie szerszych kompetencji, niż mieli poprzednicy, upierając się, że tylko w ten sposób opanuje kryzys. Nawet jeśli mu się uda, odbędzie się to kosztem ogólnej jakości argentyńskiej demokracji, bo koncentracja prerogatyw w rękach ministra finansów oznacza osłabienie nadzorujących go instytucji – prezydentury i parlamentu.

Tym jednak Cristina niespecjalnie się przejmuje, podobnie jak toczącym się w jej sprawie postępowaniem w związku z korupcją. W połowie sierpnia prokuratura w Buenos Aires postawiła ją w stan oskarżenia, domagając się 12 lat pozbawienia wolności i dożywotniego zakazu sprawowania funkcji publicznych. Powód? Gigantyczna sieć nieformalnych powiązań z wiodącymi biznesmenami, w tym z budowlanym potentatem Lázarem Báezem, znanym sponsorem środowisk peronistycznych. Podmioty związane z Báezem i innymi przedsiębiorcami regularnie otrzymywały rządowe kontrakty, nawet jeśli nie spełniały formalnych kryteriów konkursów. W rewanżu pieniądze wracały w części do samej Cristiny, za pośrednictwem jej własnych firm. Doskonałym tego przykładem jest jeden z hoteli w patagońskiej części kraju, należący do rodziny wiceprezydentki. Choć pojedynczy goście regularnie poświadczali, że obiekt świecił pustkami, w dokumentach właściciele deklarowali stałe obłożenie. Báez i inni przyjaciele Cristiny wynajmowali pokoje, nie pojawiając się nawet w hotelu, i w ten sposób przesyłali pieniądze z powrotem do pani wiceprezydent. A dokładniej wkładali do jej prywatnej kieszeni środki, które sami otrzymali z budżetu państwa. Teoretycznie nie łamali prawa, choć nie trzeba być ekspertem od korupcji, by ją dostrzec.

Cristina oczywiście odpiera zarzuty, głosząc teorie o globalnym spisku przeciwko postępowym ideałom. W ramach sprzeciwu wobec prowadzonego w jej sprawie śledztwa mobilizowała elektorat. Spośród całego lewicowego obozu rządowego to ona ma najsilniejszą markę i poparcie, więc nie było to specjalnie trudne. Nie wiadomo, jak akurat ta afera się zakończy, ale i bez tej wiedzy nazywanie Cristiny „kuloodporną” nie jest przesadą. Przetrwała już wiele takich skandali, od oskarżeń o zbyt miękkie podejście do rozliczenia irańskich zamachowców odpowiedzialnych za zabicie 85 osób w ataku na synagogę w Buenos Aires w 1994 r. po jej niewyjaśnioną rolę w śmierci prokuratora Alberta Nismana, prowadzącego śledztwo w sprawie zamachu. Z obecnych kłopotów też może wyjść cało, popiera ją sporo osób w kraju i większość liderów w regionie. Nie zmienia to faktu, że właśnie ona jest główną hamulcową wszelkich zmian strukturalnych w Argentynie. I to nią, a nie inflacją czy bankructwem, Argentyńczycy powinni przejmować się najbardziej.

m.mazzini@tygodnikprzeglad.pl

Fot. AFP/East News

Wydanie: 2022, 37/2022

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy