Komunikacja miejska stała się zarzewiem największego współczesnego konfliktu społecznego w Chile Korespondencja z Chile Metro w Santiago, stolicy Chile, należy do najnowocześniejszych systemów transportu miejskiego w Ameryce Południowej. Wszechobecny metal odbija się w szklanych barierach oddzielających perony, a betonowymi korytarzami każdego dnia przechodzą dziesiątki tysięcy mieszkańców miasta. Jazda czerwonymi wagonikami wydawała mi się nadzwyczaj komfortowa, miałem bowiem w pamięci klejące się masy ludzkie w metrze w Meksyku. Wtedy jeszcze nie zwracałem uwagi na to, że poruszam się głównie po ścisłym centrum. Moją ciekawość przykuwał jeden szczegół – dlaczego nie zatrzymujemy się na niektórych nieoświet- lonych stacjach? Później dowiedziałem się, że niedziałające stacje widma zostały zdemolowane i podpalone w niedawnych zamieszkach. Dlaczego te neutralne, zdawałoby się, obiekty użyteczności publicznej, służące tysiącom ludzi, stały się celem ataku? Unikaj Od października ub.r. w Chile mają miejsce największe protesty od czasu zrzucenia jarzma wojskowej dyktatury i powrotu demokracji w 1990 r. Przez wszystkie miasta w kraju przelała się fala brutalnie tłumionych manifestacji, w których obywatele domagali się zmiany konstytucji wprowadzonej przez Augusta Pinocheta w 1980 r. Dokument, spisany we współpracy z grupą młodych ekonomistów wykształconych w USA pod okiem Miltona Friedmana, spowodował minimalizację wydatków publicznych, otwarcie krajowego rynku dla zagranicznych korporacji czy zniesienie kontroli cen. Najważniejszym założeniem neoliberalnego, wolnorynkowego eksperymentu, jakim stała się chilijska gospodarka, była powszechna prywatyzacja, na której ucierpiały służba zdrowia, system emerytalny oraz bankowy, edukacja czy transport. Kontynuowanie tej polityki po upadku dyktatury generałów sprawiło, że społeczeństwo chilijskie jest dzisiaj jednym z najbardziej nierównych pod względem przychodu. 10% najbogatszych Chilijczyków skupia w swoich rękach 65% bogactwa kraju, podczas gdy biedniejsza połowa ludności kumuluje jedynie 2,1% tegoż majątku. Niemal każdy ma kredyt w banku, zaciągnięty na pobyt w szpitalu, kontynuowanie edukacji na prywatnych uczelniach czy opłacanie wysokich kosztów życia. Zadłużenie średniego gospodarstwa domowego w 2019 r. wyniosło 74,9% – przeciętnie 7,5 z każdych zarobionych 10 pesos służy spłacie długu w prywatnych bankach. Doprowadziło to do sytuacji, w której głównym beneficjentem systemu gospodarczego jest wąska grupa polityków i przedsiębiorców, zwanych tu pirañas. Większość społeczeństwa pogrąża się w biedzie. Protesty wybuchły po podniesieniu o 30 pesos – ok. 15 gr – cen na przejazdy metrem w Santiago. Najpierw uczniowie i studenci zapoczątkowali akcję masowego niepłacenia za przejazdy komunikacją miejską – evade (unikaj), ale w ciągu kilku dni konflikt przerodził się w masowe zamieszki na terenie całego kraju. W największych miastach Chile prezydent Sebastián Piñera wprowadził godzinę policyjną, do pilnowania porządku na ulicach skierowano wojsko. Codziennością stały się starcia manifestantów z oddziałami prewencji. Ponad 30 osób poniosło śmierć, tysiące zostało rannych, ponad 300 osób straciło oko w wyniku postrzału z policyjnej broni gładkolufowej. Wysoki komisarz Narodów Zjednoczonych ds. praw człowieka w raporcie na temat sytuacji w Chile wskazał liczne przypadki nadużywania siły przez zbrojne oddziały carabineros (policji), w tym tortury, gwałty i nielegalne zatrzymania. Jako główną przyczynę wybuchu konfliktu podaje zaś ogromne zróżnicowanie społeczno-ekonomiczne. Manifestanci atakowali banki, demolowali supermarkety, salony samochodowe oraz stacje komunikacji miejskiej, utożsamiane z wyzyskiem obywateli przez warstwy rządzące. Do końca lutego w Santiago tłum zniszczył 118 spośród wszystkich 136 stacji metra – 18 zostało częściowo uszkodzonych przez ogień, siedem zaś spłonęło doszczętnie. Spalono także siedem pociągów, a ogólne straty oszacowano na 376 mln dol. Wieczny tłok Co sprawiło, że akurat metro stało się miejscem wielowarstwowego konfliktu, który trawi chilijskie społeczeństwo? Aby znaleźć odpowiedź na to pytanie, należy się cofnąć do lat 30. XX w., kiedy rozpoczęła się wzmożona urbanizacja największych miast kontynentu: Santiago, São Paulo czy Buenos Aires. Populacja stolicy Chile rosła w tym czasie w tempie 4-5% rocznie i był to rozwój, nad którym rząd nie do końca zapanował. Postępująca w kolejnych dekadach koncentracja kapitału i nowych miejsc pracy w centrum miasta powodowała, że biedniejsi mieszkańcy przenoszeni byli na coraz dalsze peryferie. Nowe dzielnice nie powstawały dzięki szerzej zakrojonemu










