Prawdziwy koniec wojny

Prawdziwy koniec wojny

Po 65 latach Niemcy odkrywają niełatwą prawdę o losie przymusowych robotników W grudniu 1942 r. znalazłam się w szpitalu. Byłam tak wyczerpana, że dwa tygodnie leżałam pod kroplówką. Operowano mnie dopiero 20 grudnia. Na Boże Narodzenie zostałam nie tylko z dala od domu i rodziny, ale nawet od obozowych koleżanek – kiedy Irena Wielgat opowiada uczniom 10 i 11 klasy gimnazjum Heepen w niemieckim Bielefeldzie o przeżytych w niewoli świętach, głos jej się łamie. Niełatwo wrócić do czasu, gdy odebrano jej dzieciństwo. W czasie wojny była w tym mieście robotnicą przymusową. Została wywieziona z Łodzi w marcu 1941 r. jako 15-letnia dziewczynka. – Tata nie wrócił z wojny. Kiedy siostrę zabrano do obozu koncentracyjnego, mama dostała paraliżu, a w domu był jeszcze młodszy brat – wspomina. Ktoś musiał zarabiać. Umówiłam się z koleżanką i poszłyśmy do arbeitsamtu, bo obiecywano, że jak ktoś sam się zgłosi, dostanie pracę na miejscu. Tymczasem zatrzymano nas, dołączono do dziewcząt z łapanki i odtransportowano na dworzec Łódź Fabryczna, a stamtąd do Niemiec. Gdy mówi o tęsknocie za domem, o tym, jak w szpitalu przychodziły do niej niemieckie dziewczęta i pocieszały ją, śpiewając kolędy, rozbawione wcześniej na przerwie uczennice poważnieją, sięgają po chusteczki i ukradkiem ocierają łzy. Irena Wielgat do miasta położonego między Dortmundem a Hanowerem przyjechała ponownie po 67 latach za sprawą stowarzyszeń „Praca przymusowa w Bielefeldzie” i „Przeciw zapomnieniu – na rzecz demokracji”. Spotkanie z uczniami to część tygodniowego pobytu dwóch pracownic przymusowych z czasów wojny, które z pomocą Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie zostały odnalezione i zaproszone z rodzinami do miasta, które na zawsze zapisało się w ich pamięci. – Bałam się tej podróży – przyznaje Irena Wielgat. – Pierwszy powrót do wojennych czasów, kiedy kilka lat temu spisywałam swoje wspomnienia, przypłaciłam zawałem. Miejscem jej pracy przymusowej była przędzalnia lnu Vorwärts Spinnerei w Brackwedzie, dziś części Bielefeldu. W innej przędzalni, Ravensberger Spinnerei, w centrum miasta, pracowała Feliksa Sokołowska. Na roboty przymusowe przyjechała zamiast ojca pod koniec 1942 r. Miała wtedy 16 lat. – Mama już nie żyła i wiedziałam, że jak tato wyjedzie, nie dam rady utrzymać dwóch młodszych braci – mówi pani Feliksa. – Bóg mi to chyba wynagrodził, bo trafiłam na bardzo dobre warunki. Pracę miałam lekką, tylko zmieniałyśmy nawinięte szpulki, mieszkałam razem z Niemkami w kinderheimie, to samo co one jadłam. Kilka kilometrów między obiema fabrykami dzieli dwa światy. – Zakwaterowano nas w drewnianych barakach na terenie fabryki – opowiada pani Irena. – Pracowałyśmy po 10 godzin dziennie w hałasie, brudzie i gorących oparach. Obsługiwałyśmy wielkie maszyny ze 150 szpulami. Kiedy nić się zerwała, trzeba było przy włączonej maszynie połączyć jej końce. Chwila nieuwagi i traciło się palce. To spotkało moją koleżankę. Dokuczał nam głód. Na cały tydzień na śniadania musiało nam wystarczyć pół chleba, kostka margaryny i niewielka porcja marmolady. Raz dziennie po pracy dostawałyśmy zupę i kilka kromek chleba, od czasu do czasu ziemniaki z sosem i odrobiną mięsa. Niemieccy uczniowie pytają o kontakty z niemieckimi koleżankami, o kary, jakie spotykały pracownice za popełnione błędy, o chwile zwątpienia i o to, czy wiedziały, co dzieje się na froncie. Interesują się tym, co było potem, gdy wróciły do Polski, i jak dziś czują się w Bielefeldzie. Lekcja zaplanowana na godzinę trwa ponad dwie. Nikt nie drgnie, gdy słychać gong oznajmiający przerwę. Na końcu rozlegają się oklaski. Sieć dobrej woli Do gimnazjum Heepen przywiózł nas Wolfgang Herzog. Choć na co dzień jeździ rowerem, tym razem usiadł za kierownicą dziewięcioosobowego busa, użyczonego przez organizację charytatywną. Wolfgang, z wykształcenia historyk i socjolog, przez wiele lat pracujący jako robotnik w fabryce, a teraz bezrobotny, działa w Stowarzyszeniu „Przeciw zapomnieniu – na rzecz demokracji”. – Jestem z pokolenia ’68 r. – mówi o sobie. – Mój ojciec był sędzią w Wehrmachcie, mama entuzjastycznie popierała NSDAP. Dopiero po wojnie tego żałowała. Czuję się odpowiedzialny za to, żebyśmy my, Niemcy, krytycznie spojrzeli na czas wojny. Zupełnie inne doświadczenia rodzinne ma Merret Wohlrab, przewodnicząca Stowarzyszenia

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 19/2008, 2008

Kategorie: Świat