2024

Powrót na stronę główną
Obserwacje Wywiady

Najszybsza w Himalajach

W zgodzie z naturą staram się wejść na wierzchołek

Dorota Rasińska-Samoćko – himalaistka, skompletowała Koronę Himalajów i Karakorum, zdobywając jako pierwsza Polka 14 szczytów ośmiotysięcznych (na dwa z nich weszła dwukrotnie). Zrobiła to w niespełna trzy i pół roku, od 12 maja 2021 do 9 października 2024 r. Z zawodu jest prawniczką i dyplomatką, poza himalaizmem uprawia nurkowanie i jazdę na nartach. Napisała książki „Moja Azja. Dora na szlaku” oraz „Australia i coś więcej”.

 

Pani wejścia na ośmiotysięczniki wyglądały wręcz jak spacer, lekki, łatwy i przyjemny.
– Bo widzi się tylko efekt końcowy. Była to kwestia mojej wielkiej pasji, determinacji, wytrwałości i przeświadczenia, że można osiągnąć to, co na pozór niemożliwe. A także lata przygotowań, wysiłków, treningu fizycznego, budowania odporności psychicznej. I nie był to spacer. Na Dhaulagiri dwa razy zasypały mnie lawiny w miejscach, w których teoretycznie nie powinny schodzić. W pierwszym przypadku ustałam na nogach, a w drugim poniżej obozu III byłam przypięta do poręczówki i zostałam całkowicie zasypana. Prawie dwie minuty byłam pod śniegiem. Poręczówka na szczęście wytrzymała, sama się odkopałam, wyszłam z tego cało.

Na K2 przy podejściu do obozu II znalazłam się w rzece lecących kamieni, musiałam wykazać się refleksem i szybkością, żeby uciekać w odpowiednim kierunku. Trafiły mnie trzy razy – na szczęście tylko w kask i plecak. Potem, w czasie zejścia ogarnęła mnie biała ciemność, wówczas traci się orientację, nie wie się, czy idzie się w górę, czy na dół. Przeczekałam to, zeszłam szczęśliwie. Bardzo ciężki był powrót z Everestu: walka z osłabieniem organizmu po 12 godzinach wyczerpującej wspinaczki, huragan, śnieżyca, mgła. Schodzenie jest zawsze trudniejsze, wymaga maksymalnej uwagi i powstrzymania emocji oraz właściwej oceny sytuacji.

Wspina się pani z zadziwiającą skutecznością.
– Jedynie na Dhaulagiri nie weszłam za pierwszym razem. Raz z powodu postawy mojego partnera wspinaczkowego, Szerpy. W drugim przypadku wyprawa została definitywnie przerwana właśnie z powodu zagrożenia lawinowego, nikt już później nie był w stanie iść do góry. Namawiałam wszystkich, żebyśmy poczekali parę tygodni, to pogoda na Dhaulagiri się poprawi, ale nie dali się przekonać. Poza tym zawsze wchodziłam za pierwszym razem, także na te najtrudniejsze ośmiotysięczniki.

Czyli na tych wyprawach wszystko funkcjonowało jak w zegarku?
– O nie, często działo się coś nieoczekiwanego. Na K2 przesunęło się okno pogodowe. Mieliśmy już ruszać w górę z obozu II, ale raptem napadało tyle śniegu, że spędziliśmy w dwójce kolejne dwie noce. Inni wspinacze chcieli wracać. Tym razem ich przekonałam, mówiąc, że to końcówka sezonu i skoro jesteśmy tak wysoko, warto poczekać na ostatnią szansę. Udało się, przeczekaliśmy śnieżycę, weszliśmy na wierzchołek. Na Gaszerbrumie II mój partner wspinaczkowy spadł kilkadziesiąt metrów, zginąłby, gdybym go nie asekurowała. Stracił plecak, miał kłopoty z nogą, był w szoku, powiedział, że nie może ze mną iść na Gaszerbrum I. Udało mi się znaleźć wtedy innego partnera, poszliśmy do góry, choć warunki były bardzo trudne i ponad połowa wspinaczy zrezygnowała. Dotarliśmy do obozu III, gdzie, jak wcześniej ustaliliśmy z włoskimi wspinaczami, mieliśmy wejść do ich namiotu. Włosi powiedzieli jednak, że nie mają miejsca. Było potwornie zimno, mocno wiało, mogliśmy tylko schodzić albo iść do góry. Zdecydowaliśmy więc, że atakujemy szczyt. Byliśmy jedyną dwójką, która poszła wtedy w górę. Od obozu III do wierzchołka mieliśmy prawie 1000 m różnicy wysokości. Wiatr, mróz, oblodzenie, nie było poręczówek, bo przed nami nikt w tym sezonie nie zdobył Gaszerbrumu I. Nasz atak szczytowy trwał ponad 18 godzin i zakończył się sukcesem.

W czasie tylu wypraw nigdy nie zdarzyło się pani żadne odpadnięcie?
– Nigdy, staram się bardzo uważać

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Szahaj Felietony

Brawo Australia!

Wreszcie ktoś się odważył powiedzieć: dość! Rzucić wyzwanie faktycznym władcom świata – wielkim korporacjom internetowym z Doliny Krzemowej. Chodzi o zakaz korzystania z mediów społecznościowych przez osoby, które nie ukończyły 16. roku życia. Rząd australijski wziął na poważnie to, co wiadomo od dawna i co zostało potwierdzone licznymi badaniami. Media społecznościowe szkodzą, przede wszystkim dzieciom i młodzieży. Uznaje się zasadnie, że odpowiadają za lawinowe pogarszanie się stanu zdrowia młodych ludzi – psychicznego, a poniekąd i fizycznego (epidemia otyłości wynikającej m.in. z braku ruchu). Ich fatalne oddziaływanie nie budzi już dziś żadnych wątpliwości. Dzieci i młodzież nie wytrzymują psychicznie hejtowania w sieci (mnożą się samobójstwa), ciągłego porównywania się z innymi, które skutkuje obniżonym poczuciem własnej wartości, przebodźcowania związanego z zalewem informacji płynących z sieci (w większości marnej wartości), wyobcowania ze środowiska rówieśniczego oraz, szerzej, społecznego, co wywołuje poczucie samotności. Źle znoszą dostęp do treści internetowych skoncentrowanych na silnych emocjach, najczęściej o charakterze negatywnym, zderzanie się z całym złem tego świata znajdującym odzwierciedlenie w internecie. Nie przesadzę, jeśli powiem, że media społecznościowe stały się trucizną, która niszczy wchodzące w życie pokolenia. Nie tylko obniżają ich standard życia rozumianego w kategoriach psychicznych, ale także przyczyniają się do zmniejszania ich zdolności interaktywnych, społecznych, wspólnotowych, być może też intelektualnych.

Ta ostatnia sprawa jest elementem szerszego zjawiska – pogłębiania się zidiocenia ludzkości.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Siedlecka odgrzebała Iredyńskiego

Joanna Siedlecka dorabiająca do emerytury w „Do Rzeczy” ma szczególną słabość do opisywania skandali obyczajowych. Z czasów tak odległych, że trudno już o żywych świadków. Zaglądanie starym ludziom do rozporków albo pod spódnicę nie jest już atrakcyjnym towarem. W przeciwieństwie do atakowania takich tuzów jak Lem czy Mrożek. Siedlecka pisze, że w latach 60. Lema i Mrożka dopadła wielka zazdrość i zawiść wobec sukcesów Ireneusza Iredyńskiego. Dla Siedleckiej pisarza wybitniejszego od nich. Fascynują ją jego łóżkowe ekscesy, ciągi alkoholowe i libacje okraszone mordobiciami. Lem i Mrożek wiedzieli o tym, a także o jeszcze gorszych występkach tego pisarza.

Doceniali jednak jego talent.

Z dzisiejszej perspektywy widać, że doceniali nawet przesadnie. Bo gdzie przy nich jest dziś Ireneo? W archiwum Siedleckiej.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Z Wierzchosławic do Londynu

Musiałem obalić nieprawdę umniejszającą rolę Skąpskich w operacji Most III – wywiezienia Witosa z okupowanej Polski

Rafał Skąpski – prawnik, wydawca, działacz kultury, autor licznych publikacji, w tym książkowych

Co legło u podstaw książki „Sprawa Witosa. Kraków 1944”? Chęć pokazania dokonań rodziny Skąpskich? Przedstawienia okoliczności próby przerzucenia Wincentego Witosa do Londynu? Czy ukazania jego rozterek: warto opuszczać kraj, skoro niedługo nie będzie już Niemców?
– W mojej publicystyce z reguły – a w książkach zawsze – znajdują się wątki rodzinne czy osobiste, ocierające się o jakiś fragment wielkiej historii. Wincenty Witos jest postacią tak znaczącą, że udział kuzynów mojego ojca w operacji Most III – próbie przerzutu Witosa do Londynu – zasługiwał na większe odnotowanie. I wreszcie była chęć ukazania jego dylematów. Wtedy, jesienią 1944 r., Witos wiedział, że byłby wsparciem dla Mikołajczyka w Londynie, ale był już bardzo schorowany, miał jednak świadomość, że w życiu Polaków kończy się pewien okres polityczny, nadchodzą zmiany. W Krakowie czytał prasę, od prawej do lewej strony, łącznie z gadzinówkami. Miał pełną orientację, co się dzieje i co może się wydarzyć. Poza tym wśród powodów, dla których znalazł się w Krakowie, była obawa, że Niemcy wywiozą go do III Rzeszy. Od 1939 r. kilkakrotnie usiłowali namówić go do stworzenia rządu kolaboracyjnego.

W przypisach można znaleźć odniesienie do artykułu „Witos, Mikołajczyk i bracia Skąpscy – rok 1944”, z XX tomu rocznika „Niepodległość i Pamięć”, wydawanego przez Muzeum Niepodległości.
– Ten tekst ukazał się w 2013 r. i od tego czasu moja wiedza znacznie się poszerzyła. Książka, też wydana przez Muzeum Niepodległości, jest obszerniejszym, dokładniejszym, opartym na większej liczbie źródeł opisem tamtych wydarzeń.

„Sprawa Witosa” to coś więcej niż przyczynek do biografii chłopskiego przywódcy?
– Każda moja publikacja jest poprzedzona znaczną kwerendą, pracą nad źródłami, opracowaniami znajdującymi się w archiwach i bibliotekach. Pobyt w nich uzmysłowił mi, że w biografiach Witosa, nawet w ogromnej książce Andrzeja Zakrzewskiego, operacja Most III właściwie nie istnieje. Więcej, natknąłem się na wspomnienia Eugeniusza Bielenina, działacza ludowego, dziennikarza, który przypisał sobie organizację tej akcji. Musiałem obalić tę nieprawdę, umniejszającą rolę Władysława Skąpskiego.

Oprócz niego w operacji brali udział inni Skąpscy.
– Tak, ale Władysław był głównym jej organizatorem,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Polska nie dla Polaków

Rząd PiS robił wszystko, żeby nie sprowadzić do kraju repatriantów ze Wschodu

Bez echa przeszedł raport Najwyżej Izby Kontroli „Realizacja przez organy państwa zdań związanych z repatriacją” – mimo że ustalenia kontrolerów NIK są wstrząsające.

Pokazują bezwład, indolencję i arogancję pisowskich rządów.

Temat repatriacji stał się głośny wraz z upadkiem PRL, gdy postsolidarnościowe partie upomniały się o potomków Polaków, którzy w czasach represji stalinowskich zostali deportowani z Kresów, głównie do Kazachstanu, ale i do innych republik środkowoazjatyckich ZSRR. Jednak dopiero w 2000 r., z inicjatywy marszałek Senatu Alicji Grześkowiak (rządziła wtedy koalicja AWS-UW), uchwalono specjalną ustawę o repatriacji. Przewidywano wówczas, że do Polski przybędzie ok. 50 tys. osób, i założono optymistycznie, że większość osiedli się w ciągu trzech lat obowiązywania ustawy.

Zaproponowany akt prawny nie był doskonały, ale dawał nadzieję, że chętni będą mieli choć trochę ułatwiony przyjazd do Polski, przebrnięcie przez machinę biurokratyczną, a potem osiedlenie się w „starej” ojczyźnie. Przeciwny ustawie był premier Jerzy Buzek. Szef rządu twierdził, że Polski nie stać na zapewnienie repatriantom mieszkań, pracy i ochrony socjalnej, poza tym takie faworyzowanie wybranej grupy społecznej byłoby sprzeczne z konstytucją, zakazującą przecież dyskryminacji obywateli RP.

Ci najbardziej zdeterminowani repatrianci mimo wszystko przyjeżdżali nad Wisłę, nie oglądając się na polskie władze. Istotną rolę odgrywały samorządy, które nowym obywatelom RP zapewniały mieszkania, zatrudnienie i pomoc w aklimatyzacji, lecz była to kropla w morzu potrzeb. Co roku do Polski przyjeżdżało średnio kilkadziesiąt osób ze Wschodu.

W 2010 r. o repatriantów upomniało się PiS, a właściwie Jakub Płażyński. Syn byłego marszałka Sejmu Macieja Płażyńskiego zebrał ponad 215 tys. podpisów pod obywatelskim projektem ustawy ułatwiającej repatriację. „Jeśli nie zmienimy tempa repatriacji, niektórzy mogą jej nie doczekać. Mój ojciec uważał, że to obowiązek nas wszystkich”, mówił w Sejmie. Projekt ustawy ugrzązł jednak w komisjach i nie został ostatecznie rozpatrzony.

O repatriantach politycy przypomnieli sobie w 2015 r. podczas kampanii wyborczej. Kandydatka PiS na premiera Beata Szydło zadeklarowała, że jeśli jej partia wygra wybory, to w ciągu pierwszych 100 dni działania nowego rządu zostanie uchwalona nowa ustawa o repatriacji – ta, którą forsował Jakub Płażyński. „My podejmiemy wszelkie działania, by (…) doprowadzić do

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Od czytelników

Listy od czytelników nr 52/2024

Choroba prezydencka

Ciekawy i rzetelny historycznie tekst Pawła Siergiejczyka psuje jedno stwierdzenie: „(…) wyjąwszy istotne niekiedy prawo wetowania ustaw sejmowych”. Nie ma ustaw sejmowych! Są ustawy parlamentu, uchwalane przez Sejm, potem Senat, potem ewentualne poprawki senackie są przyjmowane lub nie w Sejmie. Taki dokument trafia do prezydenta i ten go podpisuje lub wetuje, nie mając prawa ingerować w jego treść w najmniejszym stopniu. Pamiętam awanturę z lat 90., gdy to podobno Lech Wałęsa lub ktoś w jego imieniu nanosił do ustaw jakieś poprawki interpunkcyjne.
Zbigniew Kulak, senator RP III, IV i V kadencji

 

Pisowski Indiana Jones

Pamiętajmy! Decyzje pseudo-Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej nie są wiążące, są czysto politycznymi opiniami, a nie wyrokami, i ci pisowscy aparatczycy w tzw. TK nie mają prawa wpływać na decyzje władz wybranych w demokratycznych wyborach. Sejmowa komisja śledcza ds. Pegasusa nadal działa i podważanie jej konstytucyjności przez nielegalny, niekonstytucyjny i wadliwy pseudo-TK to wyraz pisowskiego strachu przed odpowiedzialnością karną.
Elisabeth Respondek

 

Tajny referat Susłowa

Po pierwsze, Rosjanie wcale nie musieli wkraczać – było ich na miejscu wystarczająco dużo. Po drugie, w kraju od roku panował totalny rozgardiasz – nikt nie pracował, wszędzie strajki, dyrektorzy zakładów byli wywożeni na taczkach przez durnych strajkujących, gospodarka właściwie stała, wystarczy sobie wyobrazić, jak wyglądałaby tamta zima, gdyby wojsko nie zabezpieczyło dostaw węgla do elektrowni czy elektrociepłowni. Trzeba powiedzieć wprost: krajowi groziła wojna domowa. Cała sytuacja szła w kierunku konfrontacji i nie było szans na porozumienie. Jaruzelski uratował życie tysięcy Polaków. Jeśli teraz beton prawicowy nie może spać spokojnie na myśl o stanie wojennym, to nie wyobrażam sobie gojenia ran po wojnie domowej, która nam groziła. Krytykujący Jaruzelskiego nie są zdolni pojąć, do czego może dojść, gdy kraj ogarnie chaos i wojna domowa. Gdy sąsiad morduje sąsiada, bo ma do niego urazę.
Michał Czarnowski

 

7 błędów i szansa

Czy ten rząd będzie rozliczać poprzedni do końca kadencji, a sprawy ważne odkładać na później? Obecny rząd nie robi nic poza rozliczaniem poprzedniego i nakręcaniem cyrku medialnego wokół tego. A problemów i wk… ludzi jest coraz więcej.
Rafał Gonicki

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Przekleństwo Instytutu Pamięci Narodowej

Szybko się przyzwyczajamy do istniejących rozwiązań. Likwidacja wymaga odwagi. Trzeba się nią wykazać

Paweł Dybicz napisał w „Przeglądzie” (nr 48/2024), że Instytut Pamięci Narodowej trzeba zlikwidować. Nie jest to nowy postulat, mówi się o nim od dawna. W pełni się z nim zgadzam. Mimo to nikt tego planu nie zrealizował, szybko obsadzał tę instytucję swoją ekipą i zapominał o wątpliwościach. A tak nie powinno być.

Postulat likwidacji jest tymczasem głęboko umotywowany. Przede wszystkim widać, że zadania IPN lepiej realizowałyby inne instytucje. Można wskazać placówki naukowe czy prokuraturę. Te instytucje od dawna mają wbudowane ciała kontrolne, które dbają o to, aby nie chybiać celów. Tymczasem instytucja polityczna podlega ludziom, a nie procedurom, i w zbyt dużym stopniu ulega nastrojom jednostki. Likwidacja IPN zatem nie tylko byłaby realizacją postulatu partyjnego, ale również zwiększyłaby skuteczność.

Skuteczność jest ważna, biorąc pod uwagę ogromne nakłady. Inne instytucje muszą umiejętnie gospodarować środkami, IPN jest obsypywany pieniędzmi. To demobilizuje i skłania do złej działalności. Tak nie powinno być. Widać, że inne instytucje – niedofinansowane – radzą sobie o wiele lepiej.

IPN prowadzi grę polityczną, co aktywności naukowej i prokuratorskiej nie sprzyja. To główny zarzut wobec tej instytucji. Widać to zwłaszcza teraz, gdy wywodzi się z niej kandydat na prezydenta. Tak ważny aktor polityczny rzutuje na wszystkie pola i jeśli ktoś był w stanie służyć politykom, już nie może myśleć o IPN jako o instytucji niezależnej. Widać jej uwikłanie polityczne, które spycha na margines centralną aktywność instytutu.

Polska polityka pamięci

IPN jest często wymieniany przy okazji rozmów o polskiej polityce historycznej (polityce pamięci). Bez wątpienia jest to w tym wymiarze kluczowa instytucja. Ale tę potrzebną aktywność lepiej prowadzić innymi środkami. Obecne rozwiązanie szkodzi nauce, która nominalnie dla wszystkich jest centralna.

Politykę pamięci prowadzą wszystkie państwa narodowe, ale jest różnica między muzeum a instytucją taką jak IPN. Muzea nauczyły się unikać nacisków politycznych, IPN z kolei jest zbyt ważną instytucją, aby wypuścić ją z rąk. Dlatego, zdając sobie sprawę z konieczności prowadzenia polityki pamięci, lepiej nie robić tego tak topornie i wykorzystać specjalistów, którzy pracują w instytucjach naukowych.

Likwidacja IPN uzdrowi całe

Dr hab. Lech M. Nijakowski jest socjologiem i filozofem, profesorem Uniwersytetu Warszawskiego. Jako naukowiec, publicysta i działacz lewicowy zajmuje się m.in. mniejszościami narodowymi, mową nienawiści, filozofią wojny i ludobójstwem.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Zryty beret biskupa

Można być biskupem jak Antoni Długosz. Można również być prof. dr. hab. nauk teologicznych jak tenże Długosz. A nawet muzykiem i łgać jak z nut, tak bezwstydnie, że zęby bolą. Biskup Długosz widzi nawet to, co niewidoczne. Jak choćby wzrost powołań kapłańskich dzięki ks. Olszewskiemu, którego prześladowano, podobnie jak urzędniczki kręcące kasą Funduszu Sprawiedliwości: Urszulę Dubejko i Karolinę Kucharską. Męczeństwo ks. Olszewskiego i tych dwóch „przeogromnych bohaterek” tak zryło beret biskupa, że przebić je może tylko męczeństwo wiceministra sprawiedliwości, czyli Marcina Romanowskiego. Ten to chyba pójdzie żywcem do nieba.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Nieznani zabójcy górników

Proces milicjantów oskarżonych o strzelanie do górników z kopalni Wujek to wieloletnia walka o prawdę czy polityczna inscenizacja?

Założę się, że nie wiecie, jakie przestępstwo zdaniem prokuratury i sądu popełnili funkcjonariusze plutonu specjalnego ZOMO, którzy 16 grudnia 1981 r. mieli strzelać do strajkujących ludzi. Funkcjonariuszy tych skazano za udział w bójce z użyciem niebezpiecznego narzędzia. Nie bardzo wiadomo, jak funkcjonariusz wykonujący rozkazy i działający w ramach formacji mundurowej może uczestniczyć w bijatyce. Ale jasne jest przynajmniej, dlaczego przyjęto taką podstawę prawną – otóż nie udało się ustalić, którzy oskarżeni strzelali i którzy zabijali. Dokonano więc ekwilibrystyki prawnej, bo przecież ktoś za tę największą zbrodnię stanu wojennego musiał odpowiedzieć. I musiał pójść do paki.

Czy bójka może być zbrodnią? Oczywiście. Gdy chodzi o pobicie ze skutkiem śmiertelnym. Oskarżyciel twierdził, że milicjanci dopuścili się właśnie takiej zbrodni. Pobili górników ze skutkiem śmiertelnym przy użyciu broni palnej. Bili poprzez strzelanie. Przy czym tego pobicia mieli się dopuścić również ci milicjanci, których w Wujku nie było. A jeszcze inni funkcjonariusze plutonu specjalnego, którzy w pacyfikacji kopalni uczestniczyli, zdaniem prokuratury zbrodni nie popełnili, lecz byli jej świadkami.

To była bitwa

Jednego nikt nigdy nie kwestionował. W Wujku doszło do bitwy. Przed szturmem sił złożonych z Milicji Obywatelskiej i wojska górnicy się uzbroili. Mieli nie tylko kamienie i ciężkie śruby, lecz także łańcuchy czy wykonane z naostrzonych prętów piki. Toteż wśród milicjantów również było wielu rannych.

Bitwa została przerwana, gdy padły strzały. Początkowo górnicy myśleli, że strzelano tylko na postrach. Ale gdy się okazało, że kilku strajkujących zostało trafionych, zapadła decyzja o zakończeniu protestu. Bilans ofiar wśród okupujących kopalnię to 9 zabitych i 23 z ranami postrzałowymi. Wśród szturmujących było 41 rannych milicjantów i żołnierzy, w tym 11 ciężko.

Pierwsze dochodzenie dotyczące tych wydarzeń wszczęto natychmiast. Po miesiącu zostało umorzone. Milicjanci mieli działać w ramach obrony koniecznej. Po zmianie ustrojowej prokuratura ponownie wszczęła śledztwo. Jego prowadzenie powierzono młodemu i ambitnemu śledczemu. Ten wzywał milicjantów z plutonu specjalnego na przesłuchania, a następnie składał im propozycję nie do odrzucenia. Kto pójdzie na współpracę, będzie świadkiem, w przeciwnym razie stanie się oskarżonym.

Proces do powtórki

Proces oskarżonych milicjantów trzeba było kilka razy powtarzać. Pierwszy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Terror histerii czy głos rozsądku?

Aktywiści Ostatniego Pokolenia blokują drogi. Premier straszy więc ekologów. Establishment obraża się na premiera. Pytanie, gdzie się podział rozsądek

„Patrzę właśnie na zakrwawiony fotel pasażera w moim samochodzie. Kilka tygodni temu moja partnerka dostała krwotoku po operacji ginekologicznej. Karetka, co zdarza się w takich przypadkach, stwierdziła, że musimy jechać do szpitala sami, bo nie są taksówką. Co to ma wspólnego z ekologią? Gdyby Ostatnie Pokolenie tego dnia przerwało blokadą Wisłostrady mój szaleńczy rajd do szpitala, dziś pisałbym te słowa znad grobu ukochanej osoby. Tamtego poranka każda minuta była kwestią życia i śmierci. Nie miałbym czasu na rozpaczliwe tłumaczenie i udowadnianie fanatykom, że interes jednostki może być ważniejszy niż interes planety”, pisze w liście do redakcji czytelnik „Przeglądu”.

Tusk zapowiada

Establishment oburzył się na Donalda Tuska, który po kolejnych blokadach Wisłostrady przez aktywistów ekologicznych z Ostatniego Pokolenia zapowiedział, że nakaże służbom bezwzględne traktowanie blokujących. „Blokowanie dróg, niezależnie od politycznych intencji, stwarza zagrożenie dla państwa i wszystkich użytkowników dróg. Wezwałem dziś odpowiednie służby do zdecydowanego reagowania i przeciwdziałania takim akcjom”, napisał premier w serwisie X.

Takie słowa budzą zaniepokojenie. Wyrazili je już działacze opozycji demokratycznej, pierwszej Solidarności, ludzie kultury i nauki oraz środowisko prawnicze z prof. Moniką Płatek i prof. Hanną Machińską na czele. Trudno nie zgodzić się z postulatem, że zamiast straszyć młodzież, należy z nią rozmawiać. Warto jednak rozważyć, jak chcemy jako społeczeństwo definiować pojęcie aktu obywatelskiego nieposłuszeństwa. Jeśli potraktujemy to pojęcie zbyt szeroko, w konsekwencji możemy otworzyć wielu organizacjom furtkę do działań zakrawających na terroryzm. Z jednej strony, nie chcemy agresji na Marszach Niepodległości, narzekamy na utrudnienia z nimi związane, część warszawianek i warszawiaków 11 listopada nie chce wychodzić z domu. Z drugiej, Ostatniego Pokolenia tej samej bańce jest żal, bo to w większości nastolatki siedzące na zimnej jezdni w słusznej sprawie.

Piotr Beniuszys, publicysta czasopisma „Liberté!”, uważa, że forma, jaką przybrały protesty Ostatniego Pokolenia, jest nie do zaakceptowania: „Ostatnie Pokolenie nadużywa przysługującej w demokracji wolności zgromadzeń. Zamiast demonstrować swoje poglądy w sposób zgodny z zasadami współżycia społecznego i prawem, brutalnie ogranicza wolność współobywatelom”.

W całym tym emocjonalnym zgiełku zatraciło się chyba jednak meritum. Kombatanckie wspomnienia walki o demokrację z ostatnich ośmiu lat czy z lat 80. przysłoniły szerszy kontekst. Rozpatruje się bowiem jedynie fakt, czy ktoś ma prawo protestować. A odpowiedź na to pytanie jest oczywista: tak. Uporządkujmy wobec tego dyskurs i zacznijmy od nieposłuszeństwa obywatelskiego, którego wszyscy chcą bronić. To wyrażanie sprzeciwu wobec władzy poprzez łamanie prawa.

Osobą, dzięki której to hasło zapisało się na kartach historii, był XIX-wieczny amerykański filozof, poeta i pisarz Henry David Thoreau. Odmówił on płacenia podatków, aby się sprzeciwić przyzwoleniu na niewolnictwo i prowadzenie wojny z Meksykiem przez Amerykę. Wolał pójść do więzienia, niż dorzucić się do takich działań. Thoreau pisał, że najpierw należy być człowiekiem, a dopiero potem obywatelem. Przekonywał, że dobry obywatel musi się kierować własnym sumieniem

i nie może z niego rezygnować. A już na pewno nie może oddawać kontroli nad swoim sumieniem przedstawicielom władzy. Współczesny amerykański filozof John Rawls (zm. 2002) zdefiniował zaś nieposłuszeństwo obywatelskie jako „publiczny, pozbawiony przemocy, kierowany sumieniem, polityczny akt sprzeciwu wobec prawa, zwykle podejmowany w celu doprowadzenia do zmiany prawa lub polityki rządu”.

Należy tu się zastanowić nad środkami, którymi postanowili operować aktywiści. Beniuszys pisze: „Tym ludziom (kierowcom w godzinach szczytu – przyp. red.) na drodze staje grupka aktywistów, która blokuje ruch, rozwija transparenty, przykleja się do asfaltu i twierdzi, że

k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.