2024
Co powiedziałby Konfucjusz o amerykańsko-chińskiej rywalizacji?
Rywalizacja między Stanami Zjednoczonymi a Chinami, najistotniejszy problem polityki światowej, po zwycięstwie Donalda Trumpa w wyścigu o amerykańską prezydenturę może przybrać na sile. To Trump zapoczątkował ostry kurs w stosunku do Chin. Na gruncie teoretycznym poszedł za zwolennikami powstrzymania, pokonania Chin, kiedy jeszcze jest to możliwe. Joe Biden w praktyce kontynuował kurs wyznaczony przez Trumpa, ale na poziomie teorii polegał bardziej na orędownikach tzw. zarządzanej rywalizacji. Na łamach „Przeglądu” prezentował ją w wymiarze publicystycznym były premier Australii Kevin Rudd. Dogłębnie zaś zrobił to w książce „The Avoidable War”.
Feng Zhang w swoim artykule proponuje chińską, konfucjańską perspektywę. Perspektywę, w której rywalizacja amerykańsko-chińska nie kończy się katastrofalną dla całego świata wojną. Oznacza raczej partnerstwo z poszanowaniem własnych, kluczowych interesów oraz współpracę w obszarach wymagających wspólnego zaangażowania potęgi amerykańskiej i chińskiej. Ludzie ostrożni, rekrutujący się z obozu realistycznego myślenia o polityce, mogą postawić pytanie, na ile ta konfucjańska perspektywa jest czymś autentycznym, a na ile zasłoną dymną, mającą uśpić czujność USA, póki Chiny nie będą gotowe do generalnej rozprawy. Pełnię gotowości chińska armia ma uzyskać w 2027 r.
Prezentujemy fragmenty artykułu, który ukazał się w witrynie internetowej Responsible Statecraft 4 listopada 2024 r. Z całością można się zapoznać pod adresem: responsiblestatecraft.org/us-china-competition/. Autor uzyskał doktorat ze stosunków międzynarodowych na London School of Economics and Political Science. W 2020 r. wraz z Richardem Nedem Lebowem opublikował pracę „Taming Sino-American Rivalry”. Obecnie – jako profesor wizytujący w Paul Tsai China Center w Yale Law School – pracuje nad nową książką o rywalizacji USA-Chiny. Łączy ona klasyczną chińską myśl polityczną ze współczesnymi zachodnimi teoriami stosunków międzynarodowych i ma pomóc w wypracowaniu nowych rozwiązań kluczowych kwestii definiujących stosunki amerykańsko-chińskie w Azji.
Pod wpływem opublikowanego w „Foreign Affairs” eseju prezentującego „teorię zwycięstwa” nad Chinami (artykuł autorstwa Matta Pottingera i Mike’a Gallaghera „No Substitute for Victory” ukazał się w kwietniu 2024 r., www.foreignaffairs.com/united-states/no-substitute-victory-pottinger-gallagher – przyp. P.K.) wielu prominentnych amerykańskich analityków przyłączyło się do debaty o tym, czy Ameryka potrzebuje „teorii zwycięstwa” w rywalizacji z Chinami. Niedawny raport Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych (www.csis.org/analysis/defining-success-does-united-states-need-end-state-its-china-policy – przyp. P.K.), który (…) ukazuje zróżnicowane poglądy specjalistów ze Stanów Zjednoczonych, Azji i Europy, określa zasadnicze kwestie w debacie o zmaganiach między Ameryką a Chinami. Choć szeroko zakrojona, pomija ta dyskusja jeden kluczowy aspekt – zbadanie samego pojęcia rywalizacji. Jest to o tyle problematyczne, że różne koncepcje rywalizacji kształtują odmienne jej strategie. Skutkiem „strategicznej rywalizacji”, koncepcji administracji prezydenta Trumpa, była konfrontacyjna polityka wobec Chin. Propozycja administracji Bidena, „zarządzanej rywalizacji”, zbudowała stabilniejsze, lecz wciąż napięte relacje. Dzieje się tak, ponieważ strategia jest ze swojej istoty interaktywna. Rywalizacyjna strategia Waszyngtonu wpływa na percepcję i odpowiedzi Chin.
Pekin ze swej strony niechętnie używa słowa rywalizacja do scharakteryzowania stosunków między państwami. Chińscy urzędnicy próbują zmienić jego sens, dodając przymiotniki pozytywna lub zdrowa. Jednak muszą jeszcze przedstawić teorię – albo chociaż konkretne wskazania polityczne – określające „pozytywną rywalizację”. Gdyby Konfucjusz włączył się w tę debatę, przyczyniłby się do znaczącego jej poszerzenia, gdyż pokazałby radykalnie odmienną koncepcję rywalizacji. Byłaby to idea „budującej rywalizacji” (junzi zhi zheng)
Wstęp, wybór i przekład Piotr Kimla
Tytuł pochodzi od tłumacza
Wildstein z kompleksem Kapuścińskiego
Skoro był miś na miarę czasów, to bywają i pisarze na miarę potrzeb. A zapotrzebowanie na literatów jest, zwłaszcza w PiS, ogromne. Niestety, popyt przewyższa podaż. A jak już się trafi literat chętny do współpracy, to na miarę Bronisława Wildsteina. Karmiła go dojna zmiana nagrodami. Udekorowała Orderem Orła Białego. Ale lud pisowski nie rozsmakował się w prozie Wildsteina. Sfrustrowany śladowym czytelnictwem literat Wildstein pojechał z grubej rury po Ryszardzie Kapuścińskim. Bo Polska Agencja Prasowa po przerwie (w latach 2015-2023) przywróciła Nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego. Tego Wildstein już nie mógł przeboleć.
Nie dziwimy się. Kapuściński był wielki i pozostanie w historii. A Wildstein? Mógłby na początek nauczyć się pisać.
Kłótnia to kwestia czasu
Elon Musk i Donald Trump chcą zmienić nie tylko Amerykę, ale i świat – każdy w inny sposób
44 mld dol., które założyciel Tesli i SpaceX wydał na zakup Twittera, później przemianowanego na X, okazały się najlepiej zainwestowanymi pieniędzmi na kampanię wyborczą w historii nie tylko amerykańskiej polityki. Oczywiście nie był to bezpośredni datek na konto komitetu Trumpa. W takiej formie Elon Musk przekazał Donaldowi Trumpowi 277 mln dol., a więc ułamek kwoty wydanej na przejęcie platformy społecznościowej. Nikt jednak nie powinien się łudzić, że tamta transakcja była – jak często mówi sam Musk – heroicznym i altruistycznym aktem obrony wolności słowa w internecie. Miliarder zapragnął po prostu mieć własne medium. Częściowo dlatego, że inni miliarderzy, w tym jego największy konkurent Jeff Bezos, też własne media mają. Muska jednak nigdy nie interesowały tradycyjne formaty, ani w biznesie, ani w innych obszarach życia. Dlatego nie kupił sobie „New York Timesa” czy innej redakcji z głównego nurtu jak Bezos, który w 2013 r. przejął „Washington Post”. Musk wziął sobie Twittera, bo chce bezpośrednio komunikować się z fanami. Co zresztą robi – na X śledzi go 200 mln osób. Od marca ub.r. jest najpopularniejszym użytkownikiem tej platformy, przegonił wtedy Baracka Obamę. I prawie za każdym razem, kiedy coś napisze, zwłaszcza o polityce, w przestrzeni publicznej wybucha awantura.
Włączenie go przez Trumpa do struktur rządowych – choć to nie do końca tradycyjna nominacja – jest bodaj najszerzej komentowaną decyzją personalną odnośnie do nowej administracji. Casey Michel, amerykański dziennikarz i analityk Human Rights Foundation, zawodowo zajmujący się korupcją oraz oligarchizacją krajów demokratycznych, w portalu New Republic nazwał działania Trumpa „szczytem kleptokracji”. Podobnie o amerykańskiej rzeczywistości powyborczej pisze Martin Wolf, główny komentator ekonomiczny „Financial Timesa”.
Działanie poza strukturami
Trudno nie przyznać im racji, bo relacja Muska z Trumpem to klasyczny przykład kupowania sobie wpływów politycznych. Po nowym roku założyciel Tesli ma zostać współprzewodniczącym tzw. DOGE – komisji ds. weryfikacji wydajności rządu federalnego. Jak zauważa Casey Michel, już na tym etapie widać spory paradoks, zaprzeczający idei demokracji. Oto prezydent, całkowicie omijając proces akceptacji kandydatów przez Kongres, powołuje przedstawiciela sektora prywatnego na stanowisko nadrzędne wobec władz podlegających nadzorowi społecznemu. Krótko mówiąc, człowiek bez demokratycznej legitymizacji, w żaden sposób niepodlegający wyborcom, będzie kontrolował, czy urzędnicy z taką właśnie legitymizacją nie przepuszczają publicznych pieniędzy. Trudno mówić w tych warunkach o demokracji, jeśli realną władzę sprawuje satrapa.
W obliczu tych zależności fakt, że nowa instytucja zajmująca się wydajnością rządu musi być prowadzona nie przez jedną, ale przez dwie osoby naraz (oprócz Muska będzie to inny inwestor o konserwatywnych poglądach, Vivek Ramaswamy), jest już tylko nieśmiesznym żartem.
W tej chwili wydaje się, że Trump pokłada ogromne nadzieje w Musku i całym DOGE. Nie jest jednak pewne, czy twórcy nowej jednostki będą w stanie je spełnić, także z prawnego punktu widzenia. Komisja, choć w oficjalnej nazwie ma słowo departament, jak wszystkie amerykańskie ministerstwa federalne, tak naprawdę departamentem nie będzie. Do powołania takich jednostek potrzeba zgody Kongresu. A nawet przy kontroli Senatu i Izby Reprezentantów przez republikanów spod znaku MAGA nie jest powiedziane, że Trump
Nie wyrażam zgody na pociągnięcie mnie do odpowiedzialności
Ta potężna, przejmująca tytułowa fraza pojawiła się w oświadczeniu Jarosława Kaczyńskiego podczas obrad sejmowej Komisji Regulaminowej, która zajmowała się pozbawieniem polityka i posła immunitetu w związku z zarzutem uderzenia aktywisty podczas którejś z miesięcznic smoleńskich. Kaczyński, lider PiS oraz, przypomnę, były premier i wicepremier, wdawał się w szarpaninę ze Zbigniewem Komosą, który od kwietnia 2018 r. składał lub próbował składać 10. dnia każdego miesiąca wieniec pod pomnikiem (w czasach rządów PiS uniemożliwiały mu to policja i wojsko, ochraniające pomnik i Kaczyńskiego). Na wieńcu znajdowała się tabliczka z napisem: „Pamięci 95 ofiar Lecha Kaczyńskiego, który, ignorując wszelkie procedury, nakazał pilotom lądować w Smoleńsku w skrajnie trudnych warunkach. Spoczywajcie w pokoju. Naród Polski”. Komosa miał prawomocny wyrok sądu, który uznawał jego prawo do składania wieńca z tabliczką tej treści. Od czasu utraty przez PiS władzy i tym samym zdjęcia politycznego parasola ochronnego policji i żandarmerii dochodziło do częstych, również fizycznych starć wokół rzeczonego wieńca. Agresja zawsze pochodziła od samego Kaczyńskiego lub jego akolitów, w tym posłów (Macierewicz, Suski). Po kolejnym starciu 10 października 2024 r., w wyniku którego Komosa został dwukrotnie uderzony w twarz przez Jarosława Kaczyńskiego, sprawa trafiła do sądu i w tej kwestii obradowała komisja, która zarekomendowała odebranie immunitetu szefowi PiS. Taką też decyzję podjął Sejm. Jarosław Kaczyński stanie przed sądem.
Zobaczymy, sąd niech sądzi.
Grand Press obroniony
W imponującym rozmachem i nowoczesnością Muzeum Historii Polski po raz pierwszy wręczono najważniejsze nagrody dziennikarskie Grand Press. Tytuł Dziennikarza Roku 2024 trafił do Andrzeja Andrysiaka, prezesa Stowarzyszenia Gazet Lokalnych i wydawcy „Gazety Radomszczańskiej”. Tytuł dla laureata tym cenniejszy, że przyznaje go samo środowisko dziennikarskie. W tym roku głosowało 88 polskich redakcji prasowych, radiowych, telewizyjnych i internetowych. Wyróżniając Andrzeja Andrysiaka, doceniliśmy także to, że media lokalne mają najtrudniej. Tam sprawdza się siła charakterów i wierność zasadom. Wielu dziennikarzy lokalnych patrzy na ręce władzy i nie daje się omamić dobrami materialnymi w zamian za lukrowanie rzeczywistości. Nie ulega naciskom samorządowców i powiązanego z nimi biznesu. To oczywiście część tego środowiska. Najwartościowsza. Niestety, w Polsce nie ma systemu, który by umacniał i popularyzował takie postawy. W tym roku członkiem jury Grand Press był świetnie znany naszym czytelnikom Robert Walenciak, który wręczył pierwszą w 28-letniej historii konkursu nagrodę w kategorii dziennikarstwo lokalne i regionalne. Widzowie TVN 24, która prowadziła transmisję gali na żywo, mogli po raz pierwszy w tej stacji zobaczyć przemawiającego Roberta.
Szczególnie miło jest mi poinformować, że wśród nominowanych do Grand Press 2024 był nasz bardzo zdolny kolega. Kornel Wawrzyniak, jako jeden z piątki, dostał nominację w kategorii publicystyka za tekst „Centralne Polityczne Kuglarstwo”. Przyznając nagrody, jury kierowało się wybitnymi walorami warsztatowymi, indywidualnym charakterem materiału oraz najwyższymi standardami dziennikarstwa.
Kornelowi i wszystkim laureatom oraz nominowanym gratuluję tych zasłużonych wyróżnień.
A mogło już nie być Grand Press ani tych nagród. W ubiegłym roku doszło do próby wrogiego przejęcia konkursu. Na szczęście przy wsparciu dużej części środowiska nie udało się zagrabić dorobku Andrzeja Skworza, inicjatora i wieloletniego animatora tych cennych wyróżnień. Mam nadzieję, że jeszcze przyjdzie czas na docenienie tego, co zrobił dla naszego środowiska.
Od ubiegłego roku konkurs organizuje Fundacja Grand Press z Weroniką Mirowską na czele. Jej dzielności i wielkim umiejętnościom zawdzięczamy to, co najlepsze w tych nagrodach.
Głos po matce
Aleksandra Kurzak: Moja motywacja to występować w Met i Covent Garden jak najdłużej, bo trudniej jest trwać na tych scenach, niż na nich zadebiutować
Jej głos usłyszałam pierwszy raz w Roku Mozartowskim, gdy świat obchodził 250. rocznicę urodzin Wolfganga Amadeusza (1756-1791). 14 stycznia 2006 r. w Studiu Koncertowym Polskiego Radia w Warszawie Aleksandra Kurzak śpiewała wybrane arie z jego oper. Orkiestrą Sinfonia Varsovia dyrygował Jerzy Maksymiuk, który ma tę muzykę we krwi. Nawet nie ukrywał, że pozostaje pod dużym wrażeniem urody i wdzięku artystki. Ona zaś oczarowała wszystkich czystym jak kryształ sopranem, giętkim i ruchliwym. Kaskady pięknych nut brzmiały w jej wykonaniu nieskazitelnie. Zanim zaczęła śpiewać, przez 12 lat uczyła się grać na skrzypcach – stąd ten świetny słuch! Tak dobrą intonację może mieć właśnie ktoś, kto długo grał na tym instrumencie, nawet jeśli później się z nim pożegnał, myślałam.
Aleksandra jest córką muzyków – Jolanty Żmurko, gwiazdy Opery Wrocławskiej, i waltornisty Ryszarda Kurzaka. Po matce odziedziczyła głos i miłość do Pucciniego.
„W dzieciństwie spędzałam mnóstwo czasu za kulisami, ponieważ rodzice byli muzykami. Uwielbiałam wszystko obserwować. Któregoś dnia na próbie zaczęłam naśladować śpiew mamy. Dyrygent przerwał i zapytał, kto śpiewa. Mama odpowiedziała: »To moja córka«. Nie chciał w to uwierzyć, bo miałam wtedy pięć lat, ale znałam już wówczas wiele sopranowych partii”.
Spotkania z operą doprowadzały czasem do zabawnych nieporozumień: „Mój tato grał w orkiestronie, ja kilkuletnia siedziałam na widowni, a mama w objęciach partnera śpiewała duet miłosny, wyznając mu: »Kocham cię, kocham cię«. W latach 80. XX w. wszystko wykonywało się po polsku, nie w językach oryginalnych. Po powrocie do domu wpadłam do pokoju rodziców, otworzyłam albumy z fotografiami, wyciągnęłam zdjęcia mamy z tej opery i wszystkie je podarłam. »Jak możesz śpiewać do tego pana, że go kochasz, a tatuś to wszystko słyszy?!«, krzyczałam. Nie umiałam jeszcze rozróżniać fikcji od rzeczywistości, życia prywatnego od sceny”.
Operę chłonęła jak gąbka w tym okresie życia, kiedy mózg jest najbardziej otwarty na bodźce płynące z otoczenia („Poznałam operę, zanim odkryłam, co to jest pamięć”). Nic zatem dziwnego, że na scenie od początku czuła się jak u siebie.
Gdy słuchałam jej pierwszy raz w Warszawie, miała już za sobą wiele sukcesów. Więcej – osiągnęła pierwszy szczyt w swojej karierze: debiut w nowojorskiej Metropolitan Opera i w Royal Opera House – Covent Garden w Londynie. Dobra passa zaczęła się w 1998 r. od zwycięstwa w Konkursie Moniuszkowskim w Warszawie – Aleksandra miała 21 lat. „Jurorzy zastanawiali się nie nad tym, czy przyznać jej pierwszą nagrodę, lecz nad tym, czy powinna dostać bardzo rzadko wręczane Grand Prix. (…) Wykonana przez Aleksandrę Kurzak brawurowa aria Eleny z »Nieszporów sycylijskich« Verdiego była dowodem, że mamy do czynienia nie tylko z wyjątkowym talentem, ale i z kimś, kto wie, jak należy śpiewać, zarówno pod względem technicznym, jak i sposobu interpretacji”, napisał Jacek Marczyński w swoim „Prywatnym alfabecie śpiewaków”.
Fragmenty książki Anny S. Dębowskiej Śpiewacy eksportowi, Agora, Warszawa 2024
W „Tysolu” wreszcie prawda o Orlenie
Daniel Obajtek, jeszcze bez czarnego paska na oczach, wyciął „Tygodnikowi Solidarność” numer, który zaszokował związkowców. Najpierw sypał organowi Dudy kasę z Orlenu i tygodnik puchł od panegiryków na chwałę nowego Dyzmy. Obajtka na szczęście w Orlenie już nie ma, ale umowa sponsorska została. Przydała się nowemu zarządowi Orlenu, który przedstawił na łamach „Tysola” swój pierwszy prawdziwy tekst. Jest dużo lepiej niż za rządów Dyzmy z Pcimia. 20 grudnia Orlen wypłaci dywidendę po 4,15 zł za jedną akcję.
Jeżeli Obajtek zawarł długą umowę z „Tysolem”, to będzie się działo. Co tydzień prawda o Orlenie.
Hydra IPN
Instytut Pamięci Narodowej przeistacza się w hydrę, która pożera coraz większe kwoty z budżetu państwa, przeznaczane przez parlament. I na dobrą sprawę nieważne, kto rządzi – PiS czy Platforma i jej koalicjanci, w tym Lewica, z roku na rok IPN dysponuje funduszami, których inne instytucje, szczególnie placówki naukowe, mogą tylko pozazdrościć. Jak to możliwe?
Budżet IPN z roku na rok rośnie jak na drożdżach. Od 396 mln zł w 2020 r. do 434 mln w 2022 r., 539 mln w roku następnym, by w 2024 osiągnąć prawie 580 mln zł. Ale nawet ten kolosalny wzrost nie zmniejszył apetytów IPN, który w tym roku wystąpił o zwiększenie budżetu na 2025 r. do 652 mln zł, czyli o 71 mln.
W IPN zatrudnionych jest ponad 2,5 tys. osób, a ich wynagrodzenia stanowią przeszło połowę wydatków na instytut. Ta potężna armia ludzi z pewnością zostanie wykorzystana w kampanii wyborczej prezesa Karola Nawrockiego, „obywatelskiego kandydata” z nadania PiS, a konkretnie z pakietu prezesa Kaczyńskiego.
Posłowie koalicji rządzącej, którzy się cieszą, że dokonali cięć w budżecie IPN, muszą pamiętać, że żadne ograniczanie kwot przeznaczanych na ten instytut nie przyniesie zmiany w tym, co ta instytucja głosi, czyli w prymitywnej interpretacji historii Polski. Tę swoistą policję historyczną trzeba potraktować jak hydrę, pozbywając się ostatecznie. Pytanie tylko, kto się okaże polskim Heraklesem.
Listy od czytelników nr 51/2024
My, Polska endecko-ludowa
Na Polsce Ludowej wiesza się dzisiaj psy i opluwa się ją, bo tego wymaga obecna poprawność polityczna. Winy Bermanów rozciąga się na całą PRL, zapominając o roku 1956. Wtedy mało kto szydził publicznie z polskości, a państwo umacniało patriotyzm w szkole, pracy i mediach. Wszędzie, gdzie mówiono o symbolach ojczyzny, gdzie był sztandar polski, hymn państwowy, godło. Powszechnie używało się określeń: służę Polsce, pracuję, uczę się dla ojczyzny, dla wspólnoty. Kiedy mówiono o naszych bohaterach narodowych, o ludziach wybitnych i ważnych, którzy dla Polski pracowali albo o Polskę walczyli – czuło się szacunek dla poświęcenia i idealizmu. Gdy grano hymn, ludzie się zatrzymywali i zdejmowali czapki.
To wcale nie były czasy tak dawne, gdy nie było wszechobecnego antynarodowego nihilizmu i pogardy dla ludzi myślących inaczej.
A teraz my, którzy wciąż czujemy obowiązki polskie, nie dowierzamy, słuchając, co młodzi ludzie mają do powiedzenia. I widząc, co robią. Z jednej strony, wylewa się nihilizm i brak szacunku dla ojczyzny, z drugiej – obrzydliwy postsanacyjny szowinizm pod płaszczykiem patriotyzmu.
Sprzeciw budzi niszczenie pomników 1. i 2. Armii Wojska Polskiego, Armii i Gwardii Ludowej, żołnierzy LWP i milicjantów walczących z UPA. Ale budzi również sprzeciw, gdy pod flagą biało-czerwoną, godłem, krzyżem, w dymie kadzideł i z „wyklętymi” na ustach próbuje się wykorzystać patriotyzm do umacniania zamordyzmu i do zgubnego konfliktowania nas z sąsiadami.
Wartością jest inny rodzaj patriotyzmu, czyli uczucia skierowanego do ojczyzny. Patriotyzm rozumny jest tą wartością, która nas jednoczy i znacznie przerasta, i wyznacza nam cel. To wolna, niepodległa, suwerenna i sprawiedliwa Polska, rządzona przez racjonalnych patriotów. Ta, w której będziemy czuć się u siebie i bezpiecznie, w której chce się żyć, walczyć i pracować. Gdzie będzie się pamiętać o tych, co za Polskę ginęli – niezależnie od tego, w jakiej formacji i na jakim froncie. Gdzie będziemy wspierać tych, którzy dla niej się uczą i dorastają w poczuciu przynależności do wielkiej wspólnoty Polaków. Gdzie będzie się czuć wspólnotę zbiorowego obowiązku. Gdzie będzie jedna Polska, bo przecież ona nie należy do jednej orientacji politycznej, grupy czy nawet jednego pokolenia – Polska jest wartością wspólną wszystkich rodaków. I o taką Polskę trzeba się bić, do takiej Polski trzeba dążyć.
Łukasz Jastrzębski
Spacerniak czeka
Red. Jerzy Domański obiecuje: „Spacerniak czeka”. Donald Tusk też konkretnie obiecał (konkret nr 22) postawienie Zbigniewa Ziobry przed Trybunałem Stanu. W listopadzie 2023 r. Ziobro nabijał się z trybuny sejmowej: „Mam nadzieję, że nie okażecie się fujarami”. Im dłużej rząd Donalda Tuska zwleka z ukaraniem poprzedników, tym bardziej wydaje mi się prawdopodobne, że działa tak samo jak poprzednicy. Piękna gadka w gębie, a państwowe złoto w prywatnej kieszeni. Bo gdyby sami robili to, co poprzednicy, a któregoś ważnego złodzieja wsadzili do więzienia, to inni z poprzedniej bandy głośno wskazywaliby konkretne nieprawidłowości i wykroczenia rządzących. Towarzysze z poprzedniej pafii (pafia, czyli PArtia maFIA) są doświadczeni, mają wprawne oko i widzą wyraźnie to, czego nie dostrzegają zwykli obywatele. W tym samym numerze „Przeglądu” jest cytat Jacka Żakowskiego o Danielu Obajtku: „Kto lub co chroni teraz Daniela Obajtka? I czy rok to naprawdę za mało, by dołączył do Palikota?”.
Józef Brzozowski
Bez rozliczenia PiS nie naprawimy Polski
Teraz rozliczają PiS, a później będzie rozliczana „uśmiechnięta koalicja”. Najpierw przez wyborców, a później przez następne komisje. Mnie naprawdę nie interesują komisje, interesuje mnie, kiedy wreszcie wprowadzone w życie zostanie 12 obietnic Tuska z 2007 r. i oczywiście 100 obietnic z 2023 r. Dopiero wtedy Polska będzie naprawiona. A co do rozliczeń, to była okazja postawić Ziobrę przed Trybunałem Stanu. I co? Kopacz i Sikorski nie pojawili się w Sejmie, gdy było głosowanie.
Wciąż nie wiem dlaczego.
Waleria Lubner
O czym mówić przy tak niskiej jakości kadr w ministerstwach! Skoro w MEN z sześciu osób kierownictwa (w tym czworga posłów) nikt nie miał do czynienia ze zwykłą szkołą od swojej matury (wśród nich oskarżona Joanna Mucha, znana z „sukcesów” w Ministerstwie Sportu), skoro minister Leszczyna od zdrowia jest nauczycielem metodykiem od polskiego, nie wspominając już o Wieczorku, Gawkowskim i Gduli, którzy są obrazem lewicowej nędzy i rozpaczy w rządzie, ani o pani Hennig-Klosce od Hołowni od środowiska. Czy naprawdę w wielkim gronie anty-PiS (pół Polski!) nie było i nie ma nikogo o lepszych kwalifikacjach do kierowania ministerstwami?
Włodzimierz Zielicz
Romanowski, oddaj 100 milionów
Najpierw groził, potem uciekł
Gdzie jest Marcin Romanowski? Gdy piszę te słowa w piątek rano, byłego wiceministra sprawiedliwości, za którym został wystawiony list gończy, poszukuje policja. Bardzo więc prawdopodobne, że kiedy ten tekst do państwa dotrze, Romanowski będzie już pod opieką służb penitencjarnych.
To ukrywanie się i policyjne poszukiwania na pewno dodają sprawie kolorytu i przyciągają uwagę. Jest w tym nawet element komedii. Romanowski, jeszcze gdy chronił go immunitet, prężył się godnościowo, wykrzykiwał, że niczego się nie boi, bo jest niewinny i prześladowany. Teraz z hardości niewiele zostało. Partyjni koledzy kolportowali w ubiegłym tygodniu zdjęcie, jak leży na szpitalnym łóżku po operacji. Tymczasem prokuratura ustaliła, że Romanowski przechodził zabieg niezagrażający życiu i wypisał się ze szpitala na własne żądanie 5 grudnia. Czyli fotografia była sprzed paru dni. Brał więc nas najpierw na huk, potem na litość, a teraz gdzieś się ukrył.
Powód ma. 10 grudnia sąd postanowił o aresztowaniu go na trzy miesiące. Prokuratura sformułowała wobec Romanowskiego 11 zarzutów, dotyczą one Funduszu Sprawiedliwości, który nadzorował jako wiceminister sprawiedliwości, zastępca Zbigniewa Ziobry.
Jeszcze w lipcu, podczas próby pierwszego zatrzymania Romanowskiego, minister sprawiedliwości Adam Bodnar mówił, że osobom, które usłyszały zarzuty w sprawie funduszu, zarzuca się stworzenie zorganizowanej grupy przestępczej, ustawianie konkursów, przekraczanie uprawnień, poświadczanie nieprawdy w dokumentach, niedopełnienie obowiązków, a także wyrządzenie szkody wielkich rozmiarów w mieniu skarbu państwa w celu osiągnięcia korzyści osobistych i majątkowych. Chodziło o kwotę ponad 107 mln zł. „Te zarzuty opierają się na solidnym materiale dowodowym – podkreślał Bodnar. – Jest to przede wszystkim dokumentacja, dane bankowe, ale także materiał uzyskany








