Po czasach Frankensteina oglądamy „Istotę” powstałą z ludzkiego i zwierzęcego DNA Założenie jest takie: człowiek byłby znacznie bardziej udanym tworem, gdyby Pan Bóg dał mu skrzydła orła, ślizg węża czy pancerzyk chitynowy owada. Wyglądałby może dziwnie, ale z jego inteligencją byłby niepokonany. W dżungli wiejskiej i miejskiej. Więc aż się prosi, by skrzyżować go z tym czy tamtym zwierzakiem albo doposażyć go w czipy elektroniczne i nowa rasa gotowa. Pomysł ciągnie się od czasów Frankensteina, a przypomnijmy, że wymyśliła go Mary Shelley, znajoma jeszcze Byrona, a na ekran zawędrował już w 1910 r. Do jego starszego kolegi, biblijnego Golema, już nie sięgajmy, wystarczy pamiętać, że sprawa ciągnie się od prawieku. Film „Istota” (autor całościowy Vincenzo Natali), który mamy na ekranach, sugeruje, że jakimś wyjściem na drodze rekompozycji człowieka byłoby skrzyżowanie ludzkiego i zwierzęcego DNA. Więc para naukowców (on to Adrien Brody, nasz „Pianista”), kompetentnych, ale poza wszystkim także cwanych, hoduje takiego stwora. My jego, biedaka, nawet lubimy, bo co on winien, że go tak skrzyżowano? Za to coraz mniej lubimy parę poprawiaczy Pana Boga. I tu dochodzi do emocjonalnej przewrotki: trzymamy z tytułową Istotą przeciw naukowcom. To oni są bowiem coraz bardziej moralnie odrażający. Dotąd bywało inaczej. Bo – pamiętajmy – kino już tego i tamtego na tym terenie dokonało, co miło jest przypomnieć, bo mamy tu do czynienia z celuloidowymi bibelotami z czasów młodości dzisiejszego pięćdziesięciolatka. Kobieta-kot kontra samuraje No bo przebiegnijmy pamięcią takie krzyżówki. Najpierw człowieka ze zwierzęciem. To musi zalegać głęboko w męskich genach, by krzyżować w jednej biologicznej osobie damy eteryczne i przyjazne światu z co wredniejszymi zwierzakami. Folgę takim pokusom dał szpaler reżyserów najczęściej gorszej gildii, co to im ustawianie kamery szło gorzej niż strzykanie jadem w stronę pań. A pamiętajmy, że była to działalność usługowa wobec męskiej widowni, która na krzyżówki „kobieta-coś tam” stawiała się masowo i przez długie lata, zwłaszcza 60. Celem podsycania swoich mizoginicznych fobii za cenę biletu kinowego. Na tym obszarze uparcie wracał wizerunek „kobiety-kota”. Reżyser japoński Kaneto Shinto – dziś weteran, w latach 60. tylko miłośnik rodzinnej tradycji – zaryzykował w 1965 r. sfilmowanie odwiecznej japońskiej legendy o paniach, które po godzinach zamieniały się w istoty pokryte futrem, a niebezpieczne. Jego „Kobieta-kot” odsyła widza do mrocznych czasów wojen samurajskich. Takie właśnie bezpańskie żołdactwo wpada do leśnej chaty, w której gospodarzą matka z córką. Samuraje startują haniebnie: za ofiarowany im ryż odpłacają kobietom brutalnym gwałtem zbiorowym (nie zaprzestając w trakcie konsumpcji tegoż ryżu). Na koniec podpalają chatę, w której dogorywają nieszczęsne ofiary. I kiedy wydaje się, że obie giną marnie, na zgliszczach zjawiają się okoliczne koty. I ofiarują im drugie życie – właśnie pod figurą półkobiety, półkota. Jak się w jednej osobie (?) wymiesza chęć zemsty z kocią sprawnością, to nie ma mocnych na takiego kogoś (?). Ofiarą padają oczywiście samuraje tropieni teraz jak zwierzyna, w różnych odcieniach czerni. Obecność takiego kota jest raczej zasugerowana niż pokazana, za to krew się leje szeroko, a ryki zarzynanych niosą się daleko. Rzecz była przekonująca właśnie dzięki owym mrokom i temu, że została wywiedziona ze starych legend egzotycznego kraju. Ale kino odnotowało i całkiem odwrotną kobietę-kota. Nie straszną, lecz śmieszną, wyjętą z komiksu o Batmanie. Mówiąc wprost: pełną popelinę, co mamy na świeżo, bo doszło do niej w roku 2004 zaledwie. I to już po fakcie, że taką kocicę z talentem przedstawiła Michelle Pfeiffer w „Powrocie Batmana” (1992). Otóż wiotka Halle Berry z seksowną męską fryzurką zarabiała na chleb banalnie – jak to w komiksach o superbohaterach bywa – w koncernie kosmetycznym. Koncern jest pazerny i zamierza wypuścić na rynek krem przeciwstarzeniowy, nie bacząc, że ta substancja zmienia ludzi w potwory. Szeregowa pracownica odkrywa sekret, za co zostaje zgładzona. Ale nie całkiem, bo odradza się w postaci kocicy w seksownym lateksowym wdzianku opiętym na kształtnej pupie (kto raz zobaczył, nie zapomni). No i przywraca porządek, z czym są pewne trudności, bo zakochuje się w niej policjant, który sam nie wie, czy dziewczyna podoba mu się bardziej w wersji soft, czy hard. Z czym jest trochę śmiechu, ale to już koniec atrakcji. Wyprawy po krew Poza eksperymentem futrzarskim były próby krzyżowania pań z owadami (produkcja japońska
Tagi:
Wiesław Kot