Moda na horrory

Moda na horrory

Widzowie czekają na bardziej pomysłowe filmy grozy, nie wystarczy im już sama rzeź na ekranie Na ekranach horror „Piła 2” upuszcza krwi bohaterom i pieniędzy widzom. O tym tuzinkowym straszaku zapomnimy po tygodniu, ale nie szkodzi. Współczesny filmowy horror to wytwórnia, która pracuje pełną parą. Od piwnicy po szczyty. A co piętro to atrakcje dla innej grupy klientów. Destrukcja w keczupie Piwnica w świecie filmowego horroru nazywa się gore (w ang. slangu: posoka) i mieści filmy, w których chodzi o to, by ludzkie ciało było wymyślnie kaleczone, palone czy zjadane. I o niewiele więcej. Gore ma miliony rozsianych po świecie entuzjastów, którzy zarzekają się, że gdy z ekranu leją się hektolitry keczupu, oni deliberują o „granicach destrukcji”. Ale kto ich tam wie. W każdym razie gore oferuje spektakle typu: szaleniec wpada na przyjęcie z kosiarką do trawy i obcina gościom, co się da („Martwica mózgu”, 1993). Albo: noworodek-zabójca uśmierca połowę personelu szpitala („A jednak żyje”, 1973). Albo: morderca bez twarzy wypruwa flaki przechodniom rzeźnickim hakiem, który nosi zamiast dłoni („Candyman” 1992). A gore ma także swoją klasykę. To choćby legendarna „Teksańska masakra piłą mechaniczną” (reż. Tobe Hooper, 1974), gdzie grupa nastolatków zostaje rzucona na pastwę rodziny psychopatów, która swoich gości rozmienia na drobne tytułową piłą. Co zademonstrowano w detalu. Więcej: gore ma także swoje gore, czyli filmy, które wydają się zbyt krwawe nawet jak na gust amatorów rżnięcia piłą mechaniczną. Na przykład taki japoński obrazek „Królik doświadczalny” (1992), gdzie samuraj obcina dziewczynie po kolei wszystkie kończyny. Co pokazano tak przekonująco, iż rzecz nie dostała prawa wstępu nie tylko na ekrany amerykańskie, ale nawet do kin japońskich, gdzie widzowie znacznie mniej brzydzą się krwi. Kiedy „Królik doświadczalny” wpadł w ręce Charliego Sheena, ten oddał taśmę FBI z przekonaniem, że to filmowy zapis autentycznego mordu. I jak tu się dziwić, że „Królik” ma w elitarnym klubie miłośników gore status obrazu kultowego. Straszak z pomysłem Fani ekranowej rzeźni mają wymagania sprecyzowane i niewysokie. Niestety, nie można na nich zarobić, bo nie ma ich zbyt wielu. Szersza widownia łaknie bardziej pomysłowych straszaków. Oto antologijka. „Tetsuo. Człowiek z żelaza” (Japonia, 1988) to morderca-fetyszysta, który wszczepia sobie pod skórę zardzewiały metal, wskutek czego porasta chromem. I staje się odporny na rewanż. Nastolatkę z „Diabelskiego nieboszczyka” (1982) w takcie pobytu na leśnym obozie gwałcą drzewa, co zmienia ją w mściwe monstrum. Mieszkańcy luksusowego osiedla z „Dreszczy” (1975) mają pecha nabyć zarazek, który ulotnił się z pobliskiego laboratorium. Zarazek ma to do siebie, że powoduje u nosiciela utratę zahamowań i zmienia spokojnych mieszkańców w potwory żądne mordu i kopulacji. Pewna egipska księżniczka budzi się po śnie liczącym kilka tysiącleci i ma życzenie oblec się w ciało wybitnej piękności. I morderca działający na jej usługach uśmierca piękne dziewczęta, kompletując zamówione ciało metodą składkową. Wszystko w filmie „Krwawe światło” (1963). Pewien czyściciel autostrad ma szczególny fach: jego zadaniem jest uprzątanie szczątek ludzkich zwłok, pozostałych po wypadkach samochodowych. Tyle że zamiast je wyrzucać na odpowiedni śmietnik, przynosi w darze swojej ukochanej, która odprawia nad nimi niezbyt zdrowe rytuały. Taki przebieg ma film „Nekromantik” (1987) Niemca Jörga Buttgereita. I tak dalej, i tak długo. Horrory ze średniej półki mają też swoje ulubione tematy. Na przykład atak zombie, czyli „żywych trupów”, które wybrały się zawładnąć a to amerykańską aglomeracją, a to samotnym domkiem na wzgórzu. Dane amerykańskie – choć niekompletne – przynoszą liczbę 541 tytułów, w których posłużono się tymi straszakami, wywiedzionymi z religii wudu. Co oczywiste, bywają zombie bardziej i mniej udane, a nawet całkiem spartaczone. Za wzorzec zombie, wart swojego miejsca w Sevres, uchodzi ten, pokazany w klasyku autorstwa George’a A. Romera „Noc żywych trupów” z 1968 r. A historycy horroru nasładzają się jeszcze na przykład „Plagą żywych trupów” (1965) Johna Gillinga, gdzie zombie służyły w wiktoriańskiej Anglii do pośmiertnego napędzania młynów. Do czasu, aż doszły swoim uśpionym mózgiem do wniosku, że wcale nie muszą harować, a nawet że mogą zrobić porządek z tymi, którzy ich eksploatują. Gwiazdy z siekierą w dłoni Śmieszą nas te pomysły? Jak najsłuszniej. Bo częścią tego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 03/2006, 2006

Kategorie: Kultura