Teatr sprytnie omija rafę kryzysu, stawiając na spektakle małoobsadowe, co pozwala zmniejszyć koszty Zewsząd płyną jeremiady, że teatr ledwo zipie – finansowo. Oszczędności, obcięte dotacje, kłopoty z rozruchem – oto katalog spraw najpilniejszych, wśród których są również zagrożenia samych podstaw egzystencji teatrów, czyli siedziby. Jak wiadomo, siedzibę traci lubiany przez warszawiaków Kwadrat, który po zmianie dyrekcji (szefostwo teatru objął Andrzej Nejman) trochę jeszcze przy Czackiego popracuje, a w odwodzie już ma zapewnione występy w sali byłego kina Grunwald, nim przebudowa kina Wars na Nowym Mieście pozwoli mu przenieść się do nowej siedziby. Niepokojące sygnały płyną ze Starej Prochowni, gdzie niepewny jest byt Sceny Współczesnej, wytrwale prowadzonej od lat przez Włodzimierza Kaczkowskiego, a Teatr Polski opóźnia rozruch z powodu pustki w kasie. Trochę jaśniejszych barw dodaje zakończenie prac remontowych w Teatrze Powszechnym, który rusza w nowy sezon wyposzczony brakiem premier w sezonie poprzednim; dobry grunt do dalszej pracy uzyskała Druga Strefa, powiększając swój stan posiadania przy ulicy Samochodowej. Tak więc bilans wychodzi pół na pół, trochę gorzej i trochę lepiej zarazem. Siła małej obsady Tymczasem jeden za drugim pojawiają się na afiszu nowe spektakle i festiwale, których mnogość ma przeczyć tezie, że perspektywy pracy są mętne lub przynajmniej niezbyt pewne. Teatr sprytnie omija rafę, stawiając na spektakle małoobsadowe – pozwala to stworzyć wrażenie intensywności (jest przy tym świadectwem solidnej pracy) przy zmniejszeniu kosztów własnych. Taki zresztą kierunek świadomie deklaruje nowy szef artystyczny Teatru Studio Grzegorz Bral, który zapowiada w tym sezonie aż 11 premier, przede wszystkim małoobsadowych, dzięki czemu widzowie będą mieli okazję spotykać się z propozycjami teatru znacznie częściej niż w ubiegłych latach. Nie oznacza to całkowitego odejścia od przedstawień ansamblowych – taka jest „Księżna d’Amalfi” elżbietańskiego dramaturga Johna Webstera, przygotowana na scenie Studia przez Jacka Głomba, wieloletniego szefa teatru w Legnicy, słynącego z trzymania ręki na pulsie współczesności. To ciekawe, ale i zrozumiałe, że reżyser o wyraźnym upodobaniu do teatru z politycznym nerwem sięga po tekst należący do klasyki i – co więcej – zapowiada spektakl zrealizowany z całym sztafażem tradycyjnych kostiumów, z wykorzystaniem maszynerii teatralnej (nie pamiętam, kiedy w Studiu ostatnio chodziła obrotówka). To jednak wyjątek, który potwierdza regułę. Plany repertuarowe wielu scen sprowadzają się do spektakli obsadowo skromniejszych, nie tylko w Studiu, w którym sezon rozpoczęła trzyosobówka Thomasa Bernharda „Przed odejściem w stan spoczynku”. Może to niezbyt fortunny początek, spektakl szeleścił nadmiernie papierem, ale pamiętać trzeba, że Studio dopiero łapie oddech po fatalnych sezonach poprzednich, kiedy straciło charakter i publiczność. Teraz trzeba się natrudzić, aby odzyskać siły. Na kameralne sztuki postawiły także inne teatry, nawet Teatr Narodowy rozpoczął spektaklem na trójkę aktorów, brawurowo zagraną „Kreacją” Ireneusza Iredyńskiego w reżyserii Bożeny Suchockiej na Scenie Studio, choć w planach znalazły się głównie duże projekty: „Mewa” Czechowa w reżyserii Agnieszki Glińskiej, „Lorenzaccio” Musseta w inscenizacji francuskiego reżysera, znawcy rodzimej klasyki, Jacques’a Lassalle’a (w Narodowym wystawiał m.in. mistrzowskiego „Tartuffe’a”), i „Oresteja” Ajschylosa w reżyserii Mai Kleczewskiej. Jak widać, Teatr Narodowy obsłuży zwolenników rozmaitych estetyk, nie uciekając też od współczesności. „Maluchem”, za to jakże smakowitym, rozpoczął sezon stołeczny Teatr Współczesny. „Skarpetki, opus 124” Daniela Colasa to dwuosobówka na dwóch mistrzów. Tak się stało w tym spektaklu, w którym grają Piotr Fronczewski i Wojciech Pszoniak, tworząc dwie autentyczne postacie artystów sceny u zmierzchu kariery. Wielkim walorem tego przedstawienia jest powściągliwość środków, jakimi posługują się obaj wybitni aktorzy, którzy bez swoich naleciałości i manier, tak dobrze znanych widzom, rysują bohaterów po ludzku, niemal jakby od początku tworzyli swój artystyczny portret. Portret aktora, ale zarazem po prostu człowieka, który przegapił w życiu coś ważnego i teraz dokucza mu samotność. Małe sztuki także w teatrach prywatnych: zabawna i świetnie zagrana komedia w Teatrze Polonia – na małej scenie Fioletowe Pończochy nowy tekst znanego scenarzysty Roberta Bruttera „Kantata na cztery skrzydła” w reżyserii Grzegorza Warchoła, i też kameralna sztuka Edwarda Albee’ego
Tagi:
Tomasz Miłkowski









