Co łączyło min. Kamelę-Sowińską z niemiecką firmą, której sprzedała polskie cukrownie Od czasów Margharet Thatcher o takich kobietach zwykło się mówić „żelazne damy”. Jeśli jednak „żelazna dama” występuje – jak pani Aldona Kamela-Sowińska – na tle tak słabych osobowości jak premier Buzek i jego wielu ministrów, to zyskuje tym bardziej. Twardość jej charakteru może być porównywana z twardością diamentu. Tyle tylko, że „diamentowa dama” to jednak nie to samo, co „żelazna”. Nie mówiąc już o tym, że rysy na diamencie są o wiele bardziej szpecące. Sprzedać, i już Od pierwszej minuty, od chwili, gdy pokazała się w telewizji w krzyczących, białych pantoflach i na tle bukieciarni, wzbudza wielkie emocje. Gdy jeszcze się odezwała – wiadomo było na pewno, że nie będzie to banalna kadencja. Nie zawahała się powiedzieć wprost, że będzie sprzedawała wszystko, co się da i do ostatniej chwili. Nie reaguje na apele, by wstrzymała się z najbardziej kontrowersyjnymi prywatyzacjami, bo na kilka tygodni przed wyborami rządowi z tak słabymi notowaniami po prostu nie wypada tego robić. Nie reaguje także na ostrzeżenia, że wszystkie jej prywatyzacje będą skrupulatnie sprawdzone i w razie czego może stanąć przed Trybunałem Stanu. Jest pewna swych racji. Jako minister skarbu musi dostarczyć budżetowi 18 miliardów złotych. Obowiązek w dokładnie takim wymiarze nałożyła na nią ustawa budżetowa. Tu nie ma co filozofować, to trzeba wykonać. A przynajmniej starać się. Minister Aldona się stara, bez dwóch zdań. Zarzuty, że sprzedaje za tanio, też odrzuci z łatwością. Kolejny pakiet akcji Telekomunikacji S.A. sprzedała po cenie wyższej niż aktualna cena giełdowa – nie da się więc skutecznie zarzucić jej marnotrawstwa. Że uzyskała dwa razy mniej niż rok temu, gdy sprzedawała pierwszą transzę, że mogła poczekać na lepszą koniunkturę? – nie mogła, musi wykonać ustawę budżetową. W roku, w którym ten obowiązek na niej spoczywa, uzyskała najwięcej, jak mogła… każdy adwokat wybroni ją przed każdym trybunałem. Kłopoty zaczęłyby się tylko wtedy, gdyby okazało się, że któraś z przeprowadzonych przez panią minister prywatyzacji może mieć w tle prywatę. I takie podejrzenie można, niestety, powziąć, gdy przyjrzeć się okolicznościom prywatyzacji pięciu cukrowni grupy kalisko-konińskiej. Sprzedano je niemieckiej firmie Pfeifer und Langen. Akurat tej samej firmie, z którą pani minister robiła interesy już wcześniej – gdy jeszcze nie była panią minister. Handel nocą Któż nie pamięta posła Gabriela Janowskiego, jak z pasją, przekraczając barierę śmieszności, bronił polskich cukrowni przed „wyprzedażą” w obce ręce. Sprawa aż kipi od emocji. Nasze cukrownie są przestarzałe, nienowoczesne, a więc drogie. Trzeba je modernizować, ale nie ma za co. Stąd konieczność sprzedaży, czyli zgoda na włączenie ich w te same europejskie struktury gospodarczo-cukrowe, z którymi przez lata udawało nam się skutecznie konkurować. Dla wielu oznacza to ściągnięcie bandery i powieszenie na maszcie znaków wroga. Są przekonani, że znają wyjście, że skupienie tego, co jeszcze zostało w jeden holding – Polski Cukier, wygeneruje z czasem niezbędne środki i uratuje polskość cukru. Walczyli o to zajadle. Wreszcie rząd doszedł do wniosku, iż nie da się dłużej ignorować głosów cukrowych narodowców i przystał na ich postulat. Wtedy jednak pojawiła się kolejna komplikacja – oni chcieli włączyć do nowego tworu 49 jeszcze nie sprzedanych cukrowni, a minister Kamela-Sowińska chciała wyłączyć z tego dealu cukrownie śląskie, na które czekał kontrahent francuski i właśnie kalisko-konińskie, które z kolei kupić chcieli Niemcy. Ostatecznie uparła się przy kalisko-konińskich. Sytuacja jej sprzyjała – załoga i obsługujący te cukrownie plantatorzy byli podzieleni. Jedni byli za sprzedaniem się Niemcowi, drudzy przeciw. Pani minister oczywiście powoływała się na tych pierwszych i na rachunek ekonomiczny. Dług, w jaki popadła ta grupa cukrowni, ocenia się różnie, ale na pewno nie jest on mniejszy niż ćwierć miliona złotych. Zwolennicy Polskiego Cukru ani na moment nie rezygnowali. Przeforsowali wreszcie ustawę sejmową tworzącą polski holding cukrowy. Zapisano w niej, że powstanie z cukrowni jeszcze nie sprzedanych. Bój o cukrownie kalisko-konińskie jednak nie ustawał. Był dramatyczny i trwał do końca. Aldona Kamela-Sowińska bez oporów zgodziła się na ich sprzedaż. Zgodę wyrazić musiał również prezes poznańsko-pomorskiego holdingu, w którego skład te cukrownie wchodziły. On zaś zwlekał. Dopiero gdy pani minister zagroziła mu dymisją
Tagi:
Marcin Pietrzak









