Śmierć korespondenta

Śmierć korespondenta

Waldemar Milewicz nienawidził pytań o strach, ale przyznawał, że jak każdy się boi Był największym tragikiem wśród współczesnych korespondentów wojennych. Z całą swoją posępnością, z gorzkim i przejmującym spojrzeniem wszędzie tam, gdzie działo się coś ważnego. Jego charakterystyczny głos i słynna skórzana kurtka, w której relacjonował konflikty zbrojne na świecie, na stałe zakorzeniły się w wyobraźni widzów. Waldemar Milewicz, korespondent TVP, zginął w piątek w Iraku. Nieznani napastnicy zabili także Mounira Bouamranego, montażystę algierskiego pochodzenia, który pierwszy raz wybrał się do kraju ogarniętego wojną. Podobno nie chciał jechać. Namówił go Milewicz, bo „Mundek” biegle znał arabski. Trzeci członek ekipy, operator Jerzy Ernst, miał wyjątkowe szczęście. Został ranny w rękę. Bez szwanku z zamachu wyszedł ich iracki przewodnik. Ekipa TVP została ostrzelana z ciężkiej broni maszynowej 30 km od Bagdadu, gdy zmierzała do obozu Babilon. W styczniu tego roku w tym samym miejscu zginęło dwóch dziennikarzy CNN. Samotnik indywidualista Waldemar Milewicz był najbardziej znanym polskim korespondentem wojennym. Zbierał nagrody, w telewizji miał swój własny cykl reportaży „Dziwny jest ten świat”. Na czym polegał jego fenomen? – To proste. Jego przekaz nie był suchy. Zawsze naładowany odpowiednią dawką emocji. Jednego te relacje przerażały, drugiego odrzucały. Jednak Waldek umiał zmusić widza do wysłuchania relacji do samego końca – mówi Andrzej Turski, dziennikarz TVP. – Milewicz potrafił robić efektowne materiały. Miał niesamowity instynkt dziennikarski. Wiedział, dokąd pojechać, z kim rozmawiać. Miał też wyczucie telewizyjne: potrafił przemawiać obrazami, układać z nich opowieść – opowiada Marcin Firlej, korespondent TVN24 w Afganistanie i Iraku. – Miał swój własny styl, trochę efekciarski. Pokazywał wojnę w nieco wyostrzony sposób, ale tak jak trzeba. Tak jak ludzie chcą to oglądać – mówi Jacek Czarnecki z Radia Zet, korespondent w Ruandzie, Kosowie i Iraku. Właśnie ów styl pracy Milewicza budził mieszane uczucia. Postrzegano go jako osobę chodzącą swoimi ścieżkami. – To był samotnik i indywidualista. Zamknięty w sobie, wewnętrznie skupiony na tym, co robi. A telewizja nie jest miejscem dla takich osób, wymaga przecież zespołowości. Pewnie dlatego wybrał w końcu zawód korespondenta wojennego: pojechać w oko cyklonu, samemu zrobić materiał, zmontować go i nadać – uważa Turski. – Waldek zawsze należał do ludzi, którzy mają swoje tematy, chodzą własnymi drogami. Znikał i pojawiał się nieoczekiwanie. Ufał swojej intuicji – wspomina Jacek Kaczmarek, który relacjonował dla Polskiego Radia wydarzenia w Afganistanie i Iraku. – Kiedyś oglądałem materiały Waldka z nosem przyklejonym z ciekawości do ekranu. Gdy już zacząłem pracować jako korespondent, zdarzały się nam sprzeczki, bo inaczej postrzegaliśmy rzeczywistość. Zdaniem Wojciecha Giełżyńskiego, wieloletniego korespondenta wojennego, dziś rektora Wyższej Szkoły Komunikowania i Mediów Społecznych im. J. Giedroycia, relacje z rejonów konfliktów zbrojnych to normalny obowiązek dziennikarski. Wymaga umiejętności poruszania się w sytuacjach niebezpiecznych i ogromnej determinacji. – Trzeba dać ludziom to, co lubią oglądać najbardziej, czyli krwawe reportaże. Wojna jest sprawą okrutną, ale jako zjawisko niezwykle interesującą. Korespondent powinien być ciekawy świata, mieć dużą wiedzę na temat stron konfliktu i wiedzieć, jak… uciekać – mówi Wojciech Giełżyński. Ciągle do przodu Milewicz za najciekawsze w swojej pracy uważał odkrywanie czegoś, co było mu dotychczas nieznane. Za najważniejsze – uświadamianie ludziom ogromu tragedii, która dotyka innych. Twierdził, że tylko w ten sposób można pomóc, bo wizyta zagranicznych dziennikarzy bywa ostatnią deską ratunku. – Robię to, co kocham i umiem najlepiej. Do niczego innego się nie nadaję – zapewniał. Jego życiowe kredo: do przodu. Nienawidził pytań o strach. Ale przyznawał, że jak każdy się boi. Jednak nie powstrzymywało go to od kolejnych wyjazdów w coraz niebezpieczniejsze zakątki świata. Czasem tylko przychodziło małe zwątpienie. – Po kilku dniach wszystko wracało do normy, tzn. myślałem o następnym wyjeździe – mówił. – Oni myślą o zagrożeniu tylko przed wyjazdem. Na miejscu najważniejsze są dobre zdjęcia i materiał – tłumaczy Andrzej Turski. W sytuacjach niebezpiecznych

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 20/2004, 2004

Kategorie: Media