Śmierć polskiego Ikara

Śmierć polskiego Ikara

Lech Molewski – legenda polskiego motolotniarstwa nie żyje. Zabiła go pasja, której oddawał się od ponad 20 lat Do tragedii doszło w okolicach wsi Janikowo pod Poznaniem. Trwały właśnie przygotowania do Mistrzostw Polski. Tego dnia Lech Molewski chciał polecieć na jeden z pobliskich festynów. Dla zgromadzonych na nim ludzi przygotował niespodziankę. Trzymał ją w balonach przywiązanych do skrzydeł swojej maszyny. Wystartował z dobrze znanego sobie lotniska w Kobylnicy. Niestety, na miejsce zabawy nie dotarł. Tuż po starcie jego motolotnia zaczęła pikować w dół. Motolotniarz z kilkuset metrów runął z impetem na ziemię. Mimo natychmiastowej reanimacji lekarze nie zdołali go odratować. Zmarł na miejscu. Miał 51 lat. Zostawił żonę i dwoje dzieci. Feralne balony? Ostateczne przyczyny tragedii ustali Główna Komisja Wypadków Lotniczych. Niektórzy winy doszukują się w przywiązanych do motolotni balonach. Andrzej Ciszewski, wieloletni przyjaciel Lecha oraz doświadczony pilot i instruktor, zapewnia jednak, że Molewski wiedział, co robi. – To nie był jego pierwszy taki lot. Lechu wiele razy miał podobne pomysły. Latał nad różnymi imprezami i zrzucał na ludzi piłeczki, baloniki czy nawet cukierki. Lubił robić takie niespodzianki – mówi. Śmierć Molewskiego dla zgromadzonych na lotnisku osób i kolegów po fachu była ogromnym szokiem. – Aż ciarki mnie przeszły, gdy się o tym dowiedziałem. Nie mogłem w to uwierzyć. Liczyłem na to, że jednak nie zginął, że może jest tylko ranny, ale niestety – zawiesza głos Andrzej Ciszewski. W poznańskim aeroklubie do dziś panuje przygnębienie i niedowierzanie. Wśród ludzi podbijających przestworza Molewski uchodził bowiem za mistrza. Poznańskim motolotniarzom trudno wyobrazić sobie aeroklub bez niego. Był dla nich człowiekiem instytucją. – Nie da się go zastąpić nikim innym. Pozostanie po nim wielka pustka. Był siłą napędową całego naszego środowiska – podkreśla Ciszewski. As przestworzy Lech Molewski był jednym z pierwszych motolotniarzy w Polsce. Latał od przeszło 20 lat. Do aeroklubu wstąpił już w roku 1970. W powietrzu spędził prawie 6 tys. godzin. Trudno zliczyć, w ilu zawodach zwyciężał. Trzykrotnie był mistrzem Polski w klasie motolotni dwuosobowych, a dwukrotnie wicemistrzem. Wiele razy reprezentował Polskę na mistrzostwach świata i Europy. Zapewnił dla nas m.in. zespołowe mistrzostwo świata w 1994 r. Dziewięciokrotnie odniósł zwycięstwo indywidualne w Ogólnopolskim Rankingu Motolotniowym. Miał też na swoim koncie kilka spektakularnych rekordów. Jako pierwszy w Polsce wzbił się na 6297 m. Do niego należy również rekord wznoszenia na czas. W 12 minut i 27 sekund poderwał swoją motolotnię na 3000 m. Loty w wykonaniu Molewskiego były jedyne w swoim rodzaju. W lipcu 1995 r. z pilotowanej przez niego maszyny wykonano pierwszy w Polsce skok z motolotni do morza. Dwa lata temu – wraz z Andrzejem Odyjasem – na motolotni obleciał dookoła Polskę, pokonał przy tym w dziesięć dni przeszło 2700 km. Przeleciał nawet nad Tatrami. – Świetnie latał, czuł motolotnię i powietrze jak mało kto – zauważa Krzysztof Maciejewski, były uczeń Lecha, dziś sekretarz Aeroklubu Poznańskiego. – Sądzę, że doszedł w swoim lataniu do takiej perfekcji, że był pewien, iż poradzi sobie w każdej sytuacji. Niestety, tej ostatniej nie sprostał – dodaje ze smutkiem. Andrzej Ciszewski uważa go za jednego z najlepszych pilotów w Polsce. – Było widać, że to człowiek, który żyje lataniem. Dawało mu ono siłę do innych działań. Lechu bardzo cenił swobodę. Nie lubił być zależny od kogoś lub czegoś. Taką wolność dawała mu właśnie motolotnia – mówi. Cierpliwy instruktor Lech Molewski nie tylko latał, ale także szkolił i zarażał swoim zamiłowaniem do skrzydeł innych. Był uznanym instruktorem lotniowym i motolotniowym. Trenował też polską kadrę i reprezentację. W sumie wyszkolił przeszło 150 pilotów, w tym niemal wszystkich z poznańskiej sekcji, której przez wiele lat przewodniczył. Nazwa grupy, w której działał, zawierała się w skrócie ULM pochodzącym od angielskiego ultra light machines, ale wielu rozszyfrowywało ją jako „uczniowie Lecha Molewskiego”. – Jako instruktor był niezwykle spokojny i cierpliwy – wspomina Maciejewski. Każdy z jego uczniów szedł własnym tokiem nauczania w zależności od swoich predyspozycji. Nigdy nie szkolił nikogo na siłę. Bezbłędnie

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji "Przeglądu", która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.
Wydanie: 2005, 22/2005

Kategorie: Kraj