Najlepiej byłoby oddać go do zakładu opieki społecznej, radzą lekarze matce pacjenta w stanie letargu „Proszę pana, proszę pana, jestem w panu zakochana”, śpiewa Barbara Jackiewicz, pochylając się nad potężnym mężczyzną w łóżku. Poprawiła poduszkę, teraz łaskocze go w odsłonięty brzuch, to znów oklepuje ręce i nogi. Plask, plask – rozlega się w pokoiku, a pulchne, czerwone wargi młodego mężczyzny rozchylają się w uśmiechu. Z siłą niezwykłą u tak drobnej osoby pani Barbara przewraca mężczyznę na bok. – Żadnej odleżyny – cieszy się. I całuje owłosiony brzuch – Czy on mnie obserwuje? – pytam, bo duże oczy chorego są skierowane w moją stronę. – Nie, skądże, przecież nie ma mózgu. Kobieta mówiąc to, nie przerywa zabiegów. W spazmatycznie ściśnięte dłonie wkłada wałki, pod pięty podpórki, zmienia flanelowe kocyki na piersi. Reguluje ustawienie żaluzji. Choć to środek dnia, światło zza okna jest rozrzedzone, przyćmione, ale czuje się dopływ świeżego powietrza. Szkliste spojrzenie chorego nadal jest zawieszone na mnie. Uciekam wzrokiem na przeciwległą ścianę, gdzie wisi kolekcja zdjęć coraz starszego chłopca o wyrazistej urodzie. – To mój Krzyś przed chorobą – mówi pani Barbara i poprawia choremu kocyk na nogach. Jakie on ma małe stopy – dziwię się w milczeniu. Jakby czytała w moich myślach. – Nie wykształciły mu się, przecież śpi już prawie 18 lat. Śpi? Ale właśnie coś się dzieje z chorym. Czerwienieje, na czole pojawiły się krople potu. Usta wykrzywia grymas. – Zapchany cewnik? – sprawdza pani Barbara. Zakrztusił się śliną, coś z rurką, która tkwi w tchawicy? Nie, wszystko w porządku. Widocznie Krzyś czuje obcego. Jeszcze jeden całus w spocone czoło. – On jest bezbronny jak noworodek. Nazywa się SSPE Miał 16 lat i siedem miesięcy, kiedy zemdlał w szkole. Był rok 1985. Dyrektor wezwał pogotowie, zawieziono go do Instytutu Matki i Dziecka na oddział neurologiczny. Pani Barbara pamięta jak dziś ten pierwszy wywiad lekarski. „Czy wcześniej zauważyła pani coś nieprawidłowego?”, dociekał neurolog. Właściwie nie, wszyscy mówili, jaki to udany, mądry chłopak. Chociaż nie podobały jej się jego coraz bardziej zaróżowione białka. „Mamo, w szkole mówią na mnie królik”, żalił się. I coraz częściej był osowiały, bolała go głowa. Zapisał się na dżudo. Ale mu nie szło, za bardzo drżały uda. Uspokajała go, bagatelizując przyczynę: rzuć to, idź na kurs tańca, masz do tego dryg. Z nogami było jednak coraz gorzej. Ciągała go od lekarza do lekarza. Wszyscy mówili: za bardzo się pani przejmuje, pewnie dlatego, że jedynak. Coś działo się z jego twarzą. Robiła się jak maska – nie mogła z niej odczytać, czy Krzyś jest smutny, czy wesoły. Któregoś dnia poprosił ją, aby zapisała go do psychologa. Poszła do poradni, ale tam kolejka, najbliższy wolny termin był za miesiąc. Nie zdążył. 20 października 1985 r. stracił w szkole przytomność. – Zapytali mnie – wspomina pierwszą rozmowę z lekarzami z Instytutu Matki i Dziecka – czy syn był w dzieciństwie szczepiony przeciw odrze. No nie był. Sąsiadki mówiły, że te szczepionki rosyjskie nie wiadomo co zawierają. Nie chciała ryzykować. Nikt nie powiedział jej, że po latach mogą być groźne komplikacje. Punkcja wykazała przeciwciała odrowe w mózgu. Wyjaśnili jej, że nastąpiło zapalenie opon mózgowych, a potem mózgu z jego postępującym zanikiem. Ta choroba nazywa się SSPE. – Dostałam skierowanie do Instytutu Neurologii i Psychiatrii i tam przez pół roku woziłam go na kroplówki. Choroba robiła zastraszające postępy – od głowy szedł jakiś paraliż: przestał połykać, widzieć, słyszeć, mówić. Ale jeszcze ogarniał umysłem swoją sytuację – w rozpaczy pokaleczył się nożem, chciał popełnić samobójstwo. – Nie wiedziałam, co robić – pani Barbara ociera oczy. I przez chwilę nasłuchuje oddechu chorego z sąsiedniego pokoju. Westchnienie ulgi. – W instytucie – ciągnie opowieść – Krzyś został uznany za przypadek niewyleczalny, którym nie warto się zajmować. – Niech go pani odda do domu opieki – radziła młoda lekarka – przecież on już nic nie czuje. Zatykała uszy na takie
Tagi:
Helena Kowalik









