Czyli obcy atakują z ekranu Tego lipca obcy z innych planet zajmą nam na ekranie skromne pięć minut. I starczy. Rzecz odbędzie się za sprawą filmu „Czwarty stopień” (reż. początkujący Olatunde Osunsanmi), choć właściwie – i tu uwaga ogólna – obraz pętał się po internecie od miesięcy. Z polskimi napisami, a jakże, co czyni jego premierę kinową imprezą umowną. Więc ten „Czwarty stopień” znany był u nas od dawna zainteresowanym kanaliom, które nie bacząc na biznesy producentów, ściągnęły obraz, przetłumaczyły dialogi i upubliczniły całość. Co wzmiankujemy od razu, żeby nie było, żeśmy pierwsi naiwni. Mamy oto temat konfrontacji naszej biednej cywilizacji z przytłaczającą armadą obcych. Że film to nie tania kokieteria na sobotni wieczór, przekonuje aktorka Milla Jovovich, która wyłania się z głębi mrocznego kadru i zaznacza z wysokości swoich blisko 180 cm, że odbędzie się rekonstrukcja godnych pożałowania wypadków, do jakich doszło w roku 2000 w Nome na Alasce. A ona sama została zakontraktowana, by przybliżyć widzom osobę kluczową – panią doktor Abigaile Tyler. Ta dostarczyła filmowi mocnej podkładki w postaci dziesiątków godzin materiału archiwalnego i sama własną zdokumentowaną osobą też po filmie się przemyka. Co sprawia, że fabułka balansuje między faktami a inscenizacją. Jednak jak się wczytać w listę płac, to się okaże, że pani doktor z warstwy „dokumentalnej” to też aktorka, tylko głębiej zakonspirowana. Więc żaden to fabularyzowany dokument, lecz ćwiczenie stylistyczne typu: jak wziąć widza na plewy rzekomych faktów. Ale – wstępujmy na ten grząski grunt. Tu aż się prosi o wyjaśnienie. Trzy pierwsze stopnie spotkań z obcymi to wejście w kontakt wzrokowy z UFO, następnie zarejestrowanie pieczątki w rodzaju kręgów w zbożu. Trzeci stopień, co znamy z instruktażowego filmu Spielberga, oznacza osobiste spotkanie wysłanników pozaziemskich. Wreszcie absorbujący nas tego lata stopień czwarty to uprowadzenia ludzkiego materiału eksperymentalnego w celach badawczych. I tu się wywiązuje akcja. 300 mieszkańców Nome regularnie budzi się o trzeciej w nocy z przekonaniem, że za chwilę dopadnie ich zmora. Tu następują widowiskowe ataki paniki z przyczyn niejasnych, bo scenarzyści ustalili, że najdobitniej podsycą naszą ciekawość, mnożąc „cliffhangery”. Tak się w żargonie nazywa zawieszenie akcji w momencie kulminacyjnym, co znamy z popularnych seriali. W dodatku na sytuację badawczą nakładają się rozpanoszone zaimki („tamta noc”, „oni przylecieli”). Atmosferę dociążają poza tym relacje z seansów hipnotycznych, w trakcie których pacjenci z trudem wywlekają z siebie niejasne okoliczności kontaktów z przybyszami. No i ta kamera, która nerwowo tańczy wokół odsłuchiwanych przez panią doktor. Równolegle twórcy podpierają się statystyką: od 1930 r. 11 mln ludzi twierdzi, że widziało UFO. „Jeżeli 11 mln świadków potwierdza jakiś fakt, to oznacza wygraną w każdym sądzie”, słyszymy. A tymczasem penetracja postępuje. Obcy bez trudu wnikają w ludzką psychikę. Jednak aby wejść do pokoju, muszą wpierw otworzyć drzwi z klamki. W dodatku drapią – co mocno nie fair – lakier na parkiecie. Wysławiają się w sumeryjskim, martwym od tysiącleci, i film podsuwa domniemanie, że od tych prehistorycznych czasów obca cywilizacja zgłębia naturę człowieka w trakcie zawziętych badań. Tu się trochę film zapętla, ale ma alibi: po obcych można się spodziewać wszystkiego. Żeby było bardziej filmowo, w trakcie badań ujawniają się intrygujące symbole, przykładowo sowa. A potem następuje rzeźnia, nad którą głowią się uczeni. Wniosek ostateczny: kosmici nie bawią się w żadne pakty z Ziemianami. Przypominają laborantów badających szczury – ci też tylko wykonują doświadczenia i do głowy im nie przyjdzie dociekać, co sobie o nich taki zwierzak pomyśli. Powiedzieliśmy tu wiele, choć nie wiadomo, czy filmowi „Czwarty stopień” taka deskrypcja się należy. Ostatecznie film zaczyna się patetycznie, ale kończy się purchawką. Bo ci obcy to może wcale nie jacyś przybysze, ale zwykła halucynacja. Ku czemu otwiera furtkę aktorka Jovovich, zastrzegając, że „każdy powinien wierzyć w to, co chce”. No pięknie, co za ulga! Ale myśmy nie takie cuda w temacie „obcy” widzieli, żebyśmy nie mieli rzucić tej historii na tło. Co jest naszym – filmowych zgredów – ulubionym zajęciem w upalne letnie wieczory. Więc brniemy w tę abrakadabrę. Lata ostatnie przyniosły odświeżenie materiału definitywnego na interesującym nas terenie – filmu: „2001: Odyseja kosmiczna”
Tagi:
Wiesław Kot









