Czy stać nas na wakacje od polityki?

Czy stać nas na wakacje od polityki?

Wakacje są pokusą, są potrzebą i oszustwem, iluzją i prawdziwą nagrodą zarazem. Są czymś, gdzie i kiedy nie obowiązują normalne zasady ani ograniczenia. W tym samoograniczenia. Są niekiedy lepiej zaplanowane niż zwykłe życie, praca zawodowa, kariera albo wychodzenie z kłopotów. Są – lub mogą być – beztroską i powrotem do dzieciństwa z jego fascynującym, inaczej płynącym czasem. Są niekiedy ziszczonym marzeniem lub tylko stosunkowo niewinnym oderwaniem się od codzienności, z jej prozą obowiązków, rytmów, wyzwań i bycia kontrolowanym. Są marzeniem. Oczywiście wszystko to prawda, jeśli nas na nie stać, jeśli możemy sobie na nie pozwolić i jeśli chcemy je przeżyć. Wakacje to stosunkowo nowy wynalazek ludzkości i wciąż dostępny tylko części z nas – ludzi.
Są niezbędnym resetem, oczyszczeniem, odświeżeniem umysłu i ciała – wreszcie się ruszamy, jeździmy na rowerze, pływamy. Jeśli nas stać. Będąc na wakacjach, raczej nie zaprzątamy sobie głowy tymi, którzy na nich nie są, nie będą, nie byli. Są niewidoczni, nie ma ich na wakacjach, czyli jakby ich nie było. Na wakacjach jest też sporo innych niewidocznych osób – to wszyscy ci, którzy zasuwają często po kilkanaście godzin na dobę, żeby nasze wakacje mogły się odbywać. Ludzie sprzedający nam rybę z frytkami, ciupagę znad morza lub przynoszący wiosła do kajaka nie zaprzątają naszej uwagi. Taka jest kolej rzeczy, my pracowaliśmy wcześniej, żeby nie musieć tego robić teraz, widocznie oni mają inaczej.
Ten dziwny wstęp miał mnie doprowadzić oczywiście do wątku politycznego, do wakacyjnych rozmów powyborczych, do rozrachunków i rozliczeń. Kilka takich rozmów odbyłem z ludźmi ze swojej „klasy” społecznej, raczej lepiej ustawionymi i sytuowanymi ode mnie, raczej wykształconymi i obytymi, czytającymi i rozdyskutowanymi oraz – pozwolę sobie na poufałość zabarwioną protekcjonalnością – inteligentnymi i raczej kumatymi. Właściwie spora część tych rozmów wygląda jak spacer po nadmorskim deptaku, mazurskim pomoście lub przystanek w górach – zapełniają je ludzie niewidoczni, choć omawiani, oceniani, krytykowani, wyszydzani, wyśmiewani. To oczywiście może oznaczać, że moi rozmówcy wcale nie są tacy, jak ich opisałem wcześniej: raczej wykształceni i obyci, czytający i rozdyskutowani oraz kumaci. Ale chyba chodzi o coś innego, o coś, czego się nie uczymy, co nie zawsze mamy okazję wynieść z domu – o umiejętność krytycznego odkrywania własnego przywileju, mimo kłopotów i niezasobnego portfela.
Od kilku lat w okresie okołowakacyjnym ja sam dodatkowo pracuję fizycznie w czymś, co można nazwać usługami turystyczno-wypoczynkowo-sportowymi.
Nie wchodząc w szczegóły, to ciężka praca fizyczna, połączona z koniecznością dość aktywnego kontaktu z dziećmi, młodzieżą i często dorosłymi. Fascynuje mnie, kiedy oglądam własną niewidzialność, kiedy dzień w dzień podzielam doświadczenie milionów innych „niewidocznych”. Oczywiście to jak zawsze w jakimś stopniu krzywdząca generalizacja, bo zdarzają się „klienci”, dla których ja czy moi koledzy lub koleżanki (najczęściej młodsi o kilka dekad) są widoczni, traktowani jak ludzie. Sam mam dodatkowy przywilej doświadczania rozpoznania, bo ktoś kiedyś coś mojego czytał, słuchał czy oglądał z tego, co robiłem w roli dziennikarza, publicysty, komentatora, wykładowcy. Pan tutaj? Czy to pan? Tak, to ja.
Ale zupełnie nie o tym chciałem napisać. Kiedy wracam po takiej szychcie do domu – a nie pracuję przecież w kopalni – to nie mam sił już na nic, na żadną politykę, informacje, zgłębianie tego, co się stało w parlamencie, czym zasłynął Andrzej Duda, czego nie powiedziała jego żona, jaki punkt ustawy zwolni od odpowiedzialności karnej kolejnego polityka PiS, co zgubiła Poczta Polska, jakim kłamstwem zaimponował Mateusz „Pinokio” Morawiecki, przekuwając we własnych ustach kolejną porażkę w historyczne zwycięstwo. Nawet gdybym miał siłę, to skąd miałbym się dowiedzieć? Środki masowego rażenia, zwane kiedyś mediami publicznymi, a docierające do gigantycznej części społeczeństwa, tylko pogłębią moją dezorientację. W internecie dominuje przekaz prawicowy, wujek Google serwuje info i wizje świata z odmętów prawicowych stron, stronek, stroneczek – wygrywają wyścig liczbowy po info, gdyż są „BEZPŁATNE”. A to kluczowe kryterium w wybieraniu źródła informacji. Nasza praca musi kosztować, więc kosztuje dostęp do mediów opiniotwórczych, a tymczasem opinię kształtują te niewiarygodne, za to darmowe. I nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak można oczekiwać, że ludzie wykonają kawał gigantycznej,
czasochłonnej, krytycznej roboty pod hasłem: chcę wiedzieć naprawdę, dogłębnie rozumieć, uczciwie przeanalizować.
Ci, którzy mają takie możliwości: czasowe, finansowe, intelektualne – tamtych nie widząc, opisują ich jako głupszą, przekupioną część społeczeństwa. Doprawdy?
Fundamentem otwarcia oczu na problemy i kwestie, które nam umykają, jest umiejętność wyjścia poza własny krąg postrzegania i opisywania świata – postawienie siebie w sytuacji kogoś zupełnie odmiennego. To trudne, ale bez tego nie rozumie się niemal nic i nikogo. W szczególności przyczyn i źródeł porażek politycznych.

Wydanie: 2020, 31/2020

Kategorie: Roman Kurkiewicz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy