Strach pilnie poszukiwany

Strach pilnie poszukiwany

Po kinowych ekranach defiluje horror za horrorem, ale nie ma się czego bać Przestraszyć widza – to trzeba umieć. Mutanty z poligonu atomowego (remake „Wzgórza mają oczy”)? To było dobre w epoce zimnej wojny. Gra komputerowa („Stay Alive”), która opuszcza konsolę i uśmierca graczy? W to nie uwierzą nawet nastolatki. W horrorach więc generalna wyprzedaż starzyzny. Na szczęście są jaskółki nowych lęków. Zróbmy remanent. Wietrzenie starzyzny Niestety, zaczynamy od wyprzedaży staroci, bo horror od kilku sezonów zjada sam siebie. Ciągle działają producenci, którzy chcą jeszcze coś ugrać na starych historiach. Kalkulacja jest taka, że nie wszyscy te klasyczne dziełka pamiętają. Sprawdziły się raz, może sprawdzą się i drugi. A że horror w tych filmach pozostaje na poziomie wyobraźni kolonisty, który nocą straszy koleżanki okutany w prześcieradło, to już trudno. I tak rok za rokiem mamy obrazki z nawiedzonym domem („Amityville”), z „umarłym miasteczkiem” w miejscu, gdzie kończy się mapa („Dom woskowych ciał”) czy z rodziną kanibali (remake „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”). Jeżeli widownia na tych filmach tylko się nudzi, a nie śmieje, to już dobrze. Osobna ścieżka zarobku biegnie przez gry komputerowe. Bierze się po prostu na ekran grę, która się sprawdziła na komputerowym monitorze. Oczywiście trzeba wstawić jako tako wiarygodnego bohatera, dodać efekty wizualne, które na dużym ekranie zawsze wypadają lepiej niż na małym – i gotowe. Z tym że rezultaty bywają marnieńkie. Na taką łatwiznę z ekranizacją gry poszedł Andrzej Bartkowiak. Polski operator z wianuszkiem sukcesów w USA pokazał w zeszłym roku film „Doom” według niezbyt pomysłowej gry komputerowej o takim samym tytule. Fabułka jak drut: w bazie kosmicznej na Marsie zaczynają ginąć ludzie. Z ekspedycją ratunkową wyrusza tam grupa komandosów, którzy w mrocznych wnętrzach bazy muszą stoczyć walkę z przeciwnikiem nieznanym i oślizłym. Co niepotrzebnie ciągnie się – to właściwe słowo – przez dwie godziny. Przed komputerem czas biegnie inaczej – można ostatecznie zająć ręce walką. W kinie pozostaje gapienie się na nierozgarniętych osiłków, którzy tępią nieznaną bestię w ciemnym labiryncie. Nie bardzo udał się też filmowy przekład gry typu survival zatytułowanej „Silent Hill”. Pewna mamusia wyruszyła tam po śladach własnej córki do mitycznego miasteczka demonów, które córeczkę wchłonęło. A tam cała parada koszmarów, przez które trzeba się przebić – jak to w grze. Ale – znowu jak to w grze – nie dajemy się zastraszyć, tylko kombinujemy, jak tu wygrać z demonami. Więc podczas seansu wcale nie jest strasznie. Po prostu zwiedzamy sobie nowoczesną pracownię filmową, gdzie specjaliści wyczarowują na naszych oczach ileś tam atrakcji wizualnych. Nawet jeżeli są one straszne, to nie dla nas – w komputerze nie takie dziwy oglądaliśmy. Duchy międzykulturowe W dziale duchów – inflacja. Te z Zachodu się opatrzyły, więc producenci ostatnio eksperymentują z japońskimi. Sporym wzięciem cieszyła się japońska „Klątwa” (2004). Oto współczesna japońska metropolia z pleksi i szkła. A tu na stryszku domku przy niewielkim cmentarzyku gnieździ się złośliwy duch o buzi sympatycznego chłopczyka. I atakuje młodą Amerykankę, która w duchy nie wierzy, a już na pewno nie w japońskie. I tu mamy całkiem oryginalnego straszaka międzykulturowego. No bo miejscowi Japończycy dość szybko orientują się, że na domu ciąży tradycyjna japońska klątwa. Ktoś kiedyś zszedł w nim z tego świata w sposób gwałtowny i teraz duch mści się za to na przypadkowych żywych, którzy wejdą na jego terytorium. Gdyby trafił na Japonkę, ta może jeszcze by się z nim dogadała, ale Amerykanka? Ani języka, ani tradycji, ani żadnych przeczuć – w starciu z japońskim duchem jest bez szans. To taka nowa odmiana starego koszmaru – złe się zbliża, a ja nie mogę zrobić nic. Tym razem nie dlatego, że za plecami mam ścianę, ale z braku elementarnego porozumienia z obcą kulturą. Ciągle sprzedaje się nieźle szatan – zwłaszcza szatan solidnie zdokumentowany. Metkę autentyku nosi film „Egzorcyzmy Emily Rose” (2005). Odsyła do historii opętania Niemki Analesie Michel, które zostało drobiazgowo zapisane na taśmie filmowej w roku 1968. Niemka wyniszczała się zabójczym postem, nieprzystojnie obnażała, mówiła męskimi głosami w sześciu językach, których przed opętaniem nie znała. Zapewniała, że posiadło ją sześć demonów, a z czasem

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2006, 34/2006

Kategorie: Kultura