Wielka woda w maju i czerwcu nie spowodowała, że w Polsce przestały wybuchać pożary, a ludzie skończyli z rozbijaniem samochodów w wypadkach Kiedy w maju Wisła przerwała wał w Koćmierzowie pod Sandomierzem, strażacy – członkowie Ochotniczej Straży Pożarnej w okolicznych wsiach – wiedzieli o tym natychmiast. Mieszkańcy zalewanego miasta zawiadamiali ich o powodzi telefonicznie. Bardzo wielu sandomierzan ma bowiem strażaków wśród swoich znajomych lub krewnych. Józef Rękas, prezes OSP w Sokolnikach, sygnał o wielkiej wodzie otrzymał od rodziny. On i jego dwaj synowie, także strażacy ochotnicy, Sławek i Grzesiek (to u nich tradycja – strażakiem był też ojciec Józefa Rękasa), od razu założyli mundury, wsiedli w samochód z załadowanym na wszelki wypadek dwuosobowym skuterem wodnym i pojechali do Sandomierza. Ulice miasta zalewała woda, strażacy pomagali ludziom przenosić dobytek w bezpieczniejsze miejsca. Sławek zobaczył, że na barierce przy torach siedzi starszy mężczyzna, odcięty przez rwący nurt. Woda miała ponad metr głębokości i stale się podnosiła. Odpalił skuter i walcząc z prądem oraz z najróżniejszymi przedmiotami niesionymi przez wodę, ruszył w stronę mężczyzny, który z najwyższym trudem trzymał się barierki. Zdołał ustawić skuter tuż obok, ale ratowany nie miał siły, by usiąść za nim. Strażak jakimś cudem wciągnął go więc na siedzenie i odjechał. Kolejne uderzenie fali rzuciło jednak skuter na ogrodzenie, obaj wpadli do wody. Sławek nogami zaczepił się o barierkę, jedną ręką wyciągał z wody mężczyznę, drugą trzymał skuter. Wiadomo było, że jeśli nie nadejdzie pomoc, obaj zginą, bo nurt porwie ich i rozbije o składowane tuż obok elementy budowlane. Ratowany tracił siły, woda miała już ponad półtora metra, zalewała mu głowę. Ludzie stojący na niezatopionych jeszcze ulicach miasta zauważyli ich i usiłowali uruchomić motorówkę. Niestety, przez kilkanaście minut silnik nie chciał zapalić. Gdy wreszcie łódka dopłynęła do obu mężczyzn, okazało się, że prawie nieprzytomny, skrajnie wyczerpany strażak trzymał człowieka, który już nie żyje. Może gdyby skuter się nie przewrócił, gdyby szybciej uruchomiono motorówkę, przeżyliby obaj. W czasie gdy Józef Rękas i jego synowie pomagali mieszkańcom Sandomierza, woda zalała doszczętnie ich własne domy. To doświadczenie typowe dla strażaków – ratując innych, musieli zostawiać na łasce żywiołu swoje mienie. Gorzki smak klęski Heroiczne czyny nie stanowią jednak powodziowej codzienności ratowników. Najpowszechniejszym strażackim doświadczeniem z tej powodzi jest potworne zmęczenie, brak snu, dreszcze po wielogodzinnej pracy w przemoczonych i przepoconych jednocześnie mundurach, stres towarzyszący rozpaczliwej walce z czasem i wzbierającą wodą, żywienie się konserwami turystycznymi. I przede wszystkim żmudna, niekończąca się praca przy wypompowywaniu wody z piwnic, układaniu worków, ewakuowaniu ludzi i zwierząt, wożeniu łodziami wody i żywności. A czasami też – niestety nierzadko – gorzki smak klęski. Jak nad rzeczką Trześniówką, gdzie na terenie gminy Gorzyce przez prawie trzy dni walczono o umocnienie wału. Strażacy pracowali niemal bez przerwy, mogli spać najwyżej dwie godziny na dobę w samochodach (jedyne suche miejsca). Deszcz wkrótce zmienił się w nawałnicę, wał zaczął przemiękać, aż wreszcie puścił, z najwyższym trudem zdołano wycofać grzęznące w błocie koparki, ładowarki i ciężarówki. Jak w Opolu Lubelskim, gdzie pękł wał i woda błyskawicznie zalała kilka hektarów. We wrześniu 2009 r. przeprowadzono tam ćwiczenia z umacniania wałów. Wygląda na to, że nie na wiele się przydały. W czasie tegorocznej powodzi strażakom pozostało tylko pływanie łodziami do zatopionych domów i ściąganie ludzi z dachów. Na Zalewie Polanowskim strażacy, pracując dniami i nocami, zdołali zlikwidować 400-metrową wyrwę w wale, jaka została po majowej powodzi. Inna sprawa, że wał zaczęto odbudowywać dopiero po otrzymaniu informacji, że zbliża się kolejne zagrożenie. Nic więc dziwnego, że w czerwcu woda jeszcze raz przerwała wał w tym miejscu, ponownie zalewając część gminy Wilków. Podobnie stało się w położonym niedaleko Popowie, gdzie odbudowano wał – i przy następnej fali powodziowej znowu został przerwany, a woda zatopiła kilka wsi. W Bieruniu na Śląsku rozlewisko miało wielkość jeziora Śniardwy. Strażacy pływali tam z planami miasta w ręku, by wiedzieć, gdzie
Tagi:
Andrzej Leszyk









