Jedni po Akademii Sztuk Pięknych zmieniają sztalugi na laptopy, inni chcą zmieniać świat W zimnej piwnicy warszawskiej ASP pachnie gliną. Na środku pracowni, na podwyższeniu stoi nagi starszy pan z brzuszkiem. Patrzy nieruchomo w okno, czasem siada, znów prostuje nogi. Nie wiadomo, o czym myśli pan Kazio, ale na nikim nie robi wrażenia. Jest tak samo oczywisty jak glina. Muzyka Dire Straits z magnetofonu miesza się z echem tępych uderzeń, ktoś odkręca wodę w wannie, żeby zmoczyć glinę. Każdy przy swojej bryle nakładanej na metalowy stelaż, jak w swoim świecie. Próbują w formie uwięzić myśl. Pana Kazia rzeźbią cały semestr, cztery dni w tygodniu od 9 do 13. Potem posąg może zamieszka gdzieś w labiryntach akademii albo trzeba będzie go zniszczyć, bo na to nie ma amatorów, a rzeźba to nie obraz, który można wrzucić w domu za łóżko. Z zewnątrz ma się trochę poczucie bezsensu, dla nich to praca intelektualna. Bo tu się nie produkuje rzeźb. Są w tym wszystkim najmniej ważne. Sens jest w samym procesie, dochodzeniu do warsztatu. Ewa, IV rok rzeźby, kilka godzin modeluje jedną kostkę łokcia. Trzeba mieć tę cierpliwość. Nie umie mi wytłumaczyć, że każdy kawałek gliny ma uzasadnienie. Drobna dziewczyna z kucykiem nie maluje paznokci. Po co? – Kobiet zawsze na rzeźbie jest niewiele. Ciągłe uderzenia nadgarstkiem w glinę to zwykła praca fizyczna. Trzeba sobie narzucić rygor. Na urodziny zamiast sukienki Ewa dostała od ojca wiertarkę. Mówił: „Co ty robisz?”, gdy powiedziała, że chce rzeźbić. Nad piwnicą jest wiata przykryta fizeliną, gdzie składają unieruchomione postacie powstające na zajęciach. Czasem kręcą się przy wiacie panowie w dobrych garniturach. Tu, na dole, mówią wtedy: „Fucha idzie”. Panowie, dekoratorzy wnętrz, zabierają posągi jak gadżet. – Płacą niewiele, wiedzą, że to dla nas jedyna szansa, żeby się tego pozbyć i jeszcze zarobić – Michał, IV rok, nadgarstkiem lepi kształt uda. – Ludzie budują sobie 300-metrowe chałupy, mają niszę w willi, to chcą sobie jakiś grat postawić, szczególnie jak salony mają przypominać te z „Dynastii” – Michałowi zostaje niesmak po takiej transakcji. – Wszyscy dziś chcą wyrwać jak najwięcej kasy, ale tu jest bardziej specyficznie, bo jest resztka ambicji, każdy myśli, że ma talent. Michał jedną rzeźbę już sprzedał za 500 zł. Kupiła pani do prywatnej kliniki. To najmniej liczny wydział. Co roku kończy rzeźbę ok. 14 osób. Biorąc pod uwagę zapotrzebowanie, to jak piasku na plaży. – Dwa lata temu na dyplom zrobiłam ośmioipółmetrowe spiralne schody w kształcie kodu DNA, symbolizowały klatkę schodową w nieistniejącej kamienicy – mówi Kinga Smaczna, asystentka prof. Adama Myjaka. – Teraz stoją przy kościele pokamedulskim na Bielanach, dzięki życzliwości proboszcza. Do obrazu wystarczy ściana, rzeźba wymaga przestrzeni. „Dżezi” ludzie z grafiki Po drugiej stronie dziedzińca przed Wydziałem Grafiki stoi rząd ładnych aut. Niektórzy mówią o nim: wydział marketingu. Tu nie czuje się tamtego nonkonformizmu ludzi z piwnicy. Bo rzeźbić można dla idei, grafika bez zlecenia prawie nie istnieje. O „grafikach” mówią w akademii „dżezi”. „Dżezi” są trendy, oryginalni, ubrani odjazdowo, pewni siebie, tacy trochę „audiowizualni”. Rynek uczy ich, że nie trzeba być autentycznym, tylko perfekcyjnym. Karolina, IV rok, robi dyplom z plakatu, stoi przed czarną plamą na białym kartonie. Etap modela i całej tej anatomii ma już za sobą. Na IV roku już się kreuje swoją rzeczywistość. Tak, może zahaczy o agencję, ale nie zamierza projektować etykietek na puszki z rybą. – Można robić większe projekty. Ludzie po politechnice są ekspertami od programów, my mamy zmysł – Karolina jest konkretna, akceptuje reguły gry i wie, że jest dobrym kąskiem dla reklamowych bossów. Przerwa. Starsza pani, która pozuje na rysunku, zakłada szlafrok i idzie na korytarz zjeść kanapkę. Ludzie odpalają papierosy i dyskutują o „roli kreski” przed rozłożonymi na korytarzu kartonami. Z Piotrem Smolnickim z pracowni rysunku i prodziekanem na wydziale są po imieniu. Ktoś się z czymś nie zgadza, znów odpala papierosa. Tu nie ma pokornych, bo to niepokorność tworzy ferment. Profesorowie mówią, że jest granica, za którą kończy się nauka, a zaczyna
Tagi:
Edyta Gietka









