Szturm na święte miasto

Szturm na święte miasto

Amerykanom nie uda się pokonać rebeliantów w Iraku

Irak znów spłynął krwią. W ubiegłym tygodniu w walkach zginęło kilkuset ludzi. Wojska rządowe i Amerykanie tłumili drugi bunt szyitów. Po gorących walkach marines wzięli szturmem Nadżaf i otoczyli meczet imama Alego – jedno z najświętszych miejsc dla szyickich muzułmanów z całego świata.
W sanktuarium zwieńczonym złotą kopułą obwarowały się setki fanatycznych bojowników Armii Mahdiego, gotowych walczyć do końca. Według niektórych doniesień, ich przywódca, radykalny duchowny Muktada al-Sadr, został trzykrotnie ranny. 13 sierpnia prowadzono rozmowy w sprawie zawarcia rozejmu, ale i tak atak na święte miasto wywołał ogromne oburzenie w świecie muzułmańskim.
Poprzedniego dnia Amerykanie szturmowali przy wsparciu artylerii, pojazdów pancernych i czołgów ogromny cmentarz Dolina Pokoju, jeden z największych na Bliskim Wschodzie, wśród grobowców i mauzoleów. Pochowano tu miliony muzułmanów, pragnących spocząć w pobliżu świętego meczetu. Jak w filmie grozy z rozbitych pociskami krypt zrywały się nietoperze i krążyły nad głowami amerykańskich piechurów. Ubrani na czarno bojówkarze Al-Sadra stawiali zacięty opór. Najwyraźniej nieźle wyszkoleni, operowali w oddziałach po pięciu. Trzech uzbrojonych w kałasznikowy osłaniało ogniem dwóch towarzyszy, usiłujących celnie wystrzelić pociski z granatników przeciwpancernych – najgroźniejszej dla Amerykanów broni. Oczywiście, w obliczu ogromnej przewagi ogniowej przeciwnika sadryści nie mieli wielkich szans. Amerykańskie helikoptery Apache i automatyczne samoloty Predator wystrzeliwały rakiety Hellfire przeciwko pojedynczym snajperom. Ale ludzie Muktady bili się z ogromną determinacją i było ich wielu. „Myślę, że mają tam fabrykę reprodukcyjną. Chyba się klonują”, powiedział zdumiony kapitan piechoty morskiej, Patrick McFall.

Dziesiątki zwłok poległych

sadrystów, obłożonych bryłami lodu, oczekiwały w domach na pochówek.
Kiedy zawrzały walki i partyzanci zagrozili wysadzeniem w powietrze instalacji naftowych pod Basrą, ceny ropy wzrosły do rekordowego poziomu. 12 sierpnia za baryłkę czarnego złota trzeba było zapłacić na nowojorskiej giełdzie NYMEX 45,75 dol., najwięcej od 21 lat.
Wielka ofensywa przeciwko rebeliantom, podjęta przez oddziały amerykańskie i irackie siły bezpieczeństwa, jest rozpaczliwą próbą opanowania sytuacji w kraju, w ostatecznym rachunku skazaną na niepowodzenie. 28 czerwca Amerykanie przekazali suwerenną władzę nad Irakiem rządowi premiera Ijada Alawiego. Był to jednak tylko symboliczny gest, mający przed wyborami prezydenckimi przekonać obywateli Stanów Zjednoczonych, że sprawy w Mezopotamii idą ku lepszemu. W zadziwiający sposób wiadomości z Iraku zniknęły z pierwszych stron amerykańskich gazet. „W sierpniu 2003 r. relacjonowałem zamach na kwaterę główną ONZ w Bagdadzie. To był szok, CNN nadawała przez cały dzień. Zginęło wtedy 24 ludzi. Dziś coś takiego zdarza się co tydzień, wiadomość zaś trafia na stronę A14”, żali się reporter dziennika „Philadelphia Inquirer”, Ken Dilanian.
Pesymistyczni komentatorzy piszą jednak, że sytuacja w Kraju Dwurzecza nie jest tak zła, jak sobie wyobrażali – jest znacznie gorsza.
Premier Alawi może utrzymać się u steru tylko dzięki 160 tys. obcych wojsk „stabilizacyjnych”. Codziennie w krwawych zamachach giną żołnierze koalicji, funkcjonariusze irackich sił bezpieczeństwa i wysocy urzędnicy rządowi. Nad Eufratem i Tygrysem straciło do tej pory życie ponad 930 żołnierzy Stanów Zjednoczonych i więcej niż 120 z oddziałów sojuszniczych. Przypuszczalnie we wrześniu US Army będzie musiała pochować swego tysięcznego poległego. Według poufnego raportu Pentagonu, omówionego przez niemiecki magazyn „Die Zeit”, od 1 maja 2003 r., kiedy prezydent Bush ogłosił zakończenie poważnych działań wojennych w Iraku, zginęło w tym kraju od 12 do 24 tys. cywilów, z czego 1,2 tys. padło ofiarą amerykańskich nalotów. Uderzenia z powietrza, kierowane przeciwko terrorystom i rebeliantom, doprowadziły do większych zniszczeń infrastruktury kraju niż wszystkie wojny i powstania w czasach Saddama Husajna.
Obszar objęty przez rebelię rozszerza się. Po formalnym przekazaniu suwerenności generałowie Stanów Zjednoczonych mieli nadzieję, że część zadań stabilizacyjnych przejmą iracka policja i Gwardia Narodowa. Wiele oddziałów US Army zostało wycofanych do bezpiecznych baz. Lecz rządowe siły bezpieczeństwa są słabo uzbrojone i wyszkolone, często brakuje im też motywacji do walki z rodakami. Sunniccy partyzanci, którzy już wcześniej kontrolowali Faludżę, szybko zaczęli dominować także w Ramadi i w Samarze, prowadzą walki o Mosul, jedno z kluczowych miast północy. Buntownicy uprowadzili ponad 80 cudzoziemców, niemal co tydzień ginie gwałtowną śmiercią zakładnik, zastrzelony lub

ścięty przed kamerą.

Premier Alawi, dawny funkcjonariusz saddamowskiej partii Baas, a potem współpracownik CIA, usiłował pokazać, że stawi czoło każdej burzy. Podobno własnoręcznie zastrzelił sześciu rebeliantów pojmanych w Bagdadzie. Tak twierdzi australijski dziennikarz, Paul McGeough. Nowe władze przywróciły karę śmierci i zakazały na miesiąc działalności katarskiej telewizji Al Dżazira, która, jak określił to rząd, stała się „głosem terrorystów” (dziennikarze Al Dżaziry mówili o „zainstalowanym przez USA premierze Alawim”).
„Mocny człowiek” z Bagdadu wraz ze swymi amerykańskimi protektorami postanowił też siłą rozwiązać problem Muktady al-Sadra. Przed inwazją na Irak politycy w Waszyngtonie liczyli, że szyici staną się ich sojusznikami. Muzułmanie szyiccy stanowią 60% ludności Iraku, jednak reżim Saddama bezlitośnie dyskryminował ich i prześladował. Większość szyitów z zadowoleniem przyjęła obalenie despoty, lecz nie zaakceptowali oni długotrwałej okupacji swej ojczyzny. Wielki ajatollah Ali al-Sistani zalecał cierpliwość, miał nadzieję, że w wyniku demokratycznych wyborów szyici staną się dominującą siłą w państwie, a obce wojska opuszczą kraj.
Muktada al-Sadr jednak wzniósł sztandar rewolty. Ten około 30-letni szyicki duchowny (z pewnością zawyża swój wiek), przed upadkiem reżimu Saddama nikomu nieznany, jest synem sławnego ajatollaha Mohammeda Sadeka al-Sadra. Ajatollah został zamordowany w 1999 r. przez siepaczy Saddama, pozostawił jednak sieć organizacji i instytucji charytatywnych. Muktada wykorzystał je jako ośrodki rekrutacyjne swej milicji, Armii Mahdiego. Był bezpardonowym przeciwnikiem Amerykanów, przez niemal rok powstrzymywał się jednak od działań zbrojnych. W końcu marca br. władze okupacyjne zamknęły jego gazetę „Al-Hawzah”. Muktada został formalnie oskarżony o zorganizowanie morderstwa ajatollaha Abdula Madżida al-Choeiego, który w kwietniu 2003 r. został zakłuty nożami w Nadżafie. W odpowiedzi Sadr wezwał swych zwolenników do rewolty. Objęła ona południe kraju, pochłonęła życie ponad 90 żołnierzy koalicji i setek Irakijczyków. Po dwóch miesiącach zawarto rozejm. Premier Alawi usiłował włączyć polityczne ugrupowanie Muktady do struktur władzy. Ten początkowo był skłonny przekształcić Armię Mahdiego w partię polityczną, w połowie lipca w piątkowym kazaniu nazwał jednak „okupantów” i premiera „przeklętymi”. Być może, Sadr uznał, że szef rządu oferuje mu za mało, może zrozumiał, że w demokratycznych wyborach większość szyitów opowie się za umiarkowaną polityką Sistaniego. Niewykluczone też, że jako gorliwy

muzułmanin pragnął męczeństwa,

które stało się udziałem większości wielkich przywódców i proroków szyizmu. Konfrontacja była unikniona. 5 sierpnia Muktada wzniecił kolejną rebelię, która objęła siedem miast południa i szyicką dzielnicę Bagdadu. Kiedy padły pierwsze strzały, ajatollah Sistani, który przez sześć lat nie opuszczał swego domu w Nadżafie, wyjechał nieoczekiwanie do Wielkiej Brytanii, jakoby na leczenie serca. Prawdopodobnie nie chciał otwarcie przeciwstawiać się Muktadzie, z którego radykalną polityką się nie zgadzał. Wyjazd wielkiego ajatollaha premier Alawi i amerykańscy generałowie uznali za zielone światło dla zbrojnej rozprawy ze zbuntowanym duchownym. Postanowiono zgnieść Armię Mahdiego, aby zasiać postrach wśród innych rebeliantów, ale także z innej przyczyny. Premier Alawi i Amerykanie obawiają się rosnących wpływów Teheranu w południowym Iraku. Sadr był w ubiegłym roku życzliwie przyjmowany w Iranie przez konserwatywnych polityków i mułłów. Niektórzy uważają go za człowieka Teheranu. Minister obrony Iraku, Hazem Szalaan, nazwał Iran „pierwszym nieprzyjacielem” swego kraju. Oskarżył też Teheran o to, że zaopatruje rebeliantów w broń. Poskromienie Muktady miało położyć kres tym machinacjom wschodniego sąsiada.
Ofensywa przeciwko szyickim buntownikom nie przyniesie jednak rządowi irackiemu i Amerykanom trwałych korzyści. Jeśli rebelia będzie stłumiona przemocą, nienawiść do „niewiernych” rozgorzeje z nową siłą, premier Alawi zaś zostanie uznany za krwawą marionetkę Waszyngtonu. Jeśli zaś Muktada uzyska kolejny rozejm i zatrzyma swą milicję, ogłosi się zwycięzcą, a jego autorytet niepomiernie wzrośnie. Być może, Armia Mahdiego wycofa się z Nadżafu, ale niewiele to zmieni. Prawdziwym źródłem potęgi Muktady jest Sadr City (dawniej Saddam City), ogromne szyickie przedmieście slamsów Bagdadu. W praktyce kontrolę sprawują tu sadryści, Amerykanie rzadko odważają się zapuszczać w labirynt wąskich uliczek, gdzie broni jest mnóstwo, a młodzi bezrobotni mężczyźni są gotowi do „męczeństwa”. Próba pacyfikacji tej dwumilionowej dzielnicy musi się skończyć krwawą łaźnią.
Tak naprawdę eksperci z amerykańskiego Ministerstwa Obrony zdają sobie sprawę, że iracka operacja USA jest skazana na przegraną. Poufny raport Pentagonu stwierdza, że prawdopodobnie rebelia w Iraku dopiero się zaczyna. Partyzanci mogą działać przez wiele lat, dopóki mają zapewnione dostawy broni i pieniędzy. Uszczelnienie długich granic Iraku, przez które napływają także ochotnicy do walki z „niewiernymi”, jest niemożliwe. W Irlandii Północnej 500 bojówkarzy IRA angażowało przez trzy dziesięciolecia 20 tys. brytyjskich żołnierzy. W Iraku partyzantów jest znacznie więcej. Stanom Zjednoczonym zabraknie w końcu środków finansowych na utrzymanie tam armii, która musi liczyć od 67 do 106 tys. ludzi. Wcześniej zabraknie zresztą żołnierzy (oddziały pełniące trudną misję muszą przecież być wymieniane). Dlaczego więc, pytają komentatorzy np. „Pittsburgh Post-Gazette”, USA jeszcze pozostają w Iraku? Czy obecność wojsk amerykańskich nie jest przyczyną niezgody między poszczególnymi grupami irackiego społeczeństwa? George W. Bush i demokratyczny kandydat na prezydenta, John Kerry, powinni rozważyć tę kwestię.

Wydanie: 2004, 34/2004

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy