Tag "Andrzej Wajda"
Starość i młodość
Nadal czytam cztery tomy „Notesów” Andrzeja Wajdy, to lektura na wiele tygodni. Ciekawie rysuje się portret żony reżysera, Krystyny Zachwatowicz.
Od lat nie miałem z nią kontaktu, pomyślałem, że powinienem jej posłać wybór wierszy. Wspierała Wajdę z wielkim zrozumieniem, niezwykle intensywnie, wytrwale i pracowicie uczestniczyła w jego życiu. Była prawdziwą partnerką, niektórzy uważali, że częściowo go programuje i pilnuje, ale z „Notesów” to nie wynika.
Wajda pisze: „Wieczorem w operze »Wesele Figara«. Nie mogę z Krysią chodzić do teatru, a zwłaszcza na opery, bo cały czas mnie szczypie, że źle. Tłumaczę: Ależ, Krysiu, to przecież nie ja wyreżyserowałem – nic nie pomaga, za chwilę znowu zaczyna…”. Świetnie pamiętam to jej szczypanie, raz go doświadczyłem.
Krysia ma teraz 95 lat. Byłem z nią bliżej niż z Andrzejem. Od bardzo dawna do niej nie dzwoniłem, nie odzywałem się, jakbym nie śmiał, jakbym nie chciał przeszkadzać jej w starości. Jakby poważny wiek był niezwykle pracowitym i czasochłonnym zajęciem. Ale takie milczenie to przecież grzebanie kogoś w ciszy. W serdecznym więc odruchu dzwonię – odbiera, głos trochę zmieniony, cieszy się, mówi, by ją odwiedzić w Krakowie.
Wracając do „Notesów” Wajdy – czemu nie nazwać ich dziennikami? Trochę szkoda, że nie ma w nich więcej sfery, powiedzmy, domowej. Ale to i tak niezwykle bogaty zapis. Wajda wszędzie chodził z notesem. Nie tylko w nim notował, też malował, wycinał z gazet i wklejał – powstał wielowymiarowy obraz jego pracy i życia.
Artystycznym
Pół wieku „Ziemi obiecanej”
„Ziemia obiecana” pozostaje największym spełnieniem naszej kinematografii, od lat wygrywa we wszystkich plebiscytach krytyków
Pod datą 18 kwietnia 1967 r. Wajda w „Notesach” odnotowuje: „Żuławski – Ziemia obiecana jako film dla mnie”. Przy całym szacunku dla dorobku Andrzeja Żuławskiego i jego zapalczywego kina, którego byłem zagorzałym fanem w młodości, przyznaję: niewykluczone, że jego największym dokonaniem dla kultury polskiej było podsunięcie Wajdzie powieści Reymonta i sugestia, by zrobił z niej film.
Przed 50 laty w warszawskim kinie Relax odbyła się premiera najlepszego polskiego filmu w historii. Miałem to przekonanie od pierwszego, nastoletniego jeszcze wejrzenia i potem nie zmieniałem go mimo kolejnych dekad polskiej kinematografii, które przyniosły sporo dzieł, a może i kilka arcydzieł. Do żadnego filmu nie wracałem tak często, może do fragmentów „Dnia świra”, które stały się memami, wiralami, przeszły do powszechnej (pod)świadomości i bezwiednie cytują je miliony Polaków, także tych, którzy całego filmu nigdy nie widzieli. Ale Koterski to postać z zupełnie innej bajki, nade wszystko człowiek pióra, autor, twórca postaci jednego neurotycznego arcy-Polaka, który wędruje przez wszystkie jego filmy.
Wajda samodzielnie pisać nie potrafił, za to żywił się literaturą, miał do niej genialną intuicję. „Ziemia obiecana” działa jako całość, oglądana na wyrywki nie sprawia aż takiej frajdy jak powtarzana od początku do końca jako dzieło wzorcowe, choć może serialowa układka montażowa, bez sielskiej introdukcji dworkowej, działa od razu z mocą najwyższą.
Ależ to był rok dla filmu na wszystkich kontynentach! 21 lutego 1975 r. weszła do kin „Ziemia obiecana”, tydzień później miał premierę „Zawód: reporter” Antonioniego, w sierpniu „Piknik pod wiszącą skałą” Weira, w czerwcu „Nashville” Altmana, w listopadzie „Lot nad kukułczym gniazdem” Formana, w grudniu „Barry Lyndon” Kubricka – toż to więcej niż połowa mojego top 10 wszech czasów! Nie ma w tym przypadku: dzięki unowocześnieniu optyki i mechaniki sprzętu, a także czułości taśmy filmowej, właśnie w połowie lat 70. kino zaczęło dawać pełne możliwości pokazania talentu operatorom filmowym: do powstania wymienionych arcydzieł przyczynili się nie tylko wybitni reżyserzy, ale też wielcy autorzy zdjęć, tacy jak Conrad L. Hall, Haskell Wexler czy nasz Witold Sobociński.
Jego genialne jazdy w „Ziemi obiecanej”, wspomagane motoryczną muzyką Kilara, tworzą zjawiskowy efekt – u Wajdy nigdy nie było tyle ruchu – kamera płynie wśród zabieganych ludzi, ale i film powstawał w biegu (80 dni zdjęciowych w 100 lokacjach, 180 minut metrażu).
W tym ferworze zbiegły się szczyty twórcze geniuszy w każdym pionie produkcyjnym – nawet scenografia była genialna, choć scenograf napracować się nie musiał – miał w Łodzi gotowce, wystarczyło przebrać włókniarki w ubrania z epoki i postawić je przy maszynach, na których pracowały na co dzień. Dzisiaj w neorenesansowym Pałacu Karola Scheiblera, gdzie stworzono łódzkie Muzeum Kinematografii, można chodzić po tych samych wnętrzach, po których Müller w skarpetach oprowadza Borowieckiego, przyszłego zięcia. Ma pałac, ale w nim nie mieszka, bo jest mu wygodnie w jego starej chałupie. „Ludzie mają wiedzieć, że Müller mo pieniądze, i mo pałac”. Lezie za nimi wyfiokowana Mada Müllerówna (Bożena Dykiel) – to jedna z najmocniejszych scen, tych antologicznych, które się zapamiętuje raz na zawsze jako absolutne szczyty sztuki filmowej, choć kilka z nich przeszło do historii dlatego, że Wajda nie upierał się, by mieć wszystko pod kontrolą.
Jak choćby wtedy, gdy Pszoniak w genialnej samowolce przełamuje czwartą ścianę i mruga wprost do kamery, albo w niezapomnianej szarży Piotra Fronczewskiego – w monologu praktykanta, który wyrzeka swojemu podłemu pryncypałowi na czym świat stoi. „Milczeć, teraz ja mówię!” – o takim stand-upie do dzisiaj śni co noc milion korpoludków, zanim się zbudzą i pokornie dotrą do swojego boksu w „openspejsie”. Praktykant nosi nazwisko
Łykanie żaby
Zmarła Katarzyna Herbertowa, żona poety. Lata 70., Herbertowie przychodzą często do mojego domu rodzinnego. Ona z wielkimi, zawsze zdziwionymi, ciemnymi oczami, on z brzuszkiem i perkatym nosem, przeciągał słowa, modulując głos. Nie miała łatwego życia – poeta cierpiał na chorobę dwubiegunową, „leczył się” alkoholem. Pamiętam, jak mama stawiała na stole karafkę z nalewką z tarniny, własnej roboty, a Kasia patrzyła przerażona, za to poecie świeciły się oczy. Całkowicie poświęciła się dla męża – w manii miewał szalone pomysły, znikał z domu, znosiła to heroicznie. Pod koniec życia, właśnie z powodu choroby, Herbert stał się prawicowo-narodowy, potępił wielu bliskich kolegów. Kasia miała odwagę, by po jego śmierci tłumaczyć to chorobą (ja to zrobiłem, zanim ona udzieliła wywiadu, i prawica wylała na mnie kubły pomyj). Pamiętam Katarzynę na stypie po Szymborskiej, w pięknych Sukiennicach, w tle arcydzieła malarstwa, Herbert już wtedy nie żył. Powiedziała mi: „Nie zdajesz sobie sprawy, jak Zbyszek cenił twojego ojca, jako człowieka i poetę”.
„Notesy” Andrzeja Wajdy, wiele tam skarbów. Pisze w 2001 r.: „W Konstancinie odwiedziliśmy z Krystyną Monikę Żeromską, kiedy wybierała się do Anina na badanie serca. Opowiedziała o tym, co mówiła jej 102-letnia babka. »Pan Juliusz był elegancki, bardzo miły, znał języki, był nienaganny. A Adam Mickiewicz przyszedł do nas na Wielkanoc – surdut poplamiony i… – tu nachylała się do rozmówcy – zalatywał alkoholem. A ten wasz Norwid u nas jadał tylko w kuchni«”.
Zapewne na początku lat 70. byłem z rodzicami w domu Żeromskich w Konstancinie. Mam nawet nieostrą fotografię dokumentującą to spotkanie. Ojciec był bardzo wzruszony, uwielbiał prozę Żeromskiego, ale późno dostrzegł, dopiero w latach 70., jak nieznośna jest młodopolska maniera pisarza. Studiowałem wtedy polonistykę, ale byłem jeszcze barbarzyńcą i nie czułem poruszenia, że jestem oto w domu autora „Popiołów”, mogę uścisnąć dłoń córki pisarza i sędziwej już jego żony.
Sam w domu z moim 14-latkiem Frankiem. Postanawiam zrobić nam obiad. Pojechał ze mną na zakupy i był nieznośny. Mówię: „Marudzisz, a ja przecież to robię dla ciebie, chcę ci zrobić dobrze”. Zdębiał: „Tata, co ty mówisz?! Sam nie wiesz, co mówisz do syna, »zrobić dobrze« to przecież termin erotyczny”. Głupio się poczułem. I pomyślałem: toczą się dyskusje wokół wychowania seksualnego w szkole, nasza prawica się żołądkuje, że to seksualizacja dzieci. A tu się okazuje, że oni wszystko wiedzą z internetu, z filmów. Domyślam się, że to wiedza bogata, ale chaotyczna, warto ją przynajmniej uporządkować. Takie lekcje, aby miały sens, muszą być odważne. Tylko pojawia się pytanie, czy nauczyciele nie wiedzą mniej od uczniów. A obiad za bardzo mi nie wyszedł, miałem ogromną radość z gotowania, ale się przypalił.
Brak wprawy.
Jestem całym sobą za tym
Moje kartki
Mieliśmy zamach stanu. Krzyczały o tym paski TV Republika, krzyczała prawica, warczał prezes. Byli tacy, co w trwodze wyglądali przez okna, czy nie ma czołgów, ale okazało się, że to tylko zamach stanu pełzający, więc słabo go widać. Powiało jednak grozą, szczególnie przestraszyły się Rodzina Radia Maryja i lud zaszyty po małych miastach i wsiach. Jakby nie wystarczyło że Prawo i Sprawiedliwość zatruło jadem pojęcia prawa i sprawiedliwości, słowo patriotyzm – zbrukane, elita – wyzwisko, prawda jako kpina. Teraz pojęciem nieostrym i nieoczywistym staje się zamach stanu.
„Notesy” Andrzeja Wajdy, cztery potężne tomy. Notował codziennie, zapisywał myśli, spotkania i okruszki dnia, rysował. Ogromny, fascynujący materiał – zapełniał notesy od roku 1942 do 2016, więc to, co dostajemy, jest tylko wyborem – szkoda. Czasami notuje byle co, a czasami głębokie myśli. Wszystko kręci się wokół sztuki. Ale Wajda jest też bardzo zaangażowany politycznie i społecznie. Notatki ukazują reżysera jako wielkiego myśliwego, polował jak szalony na tematy, węszył, nastawiał uszu i utrzymywał masę gęstych kontaktów z ludźmi, z których mógł wycisnąć, co będzie mu przydatne. Był jak wielka ssawka. Nie kpię i nie mam żalu. To była walka, by dawać świadectwo światu i Polsce, tej dawnej i tej nowej. I w dużej mierze to się udało. A nie było łatwo, nieraz skarżył mi się, że brakuje u nas literatury, tej dobrej prozy drugiej ligi, która często jest bazą scenariusza.
I pomyśleć, że stał się dla polskiej prawicy śmiertelnym wrogiem. On, który dla naszej tożsamości zrobił tak wiele, odnosząc się do tego, co w naszej tradycji piękne, ale też bolesne. Dał Polsce piękne świadectwo.
Spotykam czasami w tych zapiskach siebie. 20 stycznia 1981 r. Wajda notuje: „Jastrun przynosi swoje kartki – ładne, wzruszające, ale całkowicie niedramatyczne”. Nic z tego nie pamiętam, jakie kartki, czemu miały być dramatyczne? W tumanach kurzu wyłuskuję swoje dzienniki spod łóżka i jest! Rok 1981. Znajduję odpowiedni dzień. Wszystko się wyjaśnia. „Rano w wytwórni na Chełmskiej, gdzie jestem umówiony z Wajdą. Mistrz szalenie zmartwiony, mówi: »Kochani, jesteśmy zupełnie w proszku, trzeba coś ruszyć«. I rzeczywiście, scenariusz Ścibora zupełnie się rozsypał. Wielkie kłopoty sprawia tytuł »Człowiek z żelaza« – bardzo niedobry, narzucający wielkie ograniczenia
My, Polska endecko-ludowa
Błędem Platformy, ale i lewicy było zerwanie z językiem tradycyjnego patriotyzmu
Prof. Stefan Chwin – pisarz, eseista, historyk literatury, związany z Uniwersytetem Gdańskim. Ma w dorobku takie tytuły, jak: „Hanemann”, „Esther”, „Dziennik dla dorosłych”, „Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni”, „Panna Ferbelin”, „Miłosz. Interpretacje i świadectwa”, „Zwodnicze piękno”, „Srebrzysko. Powieść dla dorosłych”, „Oddać życie za Polskę. Samobójstwo altruistyczne w kulturze polskiej XIX wieku”, „Wolność pisana po Jałcie”, „Dziennik życia we dwoje”.
Kultura polska jest kulturą strachu? Przyjdą Niemcy i zabiją, przyjdą Rosjanie i uciemiężą, wrócą Żydzi i odbiorą. A Europa nas zdemoralizuje. Wciąż jest to straszenie i ten strach.
– Bez przesady. Strach nie jest wyróżnikiem wyłącznie naszej kultury. Kulturą strachu jest dzisiaj kultura Rosji. Rosjanie mają się bać potwora „kolektywnego Zachodu”, który – jak przekonują ludzie Putina – zachowuje się tak samo jak Hitler. Dzieci rosyjskie są uczone, że wojna na Ukrainie jest kontynuacją napaści Niemiec nazistowskich na ZSRR. A Zełenski jest zbrodniczym awatarem Bandery, który współpracował z SS. Rosyjska szkoła buduje w głowach Rosjan taki obraz świata. Ale strach jest uczuciem uniwersalnym i występuje w każdej kulturze. Różnica tylko taka, że my się boimy czego innego niż reszta narodów.
Czego?
– Naszych sąsiadów ze wschodu i zachodu. Bo nie było w Polsce rodziny, która by nie została jakoś skrzywdzona przez Niemców i Rosjan. Dlatego odwoływanie się do resentymentu antyniemieckiego i antyrosyjskiego sprzyja w Polsce każdej partii radykalnej. Jadąc na tym, można wygrać wybory.
Nasz polski patriotyzm
To jest podłoże zmuszania do patriotyzmu, wpychania nas w oficjalny patriotyzm.
– Kiedyś rozmawiałem z kobietami o bardzo liberalno-postępowych poglądach, które uważały, że tradycyjna edukacja patriotyczna jest bardzo szkodliwa dla dzieci. Zapytałem je, czy biorą pod uwagę, że Polska może się znaleźć w stanie wojny.
Nie brały?
– Fundamentem ich postępowo-liberalnego światopoglądu było irracjonalne przekonanie, że żadnej wojny nie będzie, dlatego możemy wychowywać dzieci w taki sposób, żeby one były kompletnie niezdolne do jakichkolwiek aktów przemocy, a tym samym do czynnego udziału w wojnie. Żeby były miękkie, kulturalne, tolerancyjne, koncyliacyjne, nastawione na dialog, pojednanie i porozumienie. Idea dialogu jest z pewnością piękna, ma jednak, niestety, swoje granice. Ciekaw jestem, jak wyglądałby dialog między warszawskimi Żydami a oficerem SS w trakcie likwidacji getta w Warszawie. Mówię o skrajnym przypadku, ale to dotyczy całego społeczeństwa polskiego między 1939 a 1945 r. O żadnym dialogu nie było wtedy mowy. Oni nas zabijali, więc musieliśmy być zdolni do użycia przemocy wobec nich. Pytanie dziś brzmi: czy pan da sobie rękę uciąć, że nie znajdziemy się w stanie wojny?
Nie.
– A czy bierze pan to pod uwagę także w wychowaniu swoich dzieci?
Tak.
– Wtedy pan wchodzi na linię tradycyjnego polskiego patriotyzmu.
Ale brzęczy mi z tyłu głowy Gombrowicz, że poddanie się linii tradycyjnego patriotyzmu kończy się tym, że muszę się poddać woli tych, którzy rządzą. I bez mojej zgody i woli słuchać… Kaczyńskiego jako wicepremiera do spraw bezpieczeństwa.
– Jednak dzisiaj władzę w Polsce ma ktoś, kto jest przeciwko PiS. Niejeden raz pisałem, że błędem Platformy, ale i lewicy, było zerwanie z językiem tradycyjnego patriotyzmu.
Tusk do tego języka wraca.
– I słusznie, bo większość Polaków jest do tego języka przywiązana. Pomysły Platformy, by całkowicie odciąć się od tego języka, były nierozsądne. Pamięta pan opinię, że polskość to choroba? Przez takie gadanie przegrywaliśmy wybory. Sensowniejsze jest, żeby szanując podstawowe pryncypia polskiego etosu patriotycznego, wprowadzać do niego korektę liberalną, lewicową, oświeceniową itd.
A Gombrowicz?
– Gombrowicz fascynuje nas dlatego, że był jeden i był pierwszy, a w rzeczywistości mógł sobie pozwolić na wolnościowe fanaberie dlatego, że mieszkał w Argentynie. Kiedyś nawet napisałem tekst, kim by był, gdyby w 1939 r. został w Polsce. Gdyby mieszkał wtedy w Warszawie, poszedłby do powstania czy raczej siedziałby w piwnicy?
Pamiętam moje rozmowy z Jerzym Stefanem Stawińskim, scenarzystą „Kanału”, z prof. Wiesławem Chrzanowskim – był w Młodzieży Wszechpolskiej, z prof. Zdzisławem Sadowskim – on z kolei działał w ONR. Wszyscy byli przeciwni powstaniu warszawskiemu. Ale poszli.
– Jeśli mieszkamy przy ulicy, na której nasi sąsiedzi z tej samej kamienicy budują barykadę, to raczej nie zamkniemy się w domu i nie zasłonimy okien, tylko pójdziemy budować ją razem z nimi. Dlatego nawet ci, którzy byli przeciwnikami powstania, brali w nim udział. Chociaż Miłosz mówił mi: „Proszę pana, ja uznałem, że poważne traktowanie życia polega na tym, że nie należy brać udziału w przedsięwzięciach, które uważamy za nierozsądne”. On nie wziął udziału w powstaniu. Ale to wyjątek. Myślę, że czasem są sytuacje, kiedy nie ma wyboru.
Zawsze trochę się kolaboruje
Pisał pan w jednym z esejów, że „żołnierze wyklęci”, dziś tak wywyższani przez prawicę, zostali w latach 40. porzuceni przez naród. Nie cieszyli się czynnym poparciem większości, która szybko, po drugiej amnestii, zajęła się „normalnym” życiem i odbudową.
– To dotyczy wszystkich narodów, nie tylko Polaków. W skali masowej instynkt samozachowawczy jest zawsze silniejszy niż imponderabilia. Zwykle większość dostosowuje się do warunków, w których musi żyć. Czynny opór stawia garstka.
Co wtedy robią pisarze, ludzie kultury?
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Obojętność jest złem
Wspominanie Marka Edelmana
Paula Sawicka – psycholożka, działaczka społeczna, współautorka książki „I była miłość w getcie” – zapisu jej rozmów z Markiem Edelmanem. To w domu Sawickich Edelman spędził ostatnie lata życia. 2 października mija 15. rocznica jego śmierci.
Dlaczego Marek Edelman przez lata nie mówił o miłości wprost?
– Bo miłość była dla niego sprawą intymną. Nie do publicznej rozmowy. Edelman w ogóle mało mówił o sobie. Nawet w książce „I była miłość w getcie” starał się nie eksponować siebie. Ja wiem, że kilka razy mówił o sobie, ale używając trzeciej osoby, i czytelnik niekoniecznie musi się tego domyślić. W wielu wywiadach podobnie opowiadał o różnych wydarzeniach, których był uczestnikiem. O odwadze mówił, że nie ma czegoś takiego. Robisz coś, bo tak trzeba. Bo trzeba pomóc kolegom. To impuls tobą kieruje, gdy nie ma czasu na przemyślenie. Tak opowiadał o śmierci Michała Klepfisza, przyjaciela i towarzysza walki, który własnym ciałem zasłonił karabin maszynowy, żeby ich grupa mogła się uratować. Nawet tego czynu Edelman nie nazywał bohaterstwem. Bohater czy nie, człowiek zawsze odczuwa strach.
A propos strachu, może tematu miłości po prostu się bał?
– Musi pan wiedzieć, że od wielu lat sprawa miłości w getcie chodziła mu po głowie. Wiedział z własnego doświadczenia, jak to było ważne. Przez lata nagabywał znajomych, wybitnych reżyserów, choćby Tadeusza Konwickiego, Andrzeja Wajdę, Agnieszkę Holland, żeby zrobili film o miłości w getcie. Każdy z nich w inny sposób wymawiał się, tłumacząc, że to za trudne zadanie. Ale kiedyś, w 1996 r., byliśmy w Krakowie na promocji książki Jana Tomasza Grossa „Strach” i potem rozmawialiśmy przy kolacji w licznym gronie. Wtedy Marek Edelman znów rzucił w stronę Andrzeja Wajdy: „Może byś jednak zrobił ten film o miłości w getcie?”. A reżyser nieoczekiwanie powiedział: „No, teraz, jak już zrobiłem film o Katyniu, mogę zrobić film o miłości”. I od razu dodał: „Przyślijcie mi coś na rybkę dla scenarzysty”. Ponieważ Marek Edelman nigdy nie odkładał na później żadnych powinności, ledwie wróciliśmy z Krakowa, już mnie zagonił do komputera. Powstały wtedy krótkie opowiadanka, które z tytułem „Miłość w getcie” wysłałam panu Andrzejowi. W tej formie znalazły się potem w naszej książce.
Ale Wajda nie zrobił filmu.
– Minęło trochę czasu i wreszcie nadszedł list, pięknym charakterem pisma napisany, jak to miał w zwyczaju Andrzej Wajda. Zawiadamiał, że nie znalazł scenarzysty, który podjąłby się przekształcenia naszych opowiadanek w scenariusz filmowy. Może sądził, że dostanie jakąś romantyczną historię, a nie przykłady oddania sobie ludzi, którzy w nieludzkich warunkach ratowali godność swoją i bliskich, ratowali człowieczeństwo.
Marek Edelman mówił o swoich doświadczeniach po to, żebyśmy coś zrozumieli, coś wynieśli dla siebie. To, czym dla ludzi w beznadziejnej sytuacji jest miłość – mieć kogoś, kto jest ci oddany i komu ty jesteś oddany. Dlaczego młoda dziewczyna, wychowawczyni w domu dziecka, z dobrym wyglądem, jak mówiło się wtedy o osobach o niesemickich rysach, idzie z dziećmi na śmierć, chociaż może się uratować? Dlaczego córka idzie z matką do wagonów, chociaż nie musi? Dla Marka Edelmana te gesty były ważne. Nie nazywał ich bohaterstwem. Mówił, że wynikały z miłości, przyjaźni, obowiązku, bo miłość to obowiązek.
Dyktował pani wszystko o tej miłości.
Rozmowa przeprowadzona przy okazji minifestiwalu Grodzisker oraz 5. Festiwalu Kultury Żydowskiej w Grodzisku Mazowieckim
Bez pochopnych ocen
Psują nas ci, którzy, chcąc zdobyć władzę, przekłamują historię.
Andrzej Seweryn – aktor teatralny i filmowy, reżyser teatralny. Od 2011 r. dyrektor naczelny Teatru Polskiego im. Arnolda Szyfmana w Warszawie
Spotykamy się na festiwalu Mastercard Off Camera, w przededniu specjalnego pokazu „Dyrygenta” Andrzeja Wajdy, za rolę w którym otrzymał pan na festiwalu w Berlinie Srebrnego Niedźwiedzia dla najlepszego aktora. Czym był dla pana ten film na przełomie lat 70. i 80., a czym jest dziś?
– Kiedy odebrałem Srebrnego Niedźwiedzia w lutym 1980 r., mieszkałem i pracowałem już we Francji. Nagle tamtejsza opinia publiczna i środowisko kulturalne dowiedziały się, że kolega, z którym współpracują i który wystąpił w „Ziemi obiecanej”, został doceniony na festiwalu w Berlinie. Stałem się jeszcze mniej anonimową postacią we francuskich kręgach filmowych i teatralnych. Ingmar Bergman uznał wręcz „Dyrygenta” za jeden z dziesięciu najlepszych filmów, jakie kiedykolwiek widział. Dzisiaj wspominam go przez pryzmat wspaniałej pracy z Andrzejem Wajdą i w kontekście osobistych dramatów.
Ten film nadal jednak pozostaje w cieniu „Bez znieczulenia” lub „Człowieka z marmuru”.
– Z „Bez znieczulenia” sprawa jest prostsza. Kilka lat temu, już za rządów PiS, odbyła się wielka uroczystość w Waszyngtonie, na której Fundacja Kościuszkowska przyznała nagrodę Agnieszce Holland. Poproszono mnie, żebym wygłosił przemówienie, ale nie mogłem przyjechać i nagrałem pozdrowienia dla Agnieszki. Mówiłem o jej dorobku i pytałem, czy pamięta postać Rościszewskiego, którą mi napisała w „Bez znieczulenia”. Myśleliśmy, że nasz film jest historyczny w tym sensie, że epoka PRL już odeszła i żyjemy w innym świecie, a tu proszę, obserwujemy powrót takich ludzi jak mój bohater. Odnosiłem się do braci Karnowskich, Tomasza Sakiewicza czy wielu redaktorów z ówczesnej TVP.
Wydaje się, że „Dyrygent” jest dziś bardziej aktualny niż wtedy, bo dużo rozmawiamy o przemocy i władzy w światku muzycznym.
– Dzisiaj obnażamy toksyczne relacje we wszystkich środowiskach. Skądinąd słusznie. Obawiam się jednak, że świat łatwo się nie zmieni i zawsze będzie tak wyglądał, a kobiety i mężczyźni będą się posługiwać seksem do osiągania własnych korzyści. Trudno zmienić ludzką naturę. Seks jest narzędziem, siłą. A kiedy stosunki intymne odbywają się za obopólną zgodą, w czym problem? Wyłączam oczywiście z tej dyskusji gwałt, molestowanie czy napastliwość, które są nieakceptowalne, muszą być karane i rozliczone.
Nawiążę jeszcze do afer w szkołach teatralnych, bo każdy przypadek studenta i studentki jest indywidualny i delikatny. Przez lata jako wykładowca PWST robiłem z aktorami tzw. hard scenes, czyli trudne dla nich sceny. Oni definiowali ich trudność, wybierali, co chcą zagrać. Mógł to być pocałunek, gwałt, negliż albo wyznawanie swoich słabości i wspominanie rodziców. Nigdy niczego nie narzucałem i nie komentowałem, bo zależało mi, żeby sami stanęli wobec wewnętrznego aktorskiego problemu przed widzem. Podkreślam, to były ich decyzje. Po przeciwnej stronie mamy rzucanie krzesłami w ścianę i publiczne obrażanie studentów. Profesor, który dopuszcza się podobnych zachowań, obnaża tylko swoją słabość. Jeśli nie potrafi ciepłym głosem skłonić aktorki lub aktora do scenicznej przemiany, to źle wykonuje swój zawód. Nie zapominajmy też, że w tej pracy mogą cierpieć nie tylko kobiety, mężczyźni wcale nie są ze stali.
Andrzej Seweryn – (ur. w 1946 r.) występował w Comédie-Française jako trzeci obcokrajowiec w historii. Współpracował z Andrzejem Wajdą, Krzysztofem Kieślowskim, Agnieszką Holland czy Krzysztofem Zanussim. Jest laureatem wielu prestiżowych nagród, w tym Srebrnego Niedźwiedzia, Srebrnego Lamparta, Złotej Kaczki, dwóch Orłów i nagrody aktorskiej w Gdyni. Odznaczony m.in. Legią Honorową, Orderem Sztuki i Literatury, Złotym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” i Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.
Starcie Gomułki z Chruszczowem
Delegacja ZSRR nie rezygnowała z siłowego rozwiązania kryzysu w relacjach polsko-radzieckich Gdyby przeprowadzić sondę wśród rozsądnych ludzi nauki, nie tylko historyków, które z wydarzeń w Polsce Ludowej najbardziej odcisnęło się na życiu Polaków, z pewnością ogromna większość odpowiedziałaby: Październik ’56. I nie myliliby się. Znaczenia przełomu Października ’56 nie da się kwestionować ani deprecjonować. To wtedy stalinizm – polski stalinizm, łagodniejszy niż w krajach zwasalizowanych przez ZSRR – został definitywnie odrzucony przez władzę i społeczeństwo. Oczywiście to co wydarzyło się
Festiwaloza
Dla kogo dziś są festiwale? W roku 2022 za jednodniową wejściówkę na festiwale muzyczne płaci się tyle, ile za czterodniowy karnet w 2010 r. Widać, że festiwale zmieniły się z rozrywki masowej w elitarną zabawę. Czy duch wolności znany z legendarnego festiwalu Woodstock upadł? A może od zawsze był mitem? Festiwale po pandemii Polska festiwalami stoi. Stały się one tak nieodłącznym elementem okresu wakacyjnego jak parawany na plaży w Dębkach. Do wyboru jest ponad 20 festiwali trwających najczęściej dwa,









