Tag "antykomunizm"
Przekleństwo drugiej tury
Największe partie od 20 lat zwykle wystawiają kandydatów z drugiego szeregu, takich, którzy mogą się spodobać przeciętnemu wyborcy
Powszechne wybory prezydenckie to bez wątpienia jedno z najmniej rozsądnych rozwiązań, jakie przyjęto u początków III Rzeczypospolitej. Mimo to, a może właśnie dlatego, polscy politycy i wyborcy tak bardzo je polubili, że trudno dziś sobie wyobrazić naszą politykę bez tego „cyrku prezydenckiego”, który odbywa się regularnie co pięć lat. Właśnie przeżywamy ten cyrk po raz ósmy i nic nie wskazuje na to, by jego efekty skłaniały do jakiejkolwiek poważnej refleksji.
Za każdym razem jest tak samo: na początku pojawiają się dziesiątki chętnych, wychodzących z prawdziwego skądinąd założenia, że skoro prezydent może nie mieć żadnego wykształcenia (jak Wałęsa) ani powagi politycznej (jak Duda), to znaczy, że już każdy może objąć ten najwyższy urząd w państwie, więc oni także. Potem przychodzi sito w postaci zbierania 100 tys. podpisów, z czym mają problem tylko ci, za którymi w ogóle nikt ani nic nie stoi. Pozostali, a więc zwykle kilkanaście osób, podpisy w taki czy inny sposób zdobywają, dzięki czemu otrzymują oficjalny status zarejestrowanego kandydata i wielotygodniowy dostęp do mediów, o jakim wcześniej nawet nie marzyli.
Cała perwersyjność tej zabawy polega na tym, że zwycięzca i tak może być tylko jeden, więc realną szansę na zostanie prezydentem mają wyłącznie ci, za którymi stoją największe obozy polityczne. Od 20 lat przywilej ten należy wyłącznie do kandydatów PiS i Platformy, cała reszta stanowi zatem tylko barwne tło dla powtarzających się w każdych wyborach zmagań między Kaczyńskim a Tuskiem, nawet jeśli reprezentują ich znacznie młodsi kandydaci z nieporównanie mniejszym doświadczeniem i niższą pozycją polityczną.
Wbrew pozorom nasze wybory prezydenckie nie są wzorowane na tych najbardziej znanych, w USA, lecz stanowią kopię wyborów francuskich, które gen. de Gaulle wprowadził do systemu V Republiki dopiero w latach 60. XX w. We Francji co pięć lat również startuje kilkunastu kandydatów, z których do drugiej tury przechodzi dwóch najsilniejszych i to spośród nich jest wyłaniany prezydent.
Model ten w 1990 r. postanowili przenieść na grunt polski politycy Ruchu Obywatelskiego – Akcji Demokratycznej (ROAD), czyli partii popierającej wówczas premiera Tadeusza Mazowieckiego w rywalizacji z Lechem Wałęsą, który nie krył swoich prezydenckich ambicji. Pomysł ten spodobał się też samemu Wałęsie, liczącemu na łatwe zwycięstwo nad coraz mniej popularnym szefem rządu. Ani jedna, ani druga strona solidarnościowej wojny na górze nie była w stanie przewidzieć, że pierwsze wybory prezydenckie w historii Polski okażą się wielkim zaskoczeniem: Mazowiecki zajął dopiero trzecie miejsce, pokonany przez „człowieka znikąd”, czyli polonijnego biznesmena Stanisława Tymińskiego, którego prymitywny populizm okazał się dla niemal jednej czwartej wyborców bardziej wiarygodny niż hasło „przyśpieszenia” głoszone przez gdańskiego noblistę i „siła spokoju” inteligenckiego premiera.
Zjednoczony front
To, że ostatecznie Wałęsa bez trudu pokonał Tymińskiego, a w żadnych następnych wyborach do drugiej tury nie wszedł nikt równie nieprzewidywalny, sprawiło, że lekcja z 1990 r. została w Polsce zignorowana. Na tyle skutecznie, że gdy tworzono konstytucję III RP, zapisano w niej powszechne wybory prezydenckie, choć większość partii popierających nową ustawę zasadniczą (PSL, Unia Wolności, Unia Pracy) nie miała żadnego interesu w utrzymaniu takiego modelu wyłaniania głowy państwa, bo ich kandydaci nigdy nie mieli realnych szans na wygranie wyborów. Był to jednak czas początków prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego, który w wyborach z 1995 r. pokonał Wałęsę, a pięć lat później zdeklasował wszystkich rywali, wygrywając już w pierwszej turze. Lewica mogła wtedy żyć w przekonaniu, że już zawsze będzie największym, a w każdym razie najstabilniejszym obozem politycznym w III RP, dysponując wiernym, wielomilionowym elektoratem. Temu dobremu samopoczuciu liderów SLD śmiertelny cios zadały wydarzenia pierwszych lat XXI w., gdy środowiska prawicowe skonsolidowały się wokół dwóch nowych ugrupowań stworzonych przez Kaczyńskiego i Tuska, którzy wcześniej wydawali się już politykami przegranymi.
Zjednoczony jeszcze wtedy „front antykomunistyczny” PO-PiS, intensywnie wspierany przez większość mediów, elit intelektualnych i nowo powstały IPN, doprowadził do moralnej i politycznej delegitymizacji lewicy, która w podwójnych wyborach z 2005 r. nie tylko straciła władzę, ale w ogóle została wypchnięta poza główny nurt polskiej polityki. Bo choć przez następne lata jej szczątkowa reprezentacja nadal zasiadała w Sejmie (z wyjątkiem kadencji w latach 2015-2019, gdy znalazła się poza parlamentem), to żadna z dwóch dominujących partii nie traktowała lewicy jako partnera, z którym należy się liczyć.
Niewiele zmieniło nawet utworzenie w 2023 r. obecnej koalicji rządowej, zdominowanej przez siły centroprawicowe, przy których lewica odgrywa rolę ledwie tolerowanego młodszego brata. A tegoroczne wybory prezydenckie, z trójką niezbyt poważnych, za to rywalizujących kandydatów lewicowych, jedynie potwierdziły tę oczywistą prawdę, że polska scena polityczna została trwale zdominowana przez środowiska prawicowe, a więc oparte na antykomunizmie, klerykalizmie i coraz mniej skrywanym nacjonalizmie.
Powszechne wybory prezydenckie w III RP zawsze zresztą służyły prawicy, a nie siłom umiarkowanym i odpowiedzialnym. Co prawda, polski prezydent może tylko pomarzyć o realnej władzy, jaką ma wybierany w taki sam sposób jego francuski
„Ministerstwo prawdy” Nawrockiego
Obecny szef IPN traktuje tę instytucję jako miejsce realizacji swojej antykomunistycznej pasji
Karol Nawrocki został prezesem Instytutu Pamięci Narodowej w szóstym roku rządów PiS, po czterech latach pełnienia funkcji dyrektora Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, całą zatem karierę zawdzięcza partii, którą teraz reprezentuje w wyborach prezydenckich. W kwietniu 2021 r. jego kandydaturę rekomendowało Kolegium IPN złożone wyłącznie z pisowskich nominatów, z których większość zasiada w tym gremium także w kolejnej kadencji, do 2030 r. Są to zarówno czołowi historycy z obozu prawicy: profesorowie Andrzej Nowak, Wojciech Polak, Jan Draus, Tadeusz Wolsza, jak i „zawodowi antykomuniści” bez wykształcenia historycznego: Bronisław Wildstein i Krzysztof Wyszkowski.
Jeden z członków Kolegium IPN, które rekomendowało Nawrockiego, czołowy lustrator Sławomir Cenckiewicz (za rządów PiS dyrektor Wojskowego Biura Historycznego i przewodniczący komisji ds. badania wpływów rosyjskich), wkrótce potem złożył rezygnację, by zostać doradcą nowego prezesa IPN. Innym doradcą Nawrockiego został Jan Józef Kasprzyk, były pisowski szef Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych.
Lista ludzi z obozu Zjednoczonej Prawicy, którzy stracili państwowe posady po ostatnich wyborach parlamentarnych i zostali przygarnięci do IPN, jest zresztą znacznie dłuższa, np. była prezes Polskiego Radia Agnieszka Kamińska w zeszłym roku została dyrektorką Centralnego Przystanku Historia im. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Wybór Nawrockiego przez Sejm w maju 2021 r. był czystą formalnością, tym bardziej że kandydat na prezesa IPN uzyskał poparcie nie tylko mającej wtedy samodzielną większość partii Kaczyńskiego, ale również całego klubu Konfederacji i trzech posłów PSL (Piotra Zgorzelskiego, Marka Sawickiego i Jacka Tomczaka). Większy problem stanowiło uzyskanie zgody Senatu, gdzie PiS nie miało już wtedy większości. Ale i tam Nawrocki ostatecznie został zaakceptowany – dzięki głosom dwóch senatorów PSL (byli to Jan Filip Libicki oraz Ryszard Bober) i jednego z PO (Antoni Mężydło). Stało się tak wskutek nieformalnego układu zawartego przez wicemarszałka Zgorzelskiego z szefem klubu PiS Ryszardem Terleckim: w zamian za poparcie dla nowego prezesa IPN ludowcy uzyskali zgodę PiS na wybór zgłoszonego przez PSL kandydata na rzecznika praw obywatelskich.
Ostatecznie Karol Nawrocki zajął fotel prezesa IPN 23 lipca 2021 r. i jest piątą osobą pełniącą tę funkcję w ciągu ostatniego ćwierćwiecza (jego poprzednik, też z nadania PiS, Jarosław Szarek, kieruje obecnie krakowskim Muzeum Armii Krajowej, a prezes IPN z lat 2011-2016, Łukasz Kamiński, stoi na czele Zakładu Narodowego im. Ossolińskich). I tak jak wszyscy poprzedni szefowie instytutu Nawrocki od początku stoi na gruncie twardego antykomunizmu, co wręcz narzuca sama ustawa o IPN. Już w pierwszym zdaniu podkreśla ona „patriotyczne tradycje zmagań Narodu Polskiego z okupantami, nazizmem i komunizmem”. A zaraz potem zrównuje „zbrodnie komunistyczne” z nazistowskimi, przy czym za te pierwsze (w dodatku nieulegające przedawnieniu) uznaje „czyny popełnione przez funkcjonariuszy państwa komunistycznego w okresie od dnia 8 listopada 1917 r. do dnia 31 lipca 1990 r.”.
Klerykalnym nurtem
Mając tak szerokie pole do popisu, Karol Nawrocki (rocznik 1983) od czterech lat traktuje IPN jako miejsce realizacji swojej antykomunistycznej pasji, którą tak opisuje w oficjalnym życiorysie: „Przewodniczący Koalicji na Rzecz Pamięci Żołnierzy Wyklętych w Gdańsku. Ponadto w 2013 r. był jednym
IPN nigdy nie był apolityczny
Czy istnienie IPN przyniosło Polsce jakąkolwiek korzyść?
Czy kogoś może dziwić, że urzędujący prezes Instytutu Pamięci Narodowej został kandydatem największej partii prawicowej w wyborach prezydenckich? Przecież to nie tylko naturalny awans dla kogoś, kto od lat wykazuje się gorliwością (czy wręcz nadgorliwością) w realizowaniu prawicowej polityki historycznej. To także ostateczne zdarcie z IPN maski apolitycznej instytucji. Bo IPN nigdy nie był apolityczny. Co więcej, nigdy nie był prawdziwą placówką naukową, a jego nazwa od początku była oszustwem – to nie jest żaden instytut, to po prostu państwowy urząd do narzucania „jedynie słusznej” wersji historii. Takie Orwellowskie „ministerstwo prawdy”, w którym liczy się nie dorobek naukowy pracowników ani ich rzetelny warsztat historyczny, ale właśnie gorliwość w tworzeniu i upowszechnianiu „właściwej” wersji najnowszych dziejów Polski.
O tym, jaka ma być ta „właściwa” wersja dziejów, mówiła już ustawa o IPN, uchwalona w grudniu 1998 r. W jej preambule wskazuje się „patriotyczne tradycje zmagań Narodu Polskiego z okupantami, nazizmem i komunizmem”, a w art. 1 zapisano definicję: „Zbrodniami komunistycznymi, w rozumieniu ustawy, są czyny popełnione przez funkcjonariuszy państwa komunistycznego w okresie od dnia 8 listopada 1917 r. do dnia 31 lipca 1990 r. polegające na stosowaniu represji lub innych form naruszania praw człowieka wobec jednostek lub grup ludności bądź w związku z ich stosowaniem, stanowiące przestępstwa według polskiej ustawy karnej obowiązującej w czasie ich popełnienia”. I dalej: „Funkcjonariuszem państwa komunistycznego, w rozumieniu ustawy, jest funkcjonariusz publiczny, a także osoba, która podlegała ochronie równej ochronie funkcjonariusza publicznego, w szczególności funkcjonariusz państwowy oraz osoba pełniąca funkcję kierowniczą w organie statutowym partii komunistycznych”.
Pomińmy już zupełnie arbitralny dobór dat – bo cóż mogą mieć ze sobą wspólnego takie wydarzenia jak przejęcie władzy przez Lenina w Piotrogrodzie z rozwiązaniem Służby Bezpieczeństwa w pierwszym roku III RP? Ale z całej tej pompatycznej, pseudoprawniczej i pseudohistorycznej twórczości autorów ustawy wynika, że Polska po II wojnie światowej – aż po rok 1990 – to nic, tylko „komunizm”, czyli rządy „funkcjonariuszy państwa komunistycznego”, oczywiście popełniających „zbrodnie komunistyczne”.
Równia pochyła
A to oznacza, że ktoś, kto nie zgadza się z takim postrzeganiem najnowszej historii, nie ma szans zrobienia kariery w IPN. Dlatego od początku zatrudniano tam głównie ludzi, którzy nie mieli żadnych wątpliwości, że 45-lecie Polski powojennej było złem i tylko złem. „Obywatelski” kandydat na prezydenta Karol Nawrocki nie jest więc żadnym wyjątkiem. Wręcz przeciwnie, jest on typowym przedstawicielem młodej kadry IPN-owskich funkcjonariuszy, a wykrzykiwany przez niego publicznie slogan „Precz z komuną!” jemu i jego podwładnym zastępuje cały trud myślenia historycznego.
Swoim kandydowaniem – ewidentnie łamiącym nawet ustawę o IPN, która zakazuje prezesowi działalności partyjnej i sprawowania innych funkcji publicznych – Nawrocki w dość perwersyjny sposób „uczcił” 25 lat działalności instytutu. To właśnie w 2000 r. ówczesna większość sejmowa koalicji AWS-UW wybrała pierwszego prezesa IPN, wrocławskiego prawnika, prof. Leona Kieresa. Wprawdzie pierwszym kandydatem na tę funkcję był czołowy krakowski historyk, prof. Andrzej Chwalba, jednak został on zmuszony do rezygnacji z kandydowania, gdy okazało się, że w latach 1977-1981 – jako młody asystent na UJ – był członkiem PZPR. Ta „skaza na życiorysie” już wtedy okazała się barierą nie do pokonania, co tylko pokazuje, jak szybko skrajny antykomunizm stał się ideologią panującą w III RP (i nie miało absolutnie żadnego znaczenia, że prof. Chwalba w stanie wojennym działał w strukturach solidarnościowego podziemia).
Od tego czasu IPN konsekwentnie idzie wytyczoną drogą, de facto stacza się po równi pochyłej – prezesem tej instytucji nie ma szans zostać nikt wybitny, ze znaczącym dorobkiem naukowym czy tytułem profesorskim. Dlatego kariera Nawrockiego – specjalisty od „oporu społecznego wobec władzy komunistycznej w województwie elbląskim 1976-1989” (to tytuł jego doktoratu) – jest logiczną konsekwencją całej ideologiczno-personalnej konstrukcji IPN, której trwałości pilnuje Kolegium Instytutu, składające się z propisowskich profesorów, takich jak Andrzej Nowak, Wojciech Polak, Mieczysław Ryba, Tadeusz Wolsza i Jan Draus, ale też z janczarów antykomunizmu: Bronisława Wildsteina
Komu przeszkadza wyzwolenie Warszawy?
17 stycznia 1945 r. był symbolem odrodzenia Polski po najstraszliwszej z dziejowych tragedii
Mają rację ci, którzy twierdzą, że Polacy lubują się w czczeniu klęsk, a nie zwycięstw. Polityka historyczna III RP niestety potwierdza tę złośliwą opinię. Mamy bowiem marcowy Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych, czyli tych nielicznych uczestników podziemia, którzy nie pogodzili się z wynikiem II wojny światowej i liczyli na wybuch trzeciej.
Mamy obchodzoną co roku z coraz większym rozmachem rocznicę masakry polskich żołnierzy pod Monte Cassino, która nie miała przecież żadnego wpływu na wynik wojny. Mamy wreszcie dzień 1 sierpnia, który już od dawna nie stanowi okazji do poważnej refleksji i zadumy nad tragedią powstania warszawskiego, lecz stał się dniem bezmyślnych przebieranek i radosnych koncertów, w dodatku uprawianych nie tylko w stolicy, ale w całej Polsce. Nie mamy za to świąt upamiętniających prawdziwe polskie sukcesy, tyle że bezkrwawe: Października 1956 r. czy porozumień Okrągłego Stołu z 1989 r.
Niechciana data
Ofiarą tej bezmyślnej cenzury historycznej padają też rocznice, które na ich nieszczęście obchodzono w czasach PRL. Chodzi o takie daty jak październikowa bitwa pod Lenino czy majowe święto zwycięstwa nad Trzecią Rzeszą. Do tych niechcianych dat należy też 17 stycznia 1945 r., czyli symboliczny dzień wyzwolenia Warszawy przez żołnierzy Armii Czerwonej i Wojska Polskiego. Symboliczny – bo wyzwolono wówczas morze ruin, które pozostały po powstaniu warszawskim i celowym zniszczeniu lewobrzeżnej części stolicy przez hitlerowców. Jednak ten symbol dla ówczesnych Polaków – a także dla następnych pokoleń – miał bardzo ważne znaczenie.
Uwolnienie stołecznego miasta spod obcej władzy stanowi dla każdego zniewolonego narodu moment kluczowy. Dlatego wszystkie polskie zrywy niepodległościowe miały na celu wyzwolenie Warszawy. Jeżeli to się udawało, to zwykle na krótko (jak w czasie powstań kościuszkowskiego czy listopadowego), a upadek stolicy oznaczał kres marzeń o własnym państwie. Nieprzypadkowo też druga niepodległość w listopadzie 1918 r. na poważnie zaczęła się od wyzwolenia Warszawy, a odparcie armii bolszewickich na przedpolach stolicy w sierpniu 1920 r. ocaliło młode państwo polskie.
Dlaczego więc rocznica uwolnienia Warszawy w styczniu 1945 r. – po ponad pięciu latach najkrwawszej i najbrutalniejszej w naszych dziejach okupacji – została wykreślona z kanonu pamięci historycznej III RP? „Historycy” z IPN i powielający ich tezy propagandziści dowodzą, że żadnego wyzwolenia wtedy nie było, gdyż okupację niemiecką zastąpiła sowiecka. To pogląd tak absurdalny, że nie powinno się z nim w ogóle dyskutować, lecz niestety w ostatnich latach staje się coraz popularniejszy. Trzeba więc za każdym razem przypominać, że nie da się na jednej szali położyć „dwóch zbrodniczych totalitaryzmów”, skoro jeden z nich – ten hitlerowski – zlikwidował państwo polskie i planował uczynić z Polaków bezwolną masę „gorszych rasowo” niewolników, drugi zaś – ten stalinowski – mimo licznych zbrodni i niegodziwości ostatecznie dał jednak naszemu narodowi możliwość odbudowania państwa i powrotu do normalnego życia narodowego (choć oczywiście pod hegemonią Moskwy). Mówienie o „dwóch okupacjach”
Karol – rozwalacz pomników
Przekaz IPN jest prosty: okupację hitlerowską zastąpiła okupacja sowiecka
Wybór Karola Nawrockiego na prezesa Instytutu Pamięci Narodowej nie budził żadnych wątpliwości. Nie tylko dlatego, że w latach 2013-2017 Nawrocki był naczelnikiem Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej IPN w Gdańsku, a potem nominatem wicepremiera Piotra Glińskiego, czyli PiS, na dyrektora Muzeum II Wojny Światowej. Sprawdził się na tym stanowisku wręcz znakomicie, zwolnił, kogo trzeba, tj. ludzi niewygodnych dla prawicy, i zmienił ekspozycję. W wyborze na prezesa IPN miał poparcie kolegium instytutu, w którym prym wiedli dobrzy znajomi z muzeum. Sławomir Cenckiewicz, Tadeusz Wolsza i Andrzej Nowak zasiadali jednocześnie w radzie muzeum. Trzeba też pamiętać, że do konkursu nie stanęli ludzie z odpowiednim dorobkiem i doświadczeniem, bo wiedzieli, że wszystko jest ustawione. A czterech kontrkandydatów Nawrockiego wywoływało bardziej uśmiech niż poważanie. Na uwagę zasługuje i to, że kolegium (całkowicie opanowane przez nominatów prawicy) jednogłośnie opowiedziało się za Nawrockim, choć np. jego poprzednicy, Janusz Kurtyka czy Łukasz Kamiński, w głosowaniach zwyciężali przewagą zaledwie jednego głosu.
Nie dziwi zatem, że 248 posłów poprzedniego Sejmu zagłosowało za kandydaturą Nawrockiego (198 było przeciw), a Senat (23 lipca 2021 r.) stosunkiem głosów 52 do 47 zaakceptował wybór. Jeszcze tego samego dnia Sejm przyjął od Nawrockiego ślubowanie.
Gdy promowany był na prezesa IPN
Nawrocki w pakiecie Kaczyńskiego
Karol Nawrocki – nowy pupil prezesa
Czy Karol Nawrocki uratuje PiS? Od tygodnia jest oficjalnym kandydatem Jarosława Kaczyńskiego na prezydenta, ma wygrać z Rafałem Trzaskowskim. Kogo tym razem prezes chce Polakom sprezentować?
PiS przekonuje, że Karol Nawrocki to Andrzej Duda 2.0. Odważna teza. Po pierwsze, Andrzej Duda mimo wszystko jakimś politycznym CV mógł się legitymować. Był w karierze wiceministrem sprawiedliwości, europosłem, rzecznikiem klubu PiS, kandydatem PiS na prezydenta Krakowa i ministrem w Kancelarii Prezydenta. Karol Nawrocki może sobie zapisać w życiorysie tylko trzy pozycje: był szefem IPN w Gdańsku, potem dyrektorem Muzeum II Wojny Światowej, które to stanowisko obejmował w atmosferze pisowskiego zamachu, no i prezesem IPN, którym jest do dziś. Doświadczenie, jeśli chodzi o funkcjonowanie państwa, o politykę międzynarodową i gospodarkę, ma praktycznie zerowe.
Ale machina PiS już ruszyła. Przedstawiają nam Nawrockiego jako patriotę, a on sam woła, że chce jednoczyć Polaków i że żyje skromnie.
Tyle że to bajki.
Opowieść o sowieckiej kolonii
Przede wszystkim Nawrocki nie zamierza nikogo jednoczyć. Posłuchajmy go. Prezentuje prymitywny antykomunizm, typowy dla kibola, zaskakujący w ustach historyka. Ma się wrażenie, że przemawia jakiś wiecowy zapiewajło. Pełen patosu, odmieniający przez przypadki miłość do ojczyzny, służbę narodowi, obronę Polski itd. I nie jest to błąd systemu czy spin doktorów, którzy kazali mu tak mówić. Jeśli posłuchamy jego wcześniejszych wystąpień, okaże się, że właśnie taki jest.
Traktuje antykomunizm religijnie, nie interesują go powody, dla których tysiące ludzi stawało pod czerwonym sztandarem, nie ma naturalnej dla historyka ochoty, by pewne procesy i decyzje analizować, wszystko ocenia zero-jedynkowo. Zachowuje się jak kibic wobec przeciwnej drużyny.
Gdy był przesłuchiwany w Sejmie jako kandydat na prezesa IPN, deklarował, że szanuje wszystkie ugrupowania przedwojenne – z wyjątkiem KPP, bo to rosyjska agentura. Odmawia jej zatem prawa do czegokolwiek. Polska Ludowa? Mówi o niej wprost: była komunistyczną kolonią sowiecką. Wojciech Jaruzelski zaś to komunistyczny zbrodniarz.
A Unia Europejska? Według Nawrockiego chce ograniczyć naszą suwerenność. Zwłaszcza Niemcy.
Wszystko jest więc złe, poza skrajną prawicą, która jest dobra. Krzyże, Dmowski, niepodległość, Polska skrzywdzona i cierpiąca, patrioci kontra agenci – w takim obszarze pojęciowym Nawrocki funkcjonuje, trudno wobec tego wyobrazić sobie, by mógł jednoczyć. Chyba że grupy kibicowskie.
Opowieść o skromności
Drugą bajką Nawrockiego jest ta przedstawiająca go jako człowieka z ludu. Nie jest zmyślona – Nawrocki wywodzi się z robotniczej dzielnicy Gdańska – ale została zmanipulowana. Manipulację zaczął Jarosław Kaczyński, który ogłosił, że Nawrocki jest kandydatem obywatelskim i niezależnym, popieranym przez PiS. Jakby chciał powiedzieć, że w hali Sokoła w Krakowie akurat odbywała się prezentacja kandydata, a on przechodził,
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Z notatnika grotołaza
W sporach dotyczących przyszłości świata pokaleczonego przez II wojnę pojawiało się niekiedy określenie „jaskiniowy antykomunizm”. Do „jaskiniowców” zaliczano tych, którym antykomunizm zastąpił potrzebę (i zdolność) myślenia. Emigracyjny publicysta Wacław Zbyszewski, charakteryzując antykomunistyczną wrzawę wzniecaną na obczyźnie, mówił o „dyzenterii”. Miał na myśli pustosłowie i sekciarskie zacietrzewienie budzące skojarzenia z towiańszczyzną.
Czy dziś jaskinie są już puste? Otóż nie – jaskiniowcy przetrwali. Nie porzucili też swoich ambicji. Czasami odnoszą kolejne sukcesy, oczywiście na miarę własnych talentów. Najświeższym przykładem ich zwycięstw jest historia marki Red is Bad, której finałem stał się list gończy.
Historia ta jest w istocie kwintesencją absurdu, w którym od lat uczestniczymy. Absurd polega na kreowaniu fantomowej rzeczywistości, w której szlachetni (jakoby) i nieustępliwi toczą bezpardonową walkę ze złem. Prawicy udało się przesunąć ideę patriotyzmu na tory fikcji, którą ukształtowało pojęcie antykomunizmu. Występując w kostiumie fałszywych cnót i tandetnych symboli, fikcja zdobyła pozycję primadonny w prawicowym maglu próżności i zakłamania. Sukcesy Red is Bad zrodziła mitomańska egzaltacja znajdująca odbicie w przekonaniu, że patriotą można zostać, zakładając odpowiednią koszulkę.
Stylistyka Red is Bad przemawia językiem rozmodlonego fanatyzmu sławiącego czyny „niepokonanych”.
Kibole i orzełki
Wielomilionowe „interesy” to tylko składowa firmy Red is Bad. Warto wiedzieć, jaka filozofia stoi za tą marką.
Twórca Red is Bad bardzo dobrze rozpoznał swoją grupę odbiorców. Nazwa marki nie jest przypadkowa i bynajmniej nie bierze się z niechęci do koloru czerwonego. Sukces firmy założonej przez Pawła Szopę, oprócz finansowania przez PiS, wynika z przemyślanego marketingu skierowanego do bardzo wąskiej grupy odbiorców, których można określić jako ludzi myślących o sobie w kategoriach „jedynych i prawdziwych patriotów”.
Noś z dumą i godnością.
Nie przez przypadek koszulki i akcesoria sprzedawane przez Red is Bad są tak często widywane na wydarzeniach kojarzonych ze środowiskami narodowców i skrajnej prawicy.
Red is Bad stało się szybko fenomenem. Paweł Szopa udzielił „Gazecie Wyborczej” wywiadu, z którego podobno wszyscy czegoś o sobie się dowiedzieli (m.in. tego, że narodowcy podobno wcale nie są tacy źli). Samą markę „GW” określiła jako „kultową”, mimo że działała ona wtedy zaledwie moment. We wstępie do wywiadu z Szopą podkreślano, że zrosła się z Marszem Niepodległości i jego uczestnikami prawie tak, jakby była odzieżą służbową uczestników wydarzenia.
Szopa i Iwański o filozofii swojej marki opowiadali na łamach dziennika „Rzeczpospolita”. „Red is Bad jest dla nas także platformą wyrażania nas samych i naszych poglądów, stąd i manifest, i nazwa potępiająca komunizm, który nie został nigdy za swoje zbrodnie rozliczony”, twierdził w 2017 r. Szopa. Nazwa Red is Bad może się kojarzyć również ze znanym okrzykiem narodowców: „Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę”.
Szopa nie krył też nigdy, że oprócz braku sympatii do wszystkiego, co mogłoby mieć związek z lewicą, nie jest także fanem Unii Europejskiej. „Gdy w Polsce było organizowane referendum akcesyjne, mieliśmy z Kubą po 17 lat, byliśmy w trzeciej klasie liceum. 95% osób wokół nas było za przystąpieniem do Unii Europejskiej, a my nie. Od początku byliśmy bardzo sceptycznie nastawieni, nie wierzyliśmy w tę propagandę, że Polska dzięki Unii stanie się krajem mlekiem i miodem płynącym. Nigdy nie dostaje się niczego za darmo, zawsze jest coś za coś”, mówił w „Rzeczpospolitej” Szopa.
Wbrew temu, co stwierdził prezydent Andrzej Duda w RMF FM, sklepów z odzieżą patriotyczną jest w internecie zatrzęsienie. Tylko na pierwszej stronie wyników wyszukiwarki Google po wpisaniu hasła odzież patriotyczna pojawia się dziewięć sklepów pełnych ubrań i gadżetów. Dlatego prezydent Duda ani Mateusz Morawiecki, chcąc kupić akcesoria podkreślające ich miłość do ojczyzny, wcale nie byli zmuszeni odwiedzać sklepu Red is Bad. Warto jednak zwrócić uwagę na coś innego. Pojawienie się najważniejszych osób w państwie w sklepie z odzieżą patriotyczną było swoistym puszczeniem oka do potencjalnych wyborców PiS ze środowisk nacjonalistycznych.
Dlaczego tragedia powstania warszawskiego została przerobiona na radosne święto?
Dr Paweł Sękowski,
historyk, adiunkt w Pracowni Historii Polski Najnowszej Instytutu Historii UJ, prezes Stowarzyszenia „Kuźnica”
W moim przekonaniu – jest to może teza nieco kontrowersyjna – radosne świętowanie rocznicy wybuchu czy w ogóle powstania warszawskiego jest próbą „unowocześnienia” paradygmatu martyrologicznego. To znaczy, że cały czas pozostajemy w logice świętowania wielkich przegranych, ale ten tradycyjny przekaz w duchu gloria victis próbuje się uatrakcyjnić, kreując narrację o duchowym czy też moralnym zwycięstwie. W ten sposób próbuje się dziś rozpowszechniać „pedagogikę martyrologiczną” i popularyzować ją w tych kręgach, do których nie trafia tradycyjna narodowo-katolicka pompa. Jest to zatem próba uatrakcyjnienia siermiężnego dla wielu przekazu, ale bez rezygnacji z jego podstawowych założeń.
Drugi element, jaki można dostrzec w radosnym świętowaniu tej wielkiej tragedii, to próba „zakrzyczenia” rzeczywistości i odwrócenia uwagi od dyskusji nad sensem wybuchu powstania warszawskiego i od wszelkich kontrowersji związanych z tym tematem. Świętując „moralne zwycięstwo” i „wielki narodowy zryw wolnościowy”, przestajemy się zastanawiać, czy ta klęska była sensowna i potrzebna, odsuwamy od siebie myśl o tym, czy nie należałoby krytycznie ocenić polskich wojskowych i politycznych decydentów. Bo jakże oceniać tych, którzy stali u źródła katastrofy, skoro mamy do czynienia z „moralnym zwycięstwem”, w dodatku przyczyniającym się do spowolnienia marszu Armii Czerwonej na Berlin? A ten ostatni element wiąże się z kolejnym spostrzeżeniem: można zauważyć, że w świętowaniu powstania warszawskiego następuje pewne niebezpieczne – z punktu widzenia prawdy historycznej – skrzywienie. Coraz mniej mówi się o Niemcach, którzy mordowali mieszkanki i mieszkańców Warszawy, coraz więcej zaś o Sowietach, którzy stali na drugim brzegu Wisły i nie interweniowali. Widać więc wychylenie antykomunistyczne i antyrosyjskie w świętowaniu wydarzenia, które było polskim zrywem przeciw Niemcom i przez Niemców krwawo zduszonym.
Reasumując, radosne świętowanie rocznicy wybuchu powstania warszawskiego doskonale wpisuje się w logikę fantazmatów polskiej politycznej i ideologicznej prawicy (tej spod znaku PiS oraz pokrewnych formacji ideowych), przyczyniając się do tworzenia „nowego Polaka” na podstawie uatrakcyjnionej pedagogiki martyrologicznej, połączonej z budowaniem bezkrytycznej „narodowej dumy”.
Prof. Adam Leszczyński,
historyk, Fundacja im. Gabriela Narutowicza
Tragedia została przerobiona na radosne święto, dlatego że każda wspólnota potrzebuje wydarzeń jednoczących i radosnych. Powstanie warszawskie uczyniono takim wydarzeniem świadomie: autorom tego projektu (zainicjowanego w pierwszych latach XXI w.) chodziło o symbol oporu Polaków wobec dwóch okupantów – niemieckiego i sowieckiego. Oporu heroicznego i prowadzonego z bronią w ręku. Pamięć historyczna zawsze jest kreacją, a nie odzwierciedleniem przeszłości. Warto o tym pamiętać.
Waldemar Witkowski,
senator, przewodniczący Unii Pracy
Oczywiście nie ma wątpliwości co do tego, że powstanie warszawskie było ważne ze względów patriotycznych. Uważam jednak, że ważniejsze są względy społeczne i militarne. I patrząc na tysiące pochłoniętych przez powstanie warszawskie istnień niewinnych ludzi, było ono klęską. Można uznać, że winę za to ponoszą elity, które powstanie wywołały, nie mając do końca rozeznania, jak to wszystko się zakończy. „Chwała i cześć zwyciężonym” – można krótko podsumować. Ze względu na ilość krwi przelanej w nim przez prawdziwych patriotów powstanie warszawskie potrzebuje refleksji, a nie zabawy. Uważam, że jeśli świętować, to powstania zwycięskie, np. powstanie wielkopolskie, którego konsekwencją było to, że część ziem zachodnich dzięki gen. Józefowi Hallerowi i pomocy Francuzów została na powrót wcielona do Polski.
Mikołaj Łuczniewski,
autor książki „Berlingowcy w powstaniu warszawskim. Walki na Pradze i przyczółku czerniakowskim we wrześniu 1944 roku”
Całe życie spędziłem w Warszawie, od najmłodszych lat słuchając wspomnień o wojnie i powstaniu, którymi raczyła mnie babcia. Również całe życie miałem okazję przyglądać się uroczystościom organizowanym 1 sierpnia w Warszawie. I nie wiem, czy to opowieści rodzinne o powstaniu, czy też świadomość ofiary, jaką złożył lud Warszawy w ciągu 63 dni, nie pozwoliły mi nigdy dostrzec, by obchody były „radosnym świętem”. Odkąd pamiętam, zatrzymanie się o godzinie 17, gdy wyją syreny, było obowiązkiem warszawiaka, który miał wówczas oddać hołd tym ok. 200 tys. ofiar śmiertelnych. Gdzie tu miała być radość? Nie wiem. Chyba że „radosnym świętem” nazywamy formę upamiętnienia tegoż wydarzenia, która zmieniła się między 60. a 70. rocznicą powstania. Bo nastąpiła zmiana – oprócz apeli i składania wieńców pod pomnikami doszło do zapalania rac na rondzie Dmowskiego w godzinę „W” przez kibiców. Czy to czyni święto radosnym? Nie wiem. A może jedyną radość znajdziemy w fakcie, że ktoś chce upamiętnić tamto wydarzenie?
Piotr Ciszewski,
Stowarzyszenie Historia Czerwona
Powstanie warszawskie stało się elementem polityki historycznej opanowanej przez żywioły bogoojczyźniane i hurapatriotyczne. W związku z tym promują one martyrologię, a jednocześnie najgorsze możliwe formy świętowania typu pikniki powstańcze, zabawy dla dzieci i oswajanie najmłodszych z bronią, jak również przedstawianie śmierci wielu tysięcy osób jako zabawy. Ma to również związek z tym, że z biegiem czasu żyje coraz mniej weteranów powstania warszawskiego. Konsekwencją tego jest fakt, że obchodami zajmują się różnego rodzaju instytucje, samorządy czy tzw. organizacje pozarządowe, którym nie zależy już na przedstawianiu historii, ale na robieniu bieżącej polityki. Od weteranów, póki żyli, można było usłyszeć mrożące krew w żyłach relacje i świadectwa o tym, że wojna i powstanie nie były wcale dobrą zabawą, tak jak się je przedstawia.
Warto zaznaczyć, że obecnie nie jest to tylko problem powstania warszawskiego, ale w ogóle ogłupiającej polityki historycznej, prowadzonej zarówno przez prawicę narodową, jak i kontynuowanej przez obecnie rządzącą prawicę liberalną.
Galopujący Major,
publicysta, komentator polityczny, autor książki „Przedwojnie”
Tragedia powstania warszawskiego jest obchodzona jako radosne święto, ponieważ dla współczesnych od dawna powstanie przestało być tragedią. Jest pewnym paradoksem, że o ile nie ma większych sporów co do błędu rozpoczęcia samego powstania, o tyle hekatomba ofiar przyjmowana jest jako konieczna ofiara wiecznego dawania świadectwa. Jeśli dodamy do tego chęć wyparcia wszelkich traum przez konsumpcyjnie nastawione społeczeństwo, to bardzo łatwo wyobrazić sobie przerabianie kultu ofiar na radosne święto rodem z amerykańskiej popkultury. Jednocześnie należy pamiętać, że wszelkie rocznice historyczne leżały niejako odłogiem i nieprzypadkowo sięgnęła po nie prawica, budując na tym własną tożsamość polityczno-historyczną. Powstanie warszawskie nadaje się do tego doskonale, pozwala bowiem kultywować potępienie zbrodni zarówno niemieckich, jak i rosyjskich oraz podpiąć się pod żyjących jeszcze powstańców otoczonych kultem, wzmacnianym przez warszawocentryczność tej rocznicy. Mam wrażenie, że dziś niemal każda opcja polityczna szuka własnego, żyjącego jeszcze powstańca, którym może wymachiwać niczym flagą.
Powstanie od dawna straciło element zadumy nad tragedią Polski, ponieważ zostało wprzęgnięte w bieżące spory polityczne. A to z kolei nadaje rocznicy charakter pewnej medialnej jarmarczności (w końcu tym jest polityka), co z kolei skutkuje tym, że mnóstwo Polaków wierzy, że to powstanie Polska wygrała.
Stracone mandaty
W Europie Polska jest ewenementem – miejsce lewicy i liberalnego centrum zajęło ugrupowanie Donalda Tuska/
Chociaż III Rzeczpospolita powstała głównie dzięki ludziom lewicy (tej rządzącej w PRL i tej opozycyjnej), którzy potrafili się porozumieć przy Okrągłym Stole – dominują w państwie elity o przekonaniach prawicowych, co w polskich warunkach oznacza przede wszystkim antykomunizm i klerykalizm, a coraz częściej także nacjonalizm. Zaczęło się to już w pierwszej dekadzie III RP, choć jeszcze wtedy możliwe było dwukrotne zwycięstwo Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich i SLD w parlamentarnych. Jednak po 20 latach polską scenę polityczną całkowicie zdominowały różne odmiany prawicy – od umiarkowanej spod znaku PO i PSL, przez coraz bardziej radykalne PiS, po różne odmiany prawicowej skrajności, które obecnie zgromadziły się pod szyldem Konfederacji.
Najbardziej wymowną ilustracją coraz większego przechyłu polskiej polityki w prawą stronę są wybory do Parlamentu Europejskiego. To akurat ten rodzaj wyborów, który nie decyduje bezpośrednio o losach Polski, dlatego stanowi znakomitą okazję do „policzenia swoich zwolenników” i zapewnienia partyjnym działaczom synekur bez konieczności odpowiadania za przyszłość państwa.
9 czerwca Polacy po raz piąty wybrali swoich przedstawicieli do Parlamentu Europejskiego. I pomimo upływu 20 lat od pierwszych eurowyborów, w których mogliśmy głosować, obraz Polski jako kraju zdominowanego przez prawicę pozostaje niezmienny, a nawet się umacnia. Bo właśnie w 2004 r. – mimo że Polską rządzili prezydent Aleksander Kwaśniewski i premier Marek Belka – wybory europejskie po raz pierwszy wygrały siły opozycyjne wobec lewicy. Pierwsze miejsce zajęła Platforma Obywatelska, której liderami – obok Donalda Tuska – byli wtedy Jan Rokita i Zyta Gilowska. Wśród jej pierwszych 15 europosłów prawdziwą gwiazdą okazał się były premier Jerzy Buzek, który raptem trzy lata wcześniej sromotnie przegrał wybory parlamentarne jako lider powszechnie znienawidzonej Akcji Wyborczej Solidarność i autor „czterech wielkich reform”. Ale w 2004 r. Buzka wskazało już 173 tys. mieszkańców Górnego Śląska – co stanowiło rekord w skali kraju – i w kolejnych trzech głosowaniach wynik ten się poprawiał (w 2019 r. – 422 tys. osób). Dopiero w tym roku 84-letni Buzek odszedł na polityczną emeryturę.









