Tag "filmy"
Granie potwora zostawia ślad
Po pewnym czasie odczuwasz skutki swojej pracy jak bóle fantomowe
Hejt za rolę, czyli gdy fikcja boli za bardzo
Tomasz Schuchardt stworzył przekonujący portret oprawcy, tyrana swojej partnerki. Jego kreacja, autentyczna i oparta na sile, jest jednym z najmocniejszych elementów filmu. I właśnie dlatego aktor stał się celem mimowolnych ataków niektórych widzów.
Tuż po premierze zaczęły się pojawiać reakcje ludzi, którzy nie potrafili oddzielić fikcyjnej postaci filmowej od aktora. Schuchardt został mimowolnie odpowiedzialny za ekranowego Grześka i emocje kierowane w jego stronę. W mediach i nawet w świecie rzeczywistym zaczęły się mnożyć komentarze pełne niechęci i złości. Sam aktor przyznał, że ktoś podszedł do niego i nazwał „przemocowcem”. Tymczasem ataki, jeśli już, powinny być kierowane wyłącznie do fikcyjnego bohatera. Ale to Schuchardt jest obrzucany błotem. Obrywa za postać, której miał nadać wiarygodność. Za postać, którą budował tak realistycznie, by widz uwierzył w jej brutalność. To, co miało być dowodem jego profesjonalizmu, obróciło się przeciwko niemu.
Aktor nie popełnił żadnego błędu. Zderzył się tylko z efektem ubocznym trudnej i intensywnej roli. Teraz, zamiast wyrazów uznania, słyszy komentarze pełne oskarżeń i ocen, które dotyczą nie jego, ale granej przez niego postaci.
Weronika Mikusek
Tomasz Schuchardt – (ur. w 1986 r.) absolwent PWST w Krakowie. W latach 2010-2014 występował w Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi. Później był związany z Teatrem Ateneum w Warszawie. Kreacja w filmie „Chrzest” przyniosła mu nagrodę za najlepszą pierwszoplanową rolę męską w Gdyni, a występ w „Jesteś Bogiem” – nagrodę za najlepszą drugoplanową rolę męską na tym samym festiwalu. Za rolę w „Doppelgängerze. Sobowtórze” otrzymał Orła i nagrodę w Gdyni. Razem z Agatą Turkot odebrał na Warszawskim Festiwalu Filmowym Specjalną Nagrodę Jury za główne role w „Domu dobrym” w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego.
Grasz w filmach i w serialach, w mniejszych projektach i w głośnych tytułach, u debiutantów i u bardzo doświadczonych twórców. Według jakiego klucza dobierasz kolejne role?
– Klucze zmieniały się w ciągu lat. Na samym początku decydował fakt, że ktoś w ogóle chciał mnie zaangażować. Nie otrzymywałem wielu propozycji, więc brałem prawie wszystko, co przychodziło. Kierowałem się tym, że trzeba grać. Taka zasada powinna zresztą obowiązywać podczas nauki aktorstwa, ponieważ rozwój aktora polega głównie na praktyce. Trzeba występować wszędzie, gdzie się da, aby mieć jak najwięcej zawodowych spotkań. Dobrze jest współpracować z kilkoma reżyserami, z różnymi aktorami, wybierać odmienne teksty. Zdobywać szlify w telewizji, na deskach teatralnych, w kinie albo w serialach. Oczywiście w ramach możliwości i nie za wszelką cenę.
Twoje podejście musiało później się zmienić.
– Klucz wyboru zmienił się, gdy doszedłem do takiego punktu, w którym miałem więcej propozycji niż czasu. Wtedy zacząłem się uczyć trudnej sztuki selekcji. Najważniejszy stał się dla mnie scenariusz, czyli rozważenie, czy coś mnie zainteresuje w tekście, czy rola, którą mam przygotować, jakoś mnie rozwinie.
Drugim decydującym czynnikiem jest oczywiście spotkanie, czyli to, z kim będę grał i kto będzie mnie reżyserował. Jestem też zwolennikiem brania udziału w projektach niskobudżetowych. Jeżeli komuś można pomóc na początku drogi, którą przecież każdy z nas przechodził, to chętnie się angażuję.
Zgodziłbyś się z tezą, że granie czarnych charakterów jest bardziej atrakcyjne dla aktorów?
– Nie. Dużo wdzięczniej pracuje się nad portretem bohatera, który ma jakieś charakterystyczności. Chodzi o ciekawostki fizyczne, które kogoś wyróżniają, o inną specyfikę mówienia. Tworząc kino biograficzne, dowiadujemy się np., że ktoś się jąkał lub kulał na prawą nogę. Albo reżyser wymaga od nas, żebyśmy mówili z litewskim akcentem, jak znana postać historyczna. Atrakcyjne są także sytuacje, w których podejmujemy się wyzwań dodatkowych – uczymy się jeździć konno, strzelać z broni, grać na instrumencie.
Co więcej, gdy dobrze się wykona charakterystyczną rolę, jest ona bardziej zauważana przez widza. Moje doświadczenia jednak podpowiadają, że takie role częściej pojawiają się na drugim planie. Miałem przyjemność grać bohaterów pierwszoplanowych i tych charakterystycznych z drugiego planu – to rzeczywiście trochę inny rodzaj pracy. Szerzej myśli się o postaci pierwszoplanowej, gdzie indziej rozkłada się akcenty. Trzeba precyzyjnie rozrysować, jak przedstawić bohatera, do czego on dąży i gdzie nastąpią momenty jego załamania. Z kolei niektóre sceny należy wręcz zostawić postaciom drugoplanowym, aby tworzyły bogatsze tło dla całej historii. Nie każda sekwencja musi należeć do protagonisty. Występując na drugim planie, zwykle próbujesz w kilku momentach zawrzeć esencję bohatera. Ostatnio zagrałem w jednym filmie tylko trzy sceny. Wtedy musisz zaznaczyć swoją obecność na tyle, żeby nadać postaci ważność, a jednocześnie nie przysłonić niczego z drogi głównego bohatera.
Może czarne charaktery gra się łatwiej?
– Nie jest tajemnicą, że każdy z nas, aktorów, ma do czegoś łatwiejszy dostęp. Niektórzy mają naturalną predyspozycję do ról komediowych. Pojawiają się i nieważne, co zrobią, już będzie śmieszniej. Nikt nie powie, że bycie zabawnym okupili tytaniczną pracą. W moim przypadku jest podobnie z byciem groźnym. Mam specyficzną twarz i jestem świadom swojej urody. Wiem z różnych rozmów, że ludzie widzą we mnie cwaniaka albo osobę mocno przekonaną do swoich racji. Do takich postaci mam na pewno łatwiejszy dostęp.
Z rolą Grześka w „Domu dobrym” chyba tak prosto nie było.
– Rzeczywiście, mocno popracowałem sobie nad pewnymi rzeczami w moim bohaterze. Łatwość w graniu czarnych charakterów, o której wspomniałem, wystarczy na kilka scen, na epizod, w którym złoczyńca pojawia się z bronią albo grozi komuś spojrzeniem. My jednak rozmawiamy o bohaterze bardzo często obecnym na ekranie. Chociaż gram główną rolę męską, uważam, że jej funkcja jest służebna. Od początku wiedziałem, że to jest film Agaty Turkot, film o Gośce i innych kobietach, które doświadczyły przemocy domowej. Ja miałem stworzyć ścianę, o którą będą uderzać albo przez którą nie mogą się przebić. Postać Grześka reprezentuje jednak szerokie spektrum przemocy. Na początku filmu funkcję
Zło nie umiera nigdy
„Dom dobry” Smarzowskiego, czyli polska norma
Film ma wstrząsnąć społeczeństwem w kwestii przemocy domowej. Otóż nic podobnego się nie stanie! Nie po to taki model związku nasze społeczeństwo wypracowało przez setki lat, by go teraz wywrócił jeden film. Choćby i wstrząsający, choćby i oglądany przez miliony.
Zamiast więc pałać słusznym oburzeniem, co łatwe, raczej starannie obejrzyjmy film. Słychać, że oto nareszcie obraz, który o przemocy wobec kobiet opowiada z męskiego punktu widzenia. Skąd! Jest odwrotnie: kamera od początku do końca podąża za Małgorzatą. A Grzegorz, mąż, jest oprawcą, który Małgorzacie się przytrafia. Trochę jak choroba, kalectwo, depresja – nie my jesteśmy winni i niewiele możemy zaradzić.
Nie wygląda, by Grzegorz do związku przemocowego doszedł drogą własnych doświadczeń, ewolucji przekonań. Jest na to zbyt ograniczony. Po prostu powtarza „polską normę”: żona jest na wyposażeniu męża. Przypomina jej o tym z pewnością zbyt brutalnie, ale jest krewki z natury, a żona oporna. Z tym wszystkim Grzegorz nie jest zboczeńcem, który zbałamucił kobietę, żeby się z nią ożenić, a potem wyżywać się na niej. On nie czerpie przyjemności z zadawania bólu, próbuje tylko na swój „sprawczy” sposób wyegzekwować w małżeństwie układ, w jakim zapewne sam się wychował i w jakim żyją ludzie z jego sfery. I w ogóle wszyscy mu znani. Żona ma być jego wizytówką, ozdobą i paprotką na biurku. Powiada się powszechnie, że „damą w salonie, dziwką w łóżku, kucharką w kuchni”, ale nie dlatego, że kobieta taka uniwersalna – raczej taka posłuszna. A jeżeli nie sprawdza się jako wizytówka, to przechodzi przyśpieszony kurs muzyki poważnej: dostaje omłot przy dźwiękach „Toccaty i fugi d-moll” Bacha.
Grzegorz to postać niejasna, wiemy o nim niewiele i tylko „objawowo”. Polak katolik – sakramenty obowiązkowo – w interesach i w lokalnej polityce „twardy facet”. Ma gadane, łatwo omota kobietę. Przy tym banalny i kiczowaty: przynosi róże, słucha Grechuty sprzed pół wieku. W sumie sprawczy gość, średnia krajowa. A jako domowy bokser ma odpowiedników i na salonach, i na melinach, czego świadectwo dają żony w grupach wsparcia. I najważniejsze: ma za sobą wszystkich zawodowych „obrońców rodziny”: od księdza, przez policję, sądy, po opinię publiczną.
Grzegorz jest pułapką, która czeka na mysz. Problem w tym, że ofiara wpada zbyt łatwo. Bo Gośka i Grzegorz, znajomi z sieci, sondują się nawzajem odgadywaniem autorów aforyzmów w stylu „Kto był wszystkim, będzie niczym”, choć podobny banał mógł się wypsnąć zarówno mistrzowi Lao Tsy (VI w. p.n.e.), jak i Janowi Pawłowi II czy Oldze Tokarczuk. Autora wyszukiwarka w trybie AI znajdzie w mniej niż trzy sekundy. A Grzegorz znajdzie go w mniej niż trzy minuty w zbiorze aforyzmów, którzy trzyma na półce. Nie wynika
Co warto obejrzeć na VOD w listopadzie 2025 roku?
Artykuł sponsorowany Listopad 2025 zapowiada się wyjątkowo intensywnie dla miłośników streamingu, oferując prawdziwą ucztę premier VOD. Giganci tacy jak Netflix, HBO Max i Amazon Prime Video przygotowali bogatą ofertę, łącząc długo wyczekiwane
Bombowa Bigelow
Fakt, że 80 lat od detonacji „Chłopczyka” i „Grubasa” ludzkość wciąż istnieje, zakrawa na cud. Najlepiej tę świadomość wyprzeć, inaczej człowiek by oszalał, w najlepszym razie na tle religijnym, bo trudno o bardziej wyrazisty „dowód” na istnienie dobrego demiurga, Boga czy tam anioła stróża – ludzie wymyślili narzędzie zagłady i w ciągu ośmiu dekad nie zdarzył się żaden zbieg okoliczności, który by sprawił, że zostało użyte? Coś mi mówi, że rachunek prawdopodobieństwa nie ma tu zastosowania: mamy obecnie na świecie kilkanaście tysięcy bomb atomowych, oficjalnie w dziesięciu krajach, to wystarczy, żeby po wielekroć unicestwić życie na ziemi.
Przywódcy dwóch najpotężniejszych mocarstw nuklearnych to indywidua o ograniczonej poczytalności – jeden to narwaniec o inteligencji emocjonalnej dziesięciolatka, drugi to zbrodniarz wojenny od kilku lat dowodzący agresją zbrojną na sąsiedni kraj. Jeden przed drugim rozściełał ostatnio czerwony dywan. Za obydwoma nieustannie chodzą wysportowani adiutanci z ciężką jak cholera czarną torbą (podobno ma 20 kilo!), tudzież walizką atomową, w USA zwaną nuklearną futbolówką, a w Rosji Czegetem. W środku znajduje się „czarna książka”, choć właściwie należałoby to nazwać „czarnym menu” z jednym daniem w trzech wersjach: rare, medium i well-done, jak w przypadku steków, choć po polsku brzmi to adekwatniej: od wersji krwistej do dobrze wysmażonej. Chodzi o opcje ataku nuklearnego – cele, rodzaj broni i przewidywaną liczbę ofiar. Do odpalenia ładunku potrzebna jest identyfikacja prezydenta, który zawsze musi mieć przy sobie tzw. herbatnik, czyli kartę wielkości krakersa, na której znajdują się kody potwierdzające tożsamość Potusa. Małe to draństwo, Carter kiedyś je zgubił w pralni, a Clinton zapomniał, gdzie schował – zdarzały się zatem chwile, w których Stany były całkowicie bezbronne nuklearnie; gdyby zimnowojenne obce wywiady poinformowały o tym w porę swoje naczalstwo, można by zbombardować USA bez ryzyka odwetu.
No i co z tego, że taki asystent nositorba (jest ich pięciu na zmianę, co wynika zapewne nie tylko z ciężaru torbiszcza) musi przejść procedurę Yankee White, czyli najbardziej wnikliwą kontrolę przeszłości, która dowiedzie, że jest doskonale zrównoważony
Jestem po stronie tych, których się krzywdzi
JEDNA:
AGNIESZKA HOLLAND
TROJE:
PATRYCJA DOŁOWY
DOMINIKA RAFALSKA
PAWEŁ SĘKOWSKI
Fragmenty rozmowy, która ukazała się w najnowszym numerze „Zdania” (3/2025) – w wersji papierowej do nabycia w Empikach, w wersji elektronicznej na sklep.tygodnikprzeglad.pl.
(…) PAWEŁ SĘKOWSKI: Czy wspomniany przez panią „gen sprawiedliwości” uwidaczniał się również w późniejszym okresie w pani twórczości artystycznej, w pracy zawodowej?
AGNIESZKA HOLLAND: Myślę, że można go zauważyć w wyborze tematów, które mnie interesowały, inspirowały, które mi się wydawały ważne, szczególnie te dotyczące zdarzeń z historii ludzkości, jak Holokaust czy Hołodomor. Także filmy z nurtu kina moralnego niepokoju z drugiej połowy lat 70. miały taki społeczny i tak naprawdę polityczny wymiar, tyle że zaszyfrowany. Widzę ten gen także w mojej walce o obronę niezależności jako reżysera, jako twórcy oraz obronę innych, których system traktuje niesprawiedliwie.
Oczywiście zawód reżysera filmowego nie pozwala na pełną bezkompromisowość, ponieważ polega na nieustannym zawieraniu kompromisów. To jest współpraca zespołowa, z jakąś ekipą. Jest to praca, gdzie wchodzą w grę duże pieniądze, więc również naciski tych, którzy finansują. Czy to jest publiczne finansowanie, czy prywatne, zawsze te naciski są. Więc w pewnym sensie szło to wbrew mojej naturze, mojej potrzebie wolności decyzji. Ale myślę, że w sumie udało mi się wygrać większość tych potyczek, bo to trudno nawet nazwać bitwami. Ale ze świadomością, że zawsze płaci się jakąś cenę. Zawód reżysera nie jest – a w dzisiejszych czasach to już w ogóle – dla ludzi nieznoszących jakiegokolwiek spętania. (…)
SĘKOWSKI: Aż do jesieni 2023 po jednej stronie był „zły” PiS, a po drugiej była „dobra” opozycja demokratyczna, która broniła pani i „Zielonej granicy” przed atakami ówczesnego obozu rządzącego, ale także broniła humanitarnego podejścia do uchodźców na granicy. Nadchodzi październik, a potem grudzień 2023 – zmiana władzy i okazuje się, że narracja Donalda Tuska i nowej władzy kompletnie się zmienia i właściwie jest taka sama jak wcześniej PiS. Pani stała się symbolem wierności postawie humanitarnej, wierności „genowi sprawiedliwości”. Czy zdziwiła panią ta zmiana? Bo ja przyznam, że mnie to trochę zszokowało. Poza wszystkim: nie wierzyłem, że elektorat demokratyczny tak łatwo to przełknie. A niestety, w większości przełknął. Dziś właściwie w mainstreamie mamy tę obrzydliwą narrację o „inżynierach”, która ogarnia znacznie szersze kręgi niż tylko zwolenników PiS i Konfederacji… Bo co mówi od jesieni 2023 Donald Tusk? Nie mówi, że PiS robiło coś złego, tylko że nieudolnie robiło to, co powinno było robić skutecznie.
HOLLAND: Tak, wszystko się zmieniło. Narracja się zmieniła. Ja nie miałam wielkich złudzeń, ale miałam nadzieję, że pewien język już nie będzie używany i że pewne niehumanitarne zachowania, łamiące w sposób ewidentny prawa człowieka i narażające ludzi na cierpienie i tortury, zostaną wstrzymane, a przynajmniej złagodzone. Nie miałam złudzeń i nie wierzyłam, że nastąpi całkowita zmiana polityki, natomiast liczyłam na zmianę narracji i modyfikację działań. Tak zresztą początkowo było, przez kilka miesięcy. Potem Tusk prawdopodobnie doszedł do wniosku, że ponieważ żadnych innych rzeczy nie może zrealizować, to przejmując agendę i narrację prawicy w sprawie imigracji, niejako rozbroi przeciwników politycznych. Co oczywiście było ogromną głupotą. Ta zmiana narracji Tuska nastąpiła w sposób widoczny przy okazji wyborów do Parlamentu Europejskiego w czerwcu 2024. Wtedy miała też miejsca historia z zabitym żołnierzem na granicy. Tusk rozkręcił wtedy ten temat w nowej narracji i wypuścił z siebie dwie ustawy, których PiS nie miało odwagi w swoich czasach puścić: „ustawę strzelankową”, tzw. licence to kill, że można strzelać bezkarnie do uchodźcy, oraz ustawę o zawieszeniu prawa do azylu.
To jest dla mnie bardzo smutne: nastąpiło przejęcie języka skrajnej prawicy przez liberalno-demokratyczne centrum. W ten sposób demokratyczne centrum legitymizowało ten język i te treści, w gruncie rzeczy ścieląc czerwony dywan dla skrajnej prawicy. To właśnie się stało – w ostatnich wyborach prezydenckich prawica konserwatywna i skrajna, w obu przypadkach wroga imigrantom, zdobyła ponad 50% głosów, wielki sukces Mentzena i Brauna. To jest potworny błąd, który popełnił Tusk i Koalicja Obywatelska. Taki sam błąd popełniła Republika
Chopina portret psychologiczny
Niczego nie stawiał wyżej od komponowania
Michał Kwieciński – producent, reżyser filmowy, teatralny i telewizyjny, w kinach możemy oglądać film „Chopin, Chopin!” w jego reżyserii.
Jak zmieniło się pana spojrzenie na Fryderyka Chopina w czasie tworzenia jego filmowej biografii?
– Z początku wydawało mi się, że bardzo dużo wiem o Chopinie. Zastanawiałem się, czy jest w ogóle sens robić film o naszym wybitnym kompozytorze, bo błędnie zakładałem, że jego życie było dość monotonne; że bez przerwy grał na fortepianie, wyjechał do Nohant, wrócił do Paryża, umarł… Niestety, do tego sprowadza się powszechna wiedza o Chopinie i tylko te wątki podejmowano w filmach biograficznych o nim. A ja brałem je za całą prawdę o losach artysty. Kiedy zagłębiłem się w temat, a szczególnie w czterotomową biografię pióra Ferdynanda Hoesicka, stwierdziłem, że nie znałem wielu niesamowitych faktów i że warto stworzyć kolejną o Chopinie opowieść. Mój film nie ma typowej dramaturgii, bo nie znalazłem postaci wroga, na której mógłbym oprzeć główny konflikt.
Mamy więc konflikt między życiem i śmiercią?
– Raczej między śmiercią i muzyką. Chopin był muzyką, a jego życie osobiste nie układało się dobrze, bo niczego nie stawiał wyżej od komponowania. Bardzo silne piętno odcisnęła na nim oczywiście choroba – u artysty w wieku 25 lat zdiagnozowano gruźlicę. Gdy choroba zaczyna coraz wyraźniej się ujawniać, Chopin żyje z nią niemal jak z żoną, a muzyka odgrywa rolę kochanki. Sam rozwój choroby działa trochę jak samospełniająca się przepowiednia i ten mechanizm służy filmowej dramaturgii. Pozwala też utożsamić się z emocjami bohatera. Proszę sobie wyobrazić sytuację, w której ktoś słyszy diagnozę onkologiczną i musi z nią żyć latami. Lekarz mówi, jakie będą objawy raka: może pan się czuć źle, potem trochę lepiej, w końcu będą występować krwotoki, zrobimy naświetlania. Jeśli naświetlanie nic nie da, przejdziemy do następnego etapu leczenia. I tak po kolei. Wiadomo jednak, że koniec będzie się zbliżał coraz szybciej. Myśli i emocje człowieka w podobnej sytuacji są uniwersalne.
W filmie widzimy, że Chopin nie tylko kochał muzykę, ale wręcz był od niej uzależniony. Dostrzegł pan coś destrukcyjnego w jego największym życiowym powołaniu?
– Coś jest na rzeczy, bo gdy ktoś zajmuje się od rana do nocy muzyką, to pozostałe sprawy tracą dla niego znaczenie. I to samo w sobie ma destrukcyjny wymiar. Obsesyjny stosunek do muzyki sprawiał, że Chopin tak długo dochodził do finalnych wersji swoich utworów. Nawet bardzo proste kompozycje pisał latami i dopiero potem przekazywał wydawcom. Po Chopinie zostało 28 godzin muzyki, a jego nieskończone utwory obejmowały prawdopodobnie 100 godzin, bo był totalnym perfekcjonistą. Tworzył z pasją, lecz zamęczał się w niej. W pierwszym momencie łapał ideę utworu i odczuwał przyjemność, a potem przeżywał absolutną mękę. Proszę spojrzeć na jego zapisy nutowe, wyglądają jak jedno wielkie skreślenie.
Chopin jest uwielbiany i otaczany przez tłumy, ale wydaje się osamotniony, co sugeruje nawet jego matka. To los prawie wszystkich wielkich artystów? A może ich wybór?
– Wydaje mi się, że każdy wielki artysta musi być egocentrykiem, musi się skupiać na sobie i swojej twórczości. W tym sensie samotność jest udziałem wszystkich wybitnych twórców. Kiedy oglądam filmy dokumentalne o gwiazdach muzyki popularnej, bardzo często wracają w nich motywy twórczej męki i poczucia nieszczęśliwości losu. Ci artyści nie mogą mieć stałych partnerów, ciągle ich zmieniają, ale na końcu to wcale nie jest istotne, bo liczy się muzyka i tworzenie. Niektórzy są bardziej zrównoważeni, ale wydaje mi się, że więcej jest osobowości rozchwianych, które po prostu męczą się ze swoją ogromną kreatywnością. Nie mogą jednak żyć inaczej. Jeżeli kogoś całkowicie pochłonie pasja – nieważne, czy chodzi o muzykę, robienie filmów bądź aktorstwo – to ten artysta zawsze wybierze akt twórczy zamiast życia osobistego. Zawsze wybierze wolność, a nie spokój i stabilizację.
Chopin pasował do roli gwiazdy? Film daje nam sprzeczne sygnały co do tego.
– Wydaje mi się, że bycie gwiazdą sprawiało mu pewną przyjemność. Oczywiście Chopin cały czas krył się za maską i coś odgrywał. Z jednej strony, denerwowały go tłumy. Uważał, że są głośne, że to motłoch, który nie słucha, tylko ogląda. Z drugiej, każdy twórca chce mieć publiczność i zdobyć popularność. Nawet jeśli się w tym męczy i twierdzi, że go to nie obchodzi, uwielbienie tłumów jest mu potrzebne. Nie wierzę artystom, którzy mówią, że mają w nosie sławę i kontakt z widzem. Są tak naprawdę tego spragnieni, tworzą i występują, żeby osiągnąć sukces przed ludźmi, a nie przed sobą.
Widzi pan w Chopinie bohatera tragicznego?
– Chopin zdecydowanie jest postacią tragiczną. Grał na fortepianie od szóstego roku życia, mimo że nikt nie odbierał mu wolności w dzieciństwie. Jego rodzice byli bardzo postępowi, pozwalali mu biegać, grać w piłkę, bawić się, mieć kolegów itd. To nie był mały geniusz zamknięty w pokoju z instrumentem, tylko naprawdę niesforny, fantastyczny, otwarty chłopiec. W którymś momencie wewnętrzny przymus codziennego grania i ćwiczenia okazuje się jednak tak wielki, że zapomina się o towarzystwie znajomych i o innych aktywnościach. To wchodzi w nawyk, a potem staje się mantrą dnia codziennego. Relacje międzyludzkie schodzą wtedy na dalszy plan, nie są pogłębiane, wydają się zbędne. Od pewnego etapu Chopin nieustannie grał. Wielka osobowość i charyzma sprawiały, że gromadziła
Ukraina! 10. Festiwal Filmowy. Kino wolności w centrum stolicy
Już 3 listopada w Warszawie rozpocznie się jubileuszowa, dziesiąta edycja Festiwalu Filmowego Ukraina!. To jedyne w Polsce wydarzenie w całości poświęcone kinematografii ukraińskiej, które od dziewięciu lat konsekwentnie prezentuje jej różnorodność i przemiany. Przez tydzień w Kinotece, kinie Atlantic i Iluzjonie publiczność obejrzy około 60 filmów – fabuł, dokumentów, animacji i krótkich metraży. Bilety już w sprzedaży, a program dostępny jest na www.ukrainaff.com.
[caption id="attachment_178968" align="alignnone" width="1600"]
Kadr z filmu Jesteś Wszechświatem[/caption]
Hasłem tegorocznej edycji jest „kino wolności” – tworzone pomimo wojny, bombardowań i okupacji. Ukraińscy twórcy nie milkną, odważnie opowiadając o traumach, nadziei i dramatycznych doświadczeniach swojego kraju. Filmy prezentowane na festiwalu udowadniają, że wolność kultury nie daje się zdusić nawet w najtrudniejszych czasach.
Najważniejszą częścią dziesiątej odsłony festiwalu są filmy konkursowe: 10 fabuł, 10 dokumentów i 25 krótkich metraży. Zostały one wybrane m.in. spośród 150 zgłoszeń, a oceni je profesjonalne jury złożone z polskich i ukraińskich twórców. Zwycięzcy otrzymają nagrody pieniężne.
W konkursie fabularnym znalazły się m.in. Bucza – opowieść o uchodźcy ewakuującym cywilów z terenów okupowanych – oraz film otwarcia festiwalu Jesteś Wszechświatem Pavlo Ostrikova, doceniony już na europejskich festiwalach. W sekcji dokumentalnej publiczność zobaczy m.in. film Viktor – historię fotografa wojennego, który stracił słuch czy 2000 metrów od Andrijiwki, a także nowy film uznanej reżyserki Aisy Kovalenko Mój drogi Theo. Wśród krótkich metraży znalazł się m.in. polski film Ludzie i Rzeczy Damiana Kosowskiego, nagrodzony w Gdyni i prezentowany na prestiżowych festiwalach zagranicznych.
Istotnym punktem programu będzie retrospektywa twórczości Ołeksandra Dowżenki, ojca ukraińskiego kina. Widzowie obejrzą jego wczesne dzieła, m.in. Zwenihora i Teczka kuriera, a także premierowy dokument Dowżenko. W sekcji poświęconej Krymowi widzowie zobaczą filmy dokumentalne o losach krymskotatarskich kobiet, po których odbędzie się dyskusja z udziałem twórców i ekspertów.
Publiczność będzie mogła także uczestniczyć w wieczorze horroru z pokazem m.in filmu Morena, mrocznej opowieści inspirowanej tradycjami Nocy Kupały oraz obejrzeć filmy nagrodzone podczas ubiegłorocznej edycji festiwalu: Stepne, Redakcja i dokument Sentymentalna podróż na planetę Paradżanow.
Oprócz projekcji odbędą się spotkania z twórcami, masterclass i wystawa plakatów pokazująca historię festiwalu, performance Sebastiana Płocharskiego, panel branżowy o finansowaniu filmów z Funduszu Solidarności, warsztaty kulinarne, pokaz bajek i animacji dla dzieci oraz debata o dezinformacji i roli kina dokumentalnego w odkrywaniu prawdy o wojnie.
Zwieńczeniem jubileuszowej edycji będzie pokaz niemego filmu Ołeksandra Dowżenki Jagódki miłości z muzyką na żywo w wykonaniu brytyjskiego zespołu The Tiger Lillies, nominowanego do Grammy. Ich koncert stanie się mocnym finałem festiwalu i symbolicznym gestem solidarności artystycznej z Ukrainą.
„Przez dziewięć lat widzieliśmy rosnące zainteresowanie kinem ukraińskim, szczególnie po 2022 roku. Teraz, w czwartym roku wojny, wielu widzów jest już zmęczonych tematem. Tym bardziej ważne jest dla nas, by pokazywać te filmy i przypominać, że wojna trwa, a Ukraińcy mimo nalotów starają się żyć i tworzyć normalnie” – mówi Beata Bierońska-Lach, dyrektorka festiwalu.
Po warszawskich pokazach Ukraina! odwiedzi także inne miasta, m.in. Łódź, Wrocław, Kraków, Lublin i Przemyśl.
Ukraina! 10. Festiwal Filmowy to święto kina i głos w obronie wolności. Współczesne kino ukraińskie nie tylko opowiada historie, ale także buduje wspólnotę i niesie nadzieję w trudnych czasach.
[caption id="attachment_178967" align="alignnone" width="1200"]
Kadr z filmu Bucza[/caption]
Kontakt dla mediów
Bartosz Lachowicz
881-251-141
Komediowy dotyk Machulskiego
Oglądanie filmów to inwestycja czasu. A nasz czas jest bezcenny
Juliusz Machulski – jeden z najpopularniejszych reżyserów w historii polskiego kina, producent filmowy, aktor, scenarzysta i autor poczytnych kryminałów. W jego filmografii znajdziemy m.in. „Seksmisję”, „Vabank”, „Kilera”, „Kingsajz” czy „Szwadron”. Założyciel Studia Filmowego Zebra. Niedawno premierę miała jego długo oczekiwana kontynuacja komedii „Vinci”. Nakładem Wydawnictwa Sonia Draga ukazał się właśnie wywiad rzeka z reżyserem („3174 filmy mojego życia”), który przeprowadził Krzysztof Varga.
Jaki jest ostatni film, który pan obejrzał?
– „F1” z Bradem Pittem w reżyserii Josepha Kosinskiego.
I jak?
– Nie byłem dobrym widzem dla tego filmu, wolałem „Ferrari” Michaela Manna, bo tam był lepszy scenariusz i mogłem się związać z bohaterami. A tutaj to bardziej kino o zmianie kół bolidów niż o ich kierowcach. Drugi „Top Gun” Kosinskiego sprawił mi znacznie większą radość. Był nawet lepszy od oryginału. Ale najlepszy film Kosinskiego, jaki widziałem, to „Tylko dla odważnych” – porażająca i wzruszająca produkcja o amerykańskich strażakach.
Zastanawiam się, czy emocje przy obcowaniu z kinem są u pana nadal te same. Czy to wciąż ta najwyższa forma rozrywki jak np. 50 lat temu?
– Tak mi się wydaje – inaczej ta zabawa nie miałaby sensu. Na pewno dziś inaczej odbieram filmy. Kiedy jako dzieciak zaczynałem chodzić do kina, zachwycałem się nim w zupełnie inny sposób. Pierwszy western, film akcji, wojenny, o piratach… Tamte emocje zapamiętam na całe życie. Ale gdy obejrzałem w kinie kilka tysięcy filmów, coraz trudniej mnie zadowolić. Chociaż przyznam, że nadal staram się być takim naiwnym, dziecinnym widzem. Chcę zapomnieć o tym, że siedzę w kinie. Pragnę dać się porwać historii, wejść w ten świat na ekranie. Ostatni raz zdarzyło mi się to przy „Avatarze” Jamesa Camerona w 2009 r.
Czyli 16 lat temu!
– Poczułem się wtedy dzieckiem i bardzo ubolewałem, kiedy pojawiły się napisy końcowe, bo chciałem jeszcze posiedzieć w tym świecie. Ale to rzadkie przypadki, gdy aż tak daję się wciągnąć.
Wciąż czuje się pan kinofilem?
– Bardziej niż filmowcem. Choć wolę staroświecką nazwę kinoman.
W jaki sposób objawia się u pana ta kinofilia? To potrzeba pochłaniania wszystkiego, co związane z filmem?
– Dziś nie mam potrzeby oglądania każdego filmu, który wchodzi do kin. Pamiętam jeszcze czasy, kiedy pójście do kina wiązało się z masą planowania i wyrzeczeń. W telewizji były tylko dwa programy, żadnych VHS, DVD, a platformy streamingowe istniały tylko w umysłach pisarzy SF. Dawniej każde wyjście do kina to było logistyczne przedsięwzięcie, pewnego rodzaju uroczystość, więc może dlatego te tytuły bardziej zapadały w pamięć. Pierwsze poważne filmy „dla dorosłych” obejrzane jeszcze w czasach liceum wspominam aż do teraz. „Nocny kowboj”, „Zbieg z Alcatraz”, „Absolwent”, „Odyseja kosmiczna” pozostały ze mną na zawsze. Dziś, gdy jesteśmy bombardowani produkcjami ze wszystkich stron, nie zdobywa się już filmów, tylko je konsumuje. Przez to, że są na wyciągnięcie ręki, niejako tracą na wartości.
Nieraz wspomina pan, że niektóre pomysły nieustannie wiszą w powietrzu. Kino już się powtarza? Przewiduje pan scenariusz, w którym filmy zaczną zjadać swój ogon?
– To pytanie tak naprawdę dotyczy wszystkich dziedzin sztuki. Dla mnie kino jest od tego, abyśmy przeżyli coś nowego i oryginalnego. Kiedyś pojawił się Orson Welles z filmem „Obywatel Kane”, następnie takim przełomem były po 50 latach „Wściekłe psy” Quentina Tarantino. Jeden i drugi zmienili na zawsze filmowy sposób opowiadania. I dziś chyba potrzebujemy kolejnego takiego przełomu, bo sporo rzeczy już się powiela, jakby pisała je sztuczna inteligencja, a czasem wręcz sztuczna ćwierćinteligencja. Z drugiej strony przychodzą nowe pokolenia widzów, które zachwycają się remake’ami, bo nie miały okazji obejrzeć oryginalnych tytułów. Niezależnie od okoliczności zawsze wycukrują się filmy, które będą ważne dla wszystkich, bez względu na różnice pokoleniowe lub gust. Te zmiany zachodzą organicznie i dzięki temu kino wciąż może pozostać świeże. Tym bardziej że dziś nie ma „czystych” gatunków, jak to było jeszcze w poprzednim stuleciu. Dobrym przykładem jest tryptyk feministyczny, czyli „Barbie”, „Substancja” i „Jutro będzie nasze”. Każdy jest inny, a mimo to są podobne.
W książce „3174 filmy mojego życia” wraca pan do pierwszych świadomie obejrzanych tytułów w kinie Śnieżka w Rabce. Pada tytuł „Być albo nie być” (1942) Ernsta Lubitscha o aktorach teatru planujących zamach w okupowanej Warszawie. Na ile jest to emblematyczny tytuł spośród filmów, które na pana wpłynęły? Bo dzieła Machulskiego to kino wyobraźni, nierzadko jednak osadzone w rzeczywistości.
– Co ciekawe, jest tam grzech założycielski samego scenariusza, bo wojna w 1939 r. wybucha w filmie wieczorem, a nie o świcie. Ale Amerykanie nie musieli wtedy wszystkiego wiedzieć. Scenariuszowo było lepiej, żeby to się stało podczas wieczornego spektaklu (śmiech). Aczkolwiek to nie jest dla mnie film z tych naprawdę najważniejszych. Największe wrażenie
W miłosnym trójkącie
Filmy dużo zyskują dzięki współpracy reżyserów z koordynatorami scen intymnych
Łukasz Grzegorzek – (ur. 1980) ukończył studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim. Był zawodowym tenisistą. Uczy reżyserii w łódzkiej szkole filmowej. Jest członkiem Polskiej Gildii Reżyserów. Jego pierwszy film, „Kamper”, zdobył nagrodę za najlepszy debiut pełnometrażowy na Raindance Film Festival w Londynie. „Córkę trenera” uhonorowano nagrodą dla najlepszego filmu młodzieżowego w Cottbus. „Moje wspaniałe życie” przyniosło mu nagrodę za reżyserię na FPFF w Gdyni.
Jak zrodził się pomysł na „Trzy miłości”, które różnią się od twoich poprzednich filmów?
– Razem z moją żoną i producentką Natalią Grzegorzek oraz autorką zdjęć Weroniką Bilską zrobiliśmy wcześniej trzy filmy. Poczuliśmy się na tyle dobrze w naszej strefie komfortu, czyli w konwencji komediodramatu, że postanowiliśmy trochę bardziej się pobawić. Po pierwsze, widzimy w gatunku przyszłość i siłę kina. Po drugie, chcieliśmy wziąć na warsztat thriller erotyczny z powodu buntu i wstydu. Erotyka w kulturze, w kinie, a szczególnie w życiu codziennym była dla mnie zawsze wstydliwym tematem. Bunt wynika z tego, że nie podoba mi się sposób przedstawiania seksu, ciała czy namiętności w kulturze masowej. Z jednej strony mamy pornografię, czyli coś bardzo dosłownego, a z drugiej erotykę, dziwnie strachliwą i pruderyjną. Tymczasem „Trzy miłości” zawierają jeden ważny element, który był w naszych poprzednich filmach.
Co masz na myśli?
– Fakt, że częściowo odwołuję się do swojego życia. Kiedyś wpakowałem się w relację z dojrzalszą kobietą. Byłem studentem prawa i mieszkałem w akademiku, podobnie jak filmowy Kundel. Poznałem tam 40-letnią artystkę, która twierdziła, że jest wolna, ale prawda okazała się bardziej skomplikowana. I wylądowałem w samym środku emocjonalnego trójkąta. Jakbym zafundował sobie darmowy angaż w brazylijskiej telenoweli.
W filmie śledzimy skomplikowane relacje między aktorką Leną, prawnikiem Janem i studentem Kundlem. Motyw miłosnego trójkąta jest wymarzoną sytuacją pod scenariusz?
– Jak mówi moja żona, trójka jest parszywą liczbą, bo w podobnym układzie ktoś zawsze czuje się poszkodowany i odrzucony. Chcieliśmy rozpisać historię tak, żeby widz mógł ją sobie opowiedzieć z trzech perspektyw. Każdy bohater odbywa przecież osobną podróż emocjonalną. Staraliśmy się ułożyć trójkąt równoboczny, tzn. w miarę możliwości przeskakiwać między punktami widzenia Leny, Kundla i Jana. Taka sytuacja jest ekscytująca dla filmowca. Czuliśmy też, że w naszym trójkącie każda strona jest nieszczęśliwie zakochana w innej. Tytuł filmu jest więc ironiczny, bo skupiamy się głównie na niespełnieniu i nienasyceniu oraz napięciu wynikającym z tych uczuć.
Chcieliście przełamać schemat miłosnego trójkąta, który często pojawia się w kinie?
– Źródło inspiracji stanowiła książka „Zbrodnia i…” Jerzego Nasierowskiego. Autor opisuje historię trójkąta miłosnego, w którym tkwił z innym aktorem i młodym zbuntowanym chłopakiem. Fascynujące wydało mi się to, że bohaterowie z jednej strony szukają kontaktu i wyzwalają między sobą dużą energię, a z drugiej – odpychają się i haratają emocjonalnie. Ten trop z prozy Nasierowskiego towarzyszył nam w pracy. Często między sobą mówimy, że gdy jest się zakochanym, w duszy gra Wagner, a na zewnątrz panuje cisza absolutna. Jesteśmy wtedy trochę uroczy, trochę żałośni, a trochę heroiczni. Ten stan jest bardzo filmowy.
Ważne miejsce zajmuje wątek podglądania i inwigilacji. Jan mieszka naprzeciwko Leny i śledzi niemal każdy jej krok. To bardziej komentarz do naszych lęków czy próba nawiązania do długiej tradycji filmowej?
– Historia kina faktycznie jest pełna takich opowieści. Od filmów Alfreda Hitchcocka i „Podglądacza” Michaela Powella, przez „Rozmowę” Francisa Forda Coppoli, aż po „Krótki film o miłości” Krzysztofa Kieślowskiego. Ważniejsze było dla nas jednak odwołanie się do współczesności. Jestem przerażony dzisiejszą technologią, a dokładnie zbadałem temat, bo pojawił się na samym początku pracy nad scenariuszem. Telefon stał się teraz najlepszym narzędziem do szpiegowania. Detektywi wkrótce będą bezrobotni, bo nie będą w stanie zdobyć informacji, którymi dzielimy się nieustannie przez smartfony. Kiedy myślałem o osobistych lękach związanych z tym, jak łatwo oddajemy swoją prywatność, poczułem, że motyw inwigilacji stanowi dobre paliwo dramaturgiczne.
Od pierwszej sceny narzucasz specyficzną konwencję i atmosferę. Jak myślałeś o gatunkowym charakterze filmu i budowaniu w nim nastroju?
– To, co robimy, nazwałbym autorskim kinem gatunkowym, a w nim najbardziej liczy się temperament twórców. Mamy więc własną estetykę, poczucie humoru i postrzeganie rzeczywistości. Szukając wizualnych inspiracji, sięgaliśmy oczywiście do lat 90., ale najbardziej zależało nam na tym, żeby dać szansę bohaterom. Cały czas mamy też pociąg do komediodramatu i staramy się przemycić lekkość nawet w poważniejszych historiach.
Film jest jednak reklamowany jako thriller erotyczny, a ten gatunek kojarzy się z mrocznymi opowieściami.
– Najgłośniejszy thriller erotyczny ostatnich lat to przecież „Baby Girl”, a można się zastanawiać, czy wywołuje lęk u widza. Nie oddzielam słowa thriller od słowa erotyczny, bo chodzi w nim przede wszystkim o dreszcze namiętności. W klasykę gatunku z lat 90., taką jak „Nagi instynkt” czy „Dzikie żądze”, wpisane są również
Życie bez perspektyw
Przejmująca historia rodziny podzielonej przez ideologię
Muriel i Delphine Coulin – reżyserki filmu „Moi synowie”
Muriel Coulin – zaczynała jako asystentka przy filmach Akiego Kaurismäkiego („Życie cyganerii”) i Krzysztofa Kieślowskiego („Podwójne życie Weroniki”, trylogia „Trzy kolory”). Następnie reżyserowała filmy dokumentalne, w tym „L’homme sans douleur” dla Arte, zanim zajęła się filmami fabularnymi.
Delphine Coulin – pisarka i filmowczyni. Pracowała w Arte France, gdzie współprodukowała filmy społeczne i dokumentalne poświęcone sztuce współczesnej. Jest autorką sześciu powieści i zbioru opowiadań. Jej książki cieszą się uznaniem krytyków i publiczności. Zostały przetłumaczone na kilkanaście języków.
Co najbardziej zaciekawiło was w powieści Laurenta Petitmangina „Ce qu’il faut de nuit”, na podstawie której powstał film „Moi synowie”?
Muriel Coulin: – Jeszcze przed przeczytaniem tej książki Delphine i ja dużo rozmawiałyśmy na ten temat. Każda z nas miała inną odpowiedź. Gdzie – jeśli w ogóle – leży punkt, z którego nie ma już powrotu? Czy miłość nie oznacza po prostu akceptowania wszystkiego, nawet tego, co najgorsze?
Delphine Coulin: – W powieści jeden z synów angażuje się w działalność skrajnej prawicy, dopuszcza się tego, co najgorsze, a ojciec nie wie, czy może mu to wybaczyć. Bazując na lekturze, chciałyśmy stworzyć film, który byłby zarówno uniwersalny, jak i osobisty.
Film pokazuje niesamowity wysiłek członków tej rodziny, aby pozostać razem mimo trudności i różnic.
MC: – Dokładnie tak. Trzech mężczyzn – ojca i synów – połączyło coś bardzo trudnego, czyli śmierć matki. Mimo wszystko starają się utrzymać rodzinę razem. Nie godzą się z utratą siebie nawzajem.
DC: – To rodzina, która stara się iść naprzód. Mówi się, że kierunek historii to postęp: każde pokolenie żyje lepiej niż poprzednie. Ale dziś sytuacja się odwróciła. Głosy na ekstremistów są związane z bardzo silnym poczuciem niesprawiedliwości.
MC: – Ta rodzina wiele przeszła. Nie mają innego wyboru, jak tylko przetrwać. Film pokazuje, jak bardzo są zżyci, połączeni silnymi więzami mimo braku matki. Ona zresztą jest zawsze obecna. W kuchni widzimy jej puste krzesło, które stanowi swego rodzaju centralny punkt domu.
DC: – Pierre stara się być dobrym ojcem, dlatego ciągle zadaje sobie pytanie, co sprawiło, czy wręcz czego nie mógł zrobić dla Fusa, że ten dołączył do prawicowej bojówki. Na ile jesteśmy odpowiedzialni za to, co robią nasze dzieci, jakie podejmują wybory?
Porozmawiajmy o obsadzie. Odtwórcy roli synów, Benjamin Voisin i Stefan Crepon, różnią się fizycznie, ale idealnie pasują do ról braci. Naprzeciw nich jest ojciec, grany przez Vincenta Lindona, który jest na tyle potężny, że wierzymy też w fizyczną konfrontację między nim a jego najstarszym synem na tle ideologicznym.
DC: – Na początku chciałyśmy znaleźć prawdziwych braci. Spotkałyśmy się z dziesiątkami aktorów. Ale potem okazało się, że Benjamin Voisin i Stefan Crepon są przyjaciółmi, byli bardzo blisko – i są świetnymi aktorami, którzy potrafią połączyć to, kim są, z postaciami, aby osiągnąć tę mieszankę dokumentu i fikcji, której zawsze szukamy. Jak tylko weszli na casting i zaczęli grać, stało się jasne, że to oni.
MC: – Gdy tylko przeczytałyśmy książkę Laurenta Petitmangina, pomyślałyśmy o Vincencie









