Tag "Górny Śląsk"

Powrót na stronę główną
Kultura

Śląsk to nie region, to światopogląd

Podróż banką po aglomeracji śląskiej

Nie przepracowałeś swojego Śląska. Po nagrodzonej Nike osobistej historii „Kajś” znów zabierasz czytelników na Śląsk, tym razem zapraszasz do podróży banką, tramwajem nr 7, przez kolejne miasta aglomeracji śląskiej. Po co ci ta podróż?
– Lubię podróżopisarstwo, a ciągnąca się przez pół Aglomeracji – przez Katowice, Chorzów, Świętochłowice, Bytom – trasa tramwajowej siódemki to dobra oś opowieści. Kilka lat po „Kajś” znów ruszyłem reportersko w Górny Śląsk, ale już w inny sposób. Poprzednią książkę pisałem, będąc w śląskiej diasporze, mieszkałem całe dorosłe życie w Krakowie, teraz od paru już lat żyję znów w Aglomeracji i widzę region inaczej. To perspektywa tubylcza.

Pewnie też wiele się zmieniło przez ostatnie lata na Śląsku.
– Nie znam regionu w Polsce, który zmieniałby się tak szybko. Trwa tu rewolucja górnośląska. Dotyczy tożsamości i pamięci, wymyślamy siebie na nowo w epoce postindustrialnej. „Aglo” to opowieść o tej teraźniejszości, bo na Górnym Śląsku teraźniejszość stała się ciekawsza niż historia.

Dorastałeś w Gliwicach, więc miałeś jakieś wspomnienie o Śląsku. To, wiadomo, obraz mityczny, a rzeczywistość potrafi zaskoczyć, olśnić, ale i rozczarować.
– Gdy zamieszkałem po powrocie z Krakowa na katowickim Zawodziu – ucieleśnieniu śląskiego stereotypu – nie czułem, że wracam do siebie, to była nowa przygoda. Gliwice są w Aglomeracji osobne, politechniczne, lwowskie, mniej przemysłowe, długo trwały w splendid isolation. Dobrze się tu zarabia, dobrze żyje, do pozostałych miast Aglomeracji poza sąsiednim Zabrzem, w którym były Multikino i Górnik, za mojego dzieciństwa się nie jeździło. Do dziś Gliwice są jednym z okien wystawowych regionu.

Wizytówka Górnego Śląska. Przeciwieństwo Bytomia?
– Bytom do niedawna uchodził za miasto upadłe, wymieniano go obok Radomia czy Wałbrzycha jako polskie Detroit. Ale to przeszłość. Dziś powoli staje się symbolem sukcesu, transformacji w dobre miejsce do życia: rewitalizuje się, dużo się tam dzieje, sprowadza się wiele ciekawych osób. Ma też ciekawą historię, szczyci się tym, że został założony kilka lat przed Krakowem. Tam wraz z Bytomskim Centrum Kultury od paru lat organizuję Aglo Festiwal, na którym dyskutujemy o Górnym Śląsku i innych polskich regionach, rozbijamy opowieść o Polsce monolitycznej. Od festiwalu nazwę wzięła moja najnowsza książka. Bytom jest w Aglomeracji najciekawszym architektonicznie miastem, w połowie XIX w. był naturalnym kandydatem na stolicę Górnego Śląska. I pewnie dziś to najszybciej przeobrażające się miasto Aglo.

Ale po przyjściu tam Polski Bytom rzeczywiście stał się symbolem katastrofy. W PRL miasto skazano na zniknięcie, przedłożono eksploatację surowców nad miasto i jego mieszkańców – dobrą książkę na ten temat, „Balladę o śpiącym lwie”, napisała Agata Listoś-Kostrzewa. Z kolei wielkim bestsellerem w Czechach jest znakomita powieść Karin Lednickiej „Krzywy kościół”. Karin opisuje w niej los zaolziańskiej, śląsko-czeskiej Karwiny, czyli historię alternatywną Bytomia. Karwina dziś już nie istnieje, przeszło 20-tysięczne miasto zniknęło, został po nim jedynie krzywy kościół św. Piotra z Alkantary, który sam zapadł się o 40 m. Tak mógł skończyć Bytom. Dzisiaj się odradza, ale kopalnictwo i transformacja potężnie go doświadczyły. Wystarczy przejechać się tramwajem nr 38 z placu Sikorskiego przez Piekarską – kiedyś ulica była płaska, a teraz jedzie się najpierw ostro z górki, a potem wspina się pod górkę. To efekt szkód górniczych.

To chyba w ogóle specyfika Śląska, który próbuje wymyślić się na nowo.
– Wiele osób pyta: co po górnictwie? Tymczasem owo „po” już trwa. W 1990 r. polskie górnictwo – głównie na Górnym Śląsku – zatrudniało 400 tys. ludzi. A pamiętaj, że jedno miejsce pracy w kopalni generuje kilka kolejnych: w transporcie czy związanych z grubą usługach, nawet w branżach, których nie kojarzysz z węglem – padały np. pralnie, w których prało się odzież roboczą. Ponadto górnik często utrzymywał całą rodzinę, więc zmieniła się struktura rodziny. Zamknięcie kopalń niszczyło też cały mikroświat wokół nich: kolonie dla dzieci, wakacje dla pracowników, domy kultury, wspólnotę sąsiedzkich losów w wielu dzielnicach. Z tych 400 tys. zostało do dziś kilkadziesiąt tysięcy górników. Ta rewolucja już się dokonała. Ministerstwo Przemysłu, które Koalicja Obywatelska na chwilę przeniosła do Katowic, było pomysłem spóźnionym o wiele lat. Polska energetyka dziś jest bowiem na północy – gazoport, elektrownie wiatrowe, atom. Już nie Śląsk jest silnikiem Polski.

Niektóre fragmenty Aglomeracji dobrze sobie poradziły ze zmianami, w innych transformacja trwa. Śląsk jest silnie rozwarstwiony. Województwo śląskie to z jednej strony Tychy, Gliwice, Katowice czy Dąbrowa Górnicza – miasta z bardzo wysokimi dochodami na mieszkańca, rozwinięte – ale z drugiej Ruda Śląska, Świętochłowice czy Zabrze, gdzie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Kaj staje siódemka

Zbyszek Rokita zaś napisoł „Kajś”. No, prawie – jego nowa książka o Górnym Śląsku została sporządzona jako forma sylwiczna, oprócz fragmentów eseistycznych o historii regionu i jego geopolitycznym usytuowaniu znajdziemy tu części dramatów, krótkie prozy, a także zdjęcia Arka Goli, największego spośród fotografów, w których Śląsk się przegląda. Rzecz nosi tytuł „Aglo” – pod taką samą nazwą Rokita z Golą robią co roku w Bytomiu najbardziej śląski z festiwali literackich. Aglo – od aglomeracji, konurbacji górnośląskiej, którą Rokita nazywa swoją domowiną, używając słowiańsko-łużyckiego odpowiednika niemieckiego heimatu. Liczące ponad 2 mln mieszkańców śląsko-dąbrowskie wielomiasto jest czwartą co do liczebności metropolią Unii Europejskiej, po Berlinie, Madrycie i Rzymie.

I ja w tym molochu się urodziłem, odchowałem, zakładałem i rozkładałem rodziny (piyrszo libsta z Chorzowa, piyrszo ślubno z Gliwic), a jako zapiekły antysamochodziarz przez cztery dekady przemierzałem go komunikacją miejską, najczęściej tramwajami, czyli po śląsku banami. To w nich podsłuchiwałem ludzi, wsłuchiwałem się w ich opowieści i tak się zebrało i wzięło całe to moje pisanie z bany wyjęte, z godek i plotek tłumu śląskiego, w który wciśnięty przejeżdżałem kolejne dzielnice. Rokita przemierza Aglo siódemką, królową śląskich banek, najdłuższą na Śląsku 46-przystankową trasą z Katowic, przez Chorzów i Świętochłowice, aż do Bytomia. Jeździłem nią sześć lat na uniwersytet, to była moja linia przesiadkowa, kiedy akurat czterdziestka zjeżdżała do zajezdni, przesiadałem się w Batorym; mieszkałem też pół roku przy chorzowskim dworcu kolejowym, nad wiecznie remontowanym torowiskiem siódemki, mam z tą trasą przejechane dnie i nieprzespane przez nią noce, czytam więc książkę Rokity nostalgicznie, bo to moje rewiry opisuje z okna banki.

Na przykład katowicki plac Wolności z wysokim, pustym cokołem usytuowanym centralnie: „Za Cesarstwa Niemieckiego był to pomnik niemieckich cesarzy, za II Rzeczpospolitej – powstańców śląskich, za III Rzeszy – żołnierzy Wehrmachtu, a za PRL – żołnierzy sowieckich. Co jakiś reżim przychodził do Katowic

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Ukryte ślady zbrodni

Żydzi z Olkusza byli jednymi z pierwszych, którzy zginęli w nowo powstałej komorze gazowej w KL Auschwitz II-Birkenau

W czerwcu 1942 r. Żydzi z Olkusza zostali przez niemieckich nazistów wywiezieni na śmierć. Byli jednymi z pierwszych, którzy zginęli w Czerwonym Domku, pierwszej komorze gazowej w KL Auschwitz II-Birkenau. W dwóch transportach kolejowych 13 i 15 czerwca wywieziono z olkuskiego getta ok. 3 tys. mężczyzn, kobiet i dzieci. Byli wśród nich także liczni Żydzi z Chorzowa, przesiedleni do Olkusza w czerwcu 1940 r.

Od kilku lat na terenie dawnego obozu Birkenau, w miejscu, gdzie znajdował się Czerwony Domek, w którym masowo zabijano ludzi cyklonem B, czczona jest pamięć olkuskich Żydów zamordowanych 83 lata temu. 13 czerwca 2025 r., w przeddzień obchodów Narodowego Dnia Pamięci Ofiar Niemieckich Nazistowskich Obozów Koncentracyjnych i Obozów Zagłady, odbyła się uroczystość upamiętniająca pierwszy transport do Auschwitz, który wyruszył 14 czerwca 1940 r. z więzienia w Tarnowie.

Nazista na dworcu

Zachowały się zdjęcia Żydów oczekujących na pociąg, którym mieli pojechać z dworca w Olkuszu do Oświęcimia. Razem z Żydami, pilnowanymi przez umundurowanych Niemców i żydowskich policjantów, sfotografowany został niejaki Friedrich Kuczynski. Na jednym ze zdjęć stoi w mundurze, podparty lewą ręką pod bok, w prawej trzyma pałkę. Przygląda się Żydom, których wcześniej selekcjonował w olkuskim getcie i posłał na śmierć – jako tych, którzy nie nadają się do obozów pracy.

Friedrich Kuczynski był Niemcem, urodził się w 1914 r. w rumuńskiej Suczawie. Z zawodu był nauczycielem gimnazjalnym, władał francuskim i rumuńskim. Podczas wojny został pracownikiem urzędu, który w roku 1940 utworzył Reichsführer SS Heinrich Himmler – powołując specjalnego pełnomocnika Reichsführera SS i szefa Niemieckiej Policji ds. Zatrudniania Obcych Narodowości na Górnym Śląsku. Funkcję owego pełnomocnika powierzono SS-Oberführerowi Albrechtowi Szmeltowi, prezydentowi policji we Wrocławiu. Kierownikiem mieszczącego się w Sosnowcu Wydziału „J” (ds. żydowskich) w tym urzędzie został zaś wspomniany Kuczynski, mający wówczas 26 lat. Po wojnie został osądzony i stracony w więzieniu w Sosnowcu 22 lutego 1949 r.

Dwa pociągi, których odjazd nadzorował Kuczynski, najprawdopodobniej przez Szczakową i Mysłowice, w dwudniowych odstępach zawiozły olkuskich Żydów na dworzec towarowy w Oświęcimiu. W jego obrębie w 1942 r. uruchomiono Alte Judenrampe (starą rampę żydowską) między obozami Auschwitz i Birkenau. Tu przybywała większość pociągów z Żydami od wiosny 1942 r. do maja 1944 r.

Czerwony Domek

Olkuskich Żydów, gdy już pozostawili na rampie bagaże, zaprowadzono, przypuszczalnie pieszo, do nowo powstałej komory gazowej, pierwszej w Birkenau. Znajdowała się ona w odległości ok. 2 km, za brzozowym lasem, poza aktualnymi granicami byłego obozu. Stał tam dom, należący wcześniej do polskiej rodziny, kiedyś mieszkającej w wysiedlonej przez Niemców wsi Brzezinka. Niemcy dom zarekwirowali i wczesną wiosną 1942 r. zaadaptowali na komorę gazową. Od koloru ścian z czerwonej cegły zwany był Czerwonym Domkiem lub bunkrem nr 1.

Na drzwiach domu, którego okna zamurowano, umieszczony został napis „Do łaźni”. Na powierzchni ok. 90 m kw., podzielonej na dwie części, w latach 1942-1943 naziści zamordowali dziesiątki tysięcy Żydów. Po szczelnym zamknięciu drzwi esesmani wrzucali przez otwory w ścianach kryształki cyklonu B, z których wydzielał się cyjanowodór.

Tam właśnie zostali zaprowadzeni Żydzi z Olkusza. Najpierw do sąsiadujących

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Bal na węglowym Titanicu

W Jastrzębiu-Zdroju, które na węglu wyrosło i z węgla miało żyć, już tylko 4 tys. mieszkańców zarabia na chleb w kopalniach

– Anna Hetman, nauczycielka, kobieta wykształcona, w bajki wierzyć nie powinna. Nawet w te, które sama wymyślała – piekli się emeryt z kopalni Borynia. – A nawijała, panie, i to serio, że przenicuje górnicze Jastrzębie-Zdrój na turystyczny raj, do którego zjeżdżać będzie reszta świata, żeby podziwiać… duchy. Duchy jastrzębskiej przeszłości.

Przez cały 2023 r. jastrzębianie nie zaznali spokoju. Czy mżył deszcz, czy dął wiatr, w trąby dęła orkiestra górnicza. Rozpruł się wór z imprezami ku czci, a magistrat, nie bacząc na 100-milionowy deficyt budżetu miasta, zafundował jastrzębskim noworodkom A.D. 2023 ciepłe kocyki i body z dedykacją, że są skarbem. Co to był za bal! Dęty i nadęty, jak na jubileusz 60-lecia górniczej sypialni przystało, choć w mieście, które na węglu wyrosło i z węgla żyć miało po wsze czasy, już tylko 4 tys. mieszkańców zarabia na chleb w kopalniach.

– Bal na węglowym Titanicu – kwituje sentencjonalnie, bo po drugim już kuflu piwa, emeryt z Boryni, który pół wieku temu (z żoną, podkreśla, i bajtlem w kołysce) pożegnał rodzinne zadupie na Lubelszczyźnie i jak tysiące podobnych mu „łapańców” z setek biedaprzysiółków przyjechał budować górniczą potęgę Jastrzębia-Zdroju.

Miasto na węglu, kopalnie na aut

A na jastrzębski węgiel koksowy, o czym w aurze niedawnej fety warto przypomnieć, ostrzyła sobie zęby nie tylko ludowa ojczyzna. Już w połowie XIX w. baron Emil von Schlieben, a 40 lat później hrabia Heinrich Larisch w biznesowym duecie z firmą Westböhmische Gesellschaft instalowali na okolicznych polach badawcze wiertnie. Schlieben dokręcił się tylko do źródeł solanki, na których niejaki Felix Silvius Ferdinand von Königsdorff zbudował kurort swojego imienia – Bad Königsdorff-Jastrzemb (późniejsze, już pod polskim zarządem, Uzdrowisko Jastrzębie). Jeszcze mniej fartu mieli Larisch & WG. W 1903 r. wybuch metanu widowiskowo zmiótł ich wiertnię, a potężny słup ognia przez kilka nocy nie pozwalał zasnąć mieszkańcom. Trzy lata później, kiedy metan wysadził w powietrze kolejną wieżę wiertniczą, Larisch i spółka wywiesili białą flagę.

W 1951 r., 100 lat po eksperymencie von Schliebena, na polach okalających zdrojową osadę po raz kolejny zainstalowały się ekipy wiertnicze. W kontrze do poprzedników nie szukały węgla, bo jego zaleganie nie budziło już wątpliwości, a technika górnicza na tyle okiełznała wybuchową naturę metanu, że złoża uznano za bezpieczne do eksploatacji – najnowsze wiercenia miały określić zasobność pokładów i przesądzić o miejscu budowy kopalń. A plany były ambitne, niczym przekop Mierzei Wiślanej i CPK razem wzięte. W ciągu 25 lat, zakładali węglowi planiści, w rejonie miało fedrować 27 kopalń, przewidywano też, że Jastrzębie-Zdrój jako górniczą sypialnię zasiedli 200 tys. mieszkańców. Łącznie z przyległymi gminami, gdzie również planowano budowę blokowisk dla górników, jastrzębska metropolia miała liczyć 400 tys. dusz.

– Zajechałem kiedyś na jeden z odwiertów – opowiadał mi 30 lat później doc. dr Józef Paździora, szef Głównego Instytutu Górnictwa, który nadzorował pracę wiertaczy – a tam cała ekipa leżała pokotem narąbana jak helikoptery. Przewiercili trzymetrowy pokład węglowy i nawet go nie zauważyli. Efekt jest taki, że górniczą sypialnię zbudowano na najgrubszych pokładach, a kopalnie tam, gdzie złoża są już mniej zasobne. Dziś opłacałoby się wyburzyć miasto, by wybrać zalegający pod nim węgiel.

Alkoholowe ciągoty wiertaczy trochę w planach namieszały. Na węglu stanęło miasto, ale nie bądźmy drobiazgowi. W dzień św. Barbary 1962 r. z podziemi kopalni Jastrzębie wyjechał pierwszy wagonik z węglem. A potem było już z górki. W 1965 r. z fedrunkiem ruszyła kopalnia Moszczenica

Józef Romanowski jest dziennikarzem prasy regionalnej, czasopism branży wydobywczej (górnictwo węgla, miedzi, siarki) i okazjonalnie tygodników o zasięgu krajowym

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Brutal z Katowic

Dawny dworzec był odważną ikoną architektoniczną, która miała pecha i zaliczała się do niechcianych pamiątek przeszłości

Gdy przyjeżdżam do Katowic pociągiem, wychodzę na halę peronową, gdzie betonowe kielichy witają podróżnych. Ponad 10 lat temu przestrzenią dawnego węzła komunikacyjnego zawładnęło ogromne centrum handlowe. Galeria Katowicka wciska się pomiędzy kamienice sprzed wieku. Na wizualizacjach fasada miała odbijać historyczne detale sąsiednich budynków, finalnie powstała srebrna kratka i ogromna przestrzeń reklamowa. Miejsce to przeszło wielką zmianę – czy na dobre, czy złe, nie mnie oceniać, to zależy od perspektywy spojrzenia. Pytanie, czy udało się oswoić zaniedbaną przestrzeń, czy może raz na zawsze straciliśmy ikonę architektury?

Dawny dworzec, zwany Brutalem z Katowic, był odważną ikoną architektoniczną, która miała pecha i – jak to określił reportażysta Filip Springer – zaliczała się do źle urodzonych w PRL, niechcianych pamiątek przeszłości. Przez ogół społeczności od lat 90. uznawany był za miejsce niebezpieczne i zaniedbane. Bryła, która pół wieku temu brutalnie wcięła się w przestrzeń Katowic, po prawie czterech dekadach tak samo błyskawicznie znikła. Nowy kompleks handlowo-usługowy połączony z dworcem ma kształtem nawiązywać do dawnej formy, ale nie wszyscy mogą się zgodzić z tą sugestią. Nowe kielichy to tylko namiastka konceptu, który definiował Katowice i witał przybywających do miasta ponad 50 lat temu.

Budowa linii kolejowej i jej wytyczenie przez teren dzisiejszych Katowic stały się decydującymi czynnikami, które przyczyniły się do dynamicznego rozwoju miasta. Mówi się, że to zasługa przemysłowca Franza von Wincklera, właściciela rozległych majątków na Górnym Śląsku, w tym dóbr rycerskich Bogucice-Katowice, gdzie w 1839 r. ulokował zarząd swojego majątku. Miał on wykorzystać swoje wpływy, by nadać bieg szlaku kolejowego właśnie przez należące do niego tereny. Gdy w 1846 r. uruchomiono połączenie kolejowe pomiędzy Wrocławiem a Mysłowicami, mała miejscowość, licząca około tysiąca mieszkańców, zyskała na znaczeniu.

W połowie XIX w. dzięki możliwości łatwiejszego transportu w okolicy pojawiają się liczne inwestycje. Trwa budowa nowych hut i kopalń, a co za tym idzie: do Katowic ściągają rzesze ludzi do pracy. Z czasem mała niegdyś wieś staje się coraz bardziej znaczącym ośrodkiem przemysłowym. Po 20 latach Kattowitz udaje się uzyskać prawa miejskie, w tym czasie liczba mieszkańców wzrasta prawie czterokrotnie.

Pierwsza stacja kolejowa Katowice zostaje ulokowana w środku pola, pomiędzy wsiami Dąb i Szopienice. Staje tam mały, skromny budynek z murem pruskim, który przez następne dekady będzie stopniowo rozbudowywany. Przez kolejne dziesięciolecia intensywnie wzrasta liczba przewozów, pociągów i pasażerów, w efekcie stawiane są nowe budynki dworca kolejowego. Z czasem stara stacja przy ulicy Dworcowej staje się coraz mniej wydajna, zbyt mała w stosunku do rosnących potrzeb i aspiracji miasta. Gdy po II wojnie światowej Katowice zostają stolicą Górnego Śląska – centrum przemysłowym Polski – miasto i cały region potrzebuje większego, nowoczesnego dworca kolejowego, odpowiadającego nowym czasom.

W 1953 r. wystraszony pisarz Gustaw Morcinek odczytuje w Sejmie ze śmiertelnie poważną miną: „Lud śląski pragnie, aby Katowice stały się Stalinogrodem”. Na trzy i pół roku Katowice znikają z map, a ich miejsce zajmuje Stalinogród.

Wieczorem 8 marca 1953 r. z megafonów dworca kolejowego wybrzmiewa komunikat: „Tu stacja Stalinogród, byłe Katowice”. To właśnie w połowie lat 50. podjęto decyzję o budowie nowego dworca, ale pomysłów, gdzie ma się znajdować,

Fragmenty książki Kamila Iwanickiego Śląsk, którego nie ma, Helion, Gliwice 2025

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Cegły z ostatniego familoka

Kolonie robotnicze czekają na drugie życie. Nie wszystkie miały tyle szczęścia, ile Nikiszowiec

Familoki fascynują mnie od kilku lat. Zbieram archiwalne i współczesne zdjęcia kolonii robotniczych, szukam historii osiedli. Ciekawią mnie wspomnienia i opowieści mieszkańców familoków, to, jak wyglądało codzienne życie w domach robotniczych. Dlaczego to dla mnie tak ważna kwestia? Zdaje mi się, że familoki stanowią esencję Śląska z chlywikami (budynkami gospodarczymi), hasiokami (śmietnikami) i klopsztangą (trzepakiem). Tu przetrwały lokalne tradycje i zwyczaje, które są unikatowe na Śląsku. Staram się zachować i utrwalić chociaż namiastkę tych mikroświatów. To trudne zadanie, bo już od pewnego czasu te śląskie mikrokosmosy znikają na naszych oczach.

Wszystko zaczyna się pod koniec XVIII w., gdy powstaje Królewska Odlewnia Żeliwa w Gliwicach. Friedrich Wilhelm von Reden już w trakcie budowy huty myśli o zapewnieniu lokum dla pracowników zakładów. Tak powstają pierwsze skromne domy przy dzisiejszej ulicy Robotniczej. Żaden z tych pierwotnych familoków nie przetrwał, ostatnia ledwo stojąca chałupa robotnicza została wyburzona w latach 70. XX w. Z początków ery przemysłowej na Górnym Śląsku zachował się relikt dawnej kolonii robotniczej powstałej przy Królewskiej Hucie. Przy ulicy Kalidego w Chorzowie stoją skromne ciemnoszare domki przypominające o odległych początkach osady robotniczej, która z czasem przeistoczyła się w ogromny ośrodek miejski. Budynki powstały z wielkopiecowego żużlu i wapna, do ich postawienia wykorzystano odpady z huty. Z niemal 20 familoków do dziś przetrwało jedynie pięć domów, w tym jeden dawny budynek urzędniczy.

Wiek XIX to okres dynamicznej industrializacji Górnego Śląska. Przemysłowcy stawiają huty, kopalnie zaczynają fedrować coraz głębiej, budowane są koksownie i fabryki. Przy zakładach przemysłowych wznoszone są tanie w budowie domy robotnicze. Kilka, czasem kilkanaście familoków, by zapewnić lokum masom przybywającym do pracy. Koncerny przemysłowe zauważają, że domy robotnicze pozwalają przyciągnąć i utrzymać na dłużej pracowników, którzy są tak potrzebni do funkcjonowania nowych zakładów. Dzięki koloniom zmniejsza się rotacja robotników. Rodziny przywiązują się do jednego pracodawcy na pokolenia. Kobiety w codziennych obowiązkach domowych korzystają z pomocy piekarnioków (pieców piekarniczych), pralni i mangla (magla), które budują dla swoich pracowników zakłady przemysłowe. Przy robocie w takich miejscach rodzi się okazja na klachy (rozmowy, plotki) na różne tematy.

Mieszkańcy familoków dobrze się znają, tu kojarzy się każdego sąsiada. Wolny czas spędza się z innymi familiami, które często zna się od pokoleń. Bajtle (dzieci) bawią się na placu (podwórku) przy klopsztandze (trzepaku). Chodzą razem do szkoły, a gdy podrosną, ruszą śladem rodziców do pracy na grubie (kopalni) albo do werku (huty). I tak przez dekady.

Familoki chowają się w cieniu pieców hutniczych i szybów kopalnianych. Ceglane pudła rosną jak grzyby po deszczu, znajdziemy je od Gliwic po Katowice i Rybnik. Domy robotnicze powstają nawet za Brynicą, w Czeladzi, Sosnowcu i Dąbrowie Górniczej, które były wówczas częścią zaboru rosyjskiego. Wraz z rozwojem przemysłu wzrasta konkurencja między zakładami, by utrzymać pracownika u siebie, co zmusza przemysłowców do budowania coraz większych osiedli i dzielnic robotniczych. Ustawa osiedleńcza i budowlana uchwalona w Prusach w 1904 r. nakłada na koncerny obowiązek zadbania o mieszkania dla pracowników. Budynki muszą być podłączone do kanalizacji i wodociągów, a w koloniach pracodawcy są zobowiązani do zasponsorowania budynku szkolnego dla dzieci. Pracownikom, zarówno robotnikom, jak i urzędnikom, zapewniano nie tylko mieszkanie. Finansowano też szkoły, przedszkola, sklepy, gospody, parki, szpitale i kasyna, ale nie takie w dzisiejszym znaczeniu – były to miejsca spotkań dla mieszkańców zrzeszonych w różnych stowarzyszeniach, restauracje i sale koncertowe, innymi słowy: budynki społeczno-kulturalne.

Ceglany familok z czerwoną framugą okienną stał się ikoną Górnego Śląska. Przez prawie 150 lat ery industrialnej od końca XVIII w. w regionie powstało niemal 200 kolonii robotniczych. Osiedla budowano w różnych stylach architektonicznych. Były inspirowane rozmaitymi koncepcjami urbanistycznymi. Różnorodność założeń tworzy ciekawą mozaikę. Początek XX w. to swoisty złoty wiek familoków. Wówczas powstały największe kompleksy mieszkaniowe będące samowystarczalnymi miasteczkami dla robotników: Nikiszowiec, Giszowiec, Zandka i Bobrek. (…)

Giszowiec znika

Po II wojnie światowej potrzeby i problemy mieszkaniowe w regionie były ogromne. Jedną z odpowiedzi miały być domki fińskie – małe, tanie, drewniane i szybkie w budowie konstrukcje. W wielu śląskich miastach stawiano ich setki. Budowano je w Katowicach, Siemianowicach. Wiele z nich przetrwało w Bielszowicach w Rudzie Śląskiej i Miechowicach w Bytomiu. Ich kariera była krótka, bo w kolejnych dekadach dominowały bloki z wielkiej płyty.

Górny Śląsk przyciąga masy do pracy w kopalniach i hutach. Młodzi robotnicy przyjeżdżają tu z całej Polski. Nadciągają w nadziei na lepsze życie i dobrze płatną pracę. Własne mieszkanie, wyższe płace i pełne półki w sklepach dla górników to wówczas kusząca zachęta do pracy w przemyśle. Przyjezdni z całej Polski trafiają najpierw do wulców, czyli hoteli robotniczych, ale żeby zaspokoić ogromny głód mieszkaniowy, na wielką skalę buduje się osiedla z dziesiątkami bloków mieszkalnych.

Częstym widokiem stają się sąsiadujące ze sobą stare ceglane familoki i nowe bloki z wielkiej płyty. Blokowiska mogą pomieścić znacznie więcej rodzin niż stare osiedla robotnicze. Mieszkania mają lepszy standard niż gdzie indziej, kuszą centralne

Fragmenty książki Kamila Iwanickiego Śląsk, którego nie ma, Helion, Gliwice 2025

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

William Harriman a sprawa polska

W jakim stopniu doświadczenia biznesowe z międzywojnia mogły wpłynąć na jego rolę w kształtowaniu powojennych granic Polski?

Druga połowa 1944 r. to dla premiera Stanisława Mikołajczyka czas najtrudniejszy. W Londynie ma przeciwko sobie duumwirat: prezydenta i wodza naczelnego. Na polu międzynarodowym w trakcie powstania warszawskiego prowadzi najtrudniejsze negocjacje z Moskwą, w tym bezpośrednio ze Stalinem. Szczególną ich komplikacją jest powołanie alternatywnej dla rządu emigracyjnego Krajowej Rady Narodowej, przejmującej władzę na terenach wyzwalanych przez Armię Czerwoną. W Londynie Mikołajczykowi udaje się przy pomocy Brytyjczyków uzyskać wreszcie dymisję gen. Kazimierza Sosnkowskiego z funkcji naczelnego wodza i zastąpić go gen. Tadeuszem Borem-Komorowskim, który jednak swej funkcji przez ponad pół roku wykonywać nie może, gdyż znajduje się w niemieckiej niewoli.

Początek jesieni 1944 r. to kolejny wyjazd premiera do Moskwy. Po wstępnych konsultacjach Mikołajczyka z ministrami spraw zagranicznych: ZSRR – Wiaczesławem M. Mołotowem i Wielkiej Brytanii – Anthonym Edenem oraz ambasadorem USA w ZSRR Williamem A. Harrimanem rozmowy osiągają szczebel wyższy i toczą się już w trójkącie Stalin-Churchill-Mikołajczyk. W imieniu Roosevelta przysłuchuje się im Harriman.

Mikołajczyk widzi, że nie tylko on, ale i sprawa Polski jest przedmiotem gry trzech największych mocarzy świata. Jest coraz bardziej świadomy, że Stalin zręcznie rozgrywa swych rozmówców, że Churchill mu ustępuje, a przyszłość i granice Polski stają się obojętne Ameryce. Rozumie, że jest pionkiem, że powoli traci grunt pod nogami. Ale spraw kraju, w swoim rozumieniu, pragnie bronić za wszelką cenę. Mimo decyzji Wielkiej Trójki, ustalającej w Teheranie wschodnią granicę Polski, wciąż wierzy, iż będzie w stanie odwrócić bieg historii. Przed opuszczeniem Moskwy spotyka się ze ściągniętym tu z Lublina Bolesławem Bierutem, wówczas przewodniczącym Krajowej Rady Narodowej, odbywa także rozmowę ze Stalinem, w cztery oczy.

Niecierpliwy Churchill

Po powrocie do Londynu, podczas wystąpienia przed Radą Narodową Mikołajczyk otwarcie i z bólem stwierdza, że Polska „w politycznej strategii Anglii i Ameryki nie jest pozycją najważniejszą”. Oceniając realnie sytuację, nie widzi innej możliwości niż pójście na układ ze wspieranymi przez Moskwę reprezentantami nowej władzy w kraju. Takiej decyzji od polskiego premiera i od całego rządu londyńskiego coraz niecierpliwiej oczekuje Churchill. Jednak Mikołajczykowi nie udaje się uzyskać aprobaty kierowanego przez siebie rządu dla koncepcji, jakiej od pewnego czasu chce Churchill. Rada Ministrów na posiedzeniu 3 listopada 1944 r. uchwaliła, że nie widzi możliwości wyrażenia zgody na warunki postawione na konferencji w Moskwie, i zwróciła się „o ponowne rozważenie w najbliższej przyszłości całokształtu tych spraw w gronie Trzech Głównych Mocarstw Zjednoczonych z udziałem Rządu Polskiego”. Stojąc już w zasadzie na przegranej pozycji, Mikołajczyk wciąż liczy na uzyskanie pozytywnej reakcji Roosevelta wobec interpelacji w sprawie polskiej granicy wschodniej.

Raz jeszcze, zdesperowany, zwraca się o pomoc do Wincentego Witosa, kilkakrotnie namawia go do przylotu do Wielkiej Brytanii. Ufa, iż sama obecność Witosa w Londynie będzie oparciem – dla niego i dla odtworzenia wolnej Polski wedle wizji, o urzeczywistnienie której wciąż zabiega. Dzień po niekorzystnej dla jego koncepcji uchwale rządu wysyła do Witosa depeszę z prośbą o natychmiastowy wyjazd do Londynu. Gdy schorowany Witos wreszcie pozytywnie odpowiada na prośbę i rozpoczynają się przygotowania do jego przerzutu do Londynu, cały misterny plan okazuje się na nic. Mikołajczyk zostaje przymuszony do dymisji, a jego następcy, Tomaszowi Arciszewskiemu, Witos nie jest do niczego potrzebny.

Kilkakrotnie pojawiło się powyżej nazwisko amerykańskiego dyplomaty Williama A. Harrimana, którego udział w rozmowach Wielkiej Trójki niewątpliwie miał znaczący wpływ na projektowane losy Polski po zakończeniu działań wojennych. Rzecz dotyczy przede wszystkim konferencji w Moskwie w dniach 9-19 października 1944 r. Harriman był wówczas (w latach 1943-1946) ambasadorem USA w Moskwie. W spotkaniach uczestniczył w dwóch rolach. W pierwszych dniach konferencji – gdy rozmowy Stanisława Mikołajczyka toczyły się na szczeblu ministrów spraw zagranicznych Związku Radzieckiego, Wielkiej Brytanii i USA – reprezentował sekretarza stanu USA. Następnie, gdy rozmowy weszły na szczebel przywódców państw (Stalin i Churchill), Harriman reprezentował nieobecnego prezydenta USA Franklina Delano Roosevelta. Ponownie zaś miał wpływ na losy Polski, biorąc udział w konferencji jałtańskiej (4-11 lutego 1945 r.).

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Chachary, czyli ludowa historia Górnego Śląska

Z powodu słabości rodzimego kapitału i postanowień konwencji genewskiej aż do połowy lat 30. znaczna część przemysłu polskiego Śląska pozostawała w ręku niemieckich koncernów. Rosła również obecność kapitałów francuskiego i amerykańskiego, które polskie władze zachęcały do inwestowania w śląski przemysł w nadziei, że podniesie to pozycję państwa na arenie międzynarodowej. Koordynację działań właścicieli wielkich zakładów dalej zapewniał Związek Przemysłowców Górniczo-Hutniczych. W przedsiębiorstwach zaczęli się pojawiać nieliczni polscy dyrektorzy, jednak było to działanie bardziej na pokaz, a inna sprawa, że część z nich okazała się podatna na propozycje korupcyjne. Także do rad nadzorczych koncernów zaczęto kooptować Polaków, chcąc tym samym zapewnić przychylność ze strony władz nowego państwa. Obok Korfantego, który zasiadał w kilku radach nadzorczych, powoływano znanych prawników, różnego rodzaju „zasłużonych działaczy”, a nawet arystokratów, takich jak książę Radziwiłł czy hrabia Poniński.

Wszystko to jednak działo się w cieniu wciąż trwającego konfliktu polsko-niemieckiego. Edward Długajczyk pisał: „W szerokich kręgach opinii publicznej panowało przekonanie, że Śląsk wymaga stałego wysiłku polonizacyjnego, gdyż życie w województwie toczy się pod przemożnym wpływem rywalizacji polsko-niemieckiej. Ten sposób widzenia zacieśniał pole praktycznego działania. Dla poszczególnych ugrupowań, wyznających zasady katechizmu narodowego, stał się wygodną odskocznią usprawiedliwiającą niemal wszystkie ich poczynania”. Rzadkie były wówczas głosy takie jak ten Adama Wojciechowskiego z „Gazety Robotniczej”: „Dziś się te dwa nacjonalizmy zawzięcie zwalczają, przynosząc nieobliczalne szkody moralne śląskiej ludności obydwóch kierunków narodowościowych”. Autor przyjął za rzecz normalną, że Niemcy bronią swych praw, jednak mimo to wierzył, że „współżycie na Śląsku jest możliwe i leży w interesie naszego życia gospodarczego i politycznego. Musimy tylko zrezygnować ze środków walki, które to współżycie utrudniają”.

Sytuację komplikowały jeszcze niemal permanentne problemy gospodarcze, z jakimi musieli się borykać mieszkańcy polskiego Śląska. W zasadzie tylko kilka lat okresu międzywojennego można uznać za pomyślne pod względem koniunktury gospodarczej. Początkowy okres, do 1925 r., to czas powojennego kryzysu, galopującej inflacji, a także wyzwań związanych z koniecznością dostosowania się przedsiębiorstw do nowych realiów działalności. Okazało się, że niezbyt chłonny polski rynek wewnętrzny nie jest w stanie przyjąć większej części produkcji górnośląskich zakładów, a to, w połączeniu z napięciami w bilansie płatniczym państwa, wymuszało prowadzenie eksportu na granicy dumpingu. Koszty ponosili często krajowi konsumenci, płacący zawyżone ceny za te same produkty, które eksportowano po zaniżonych cenach. Podkreślić przy tym należy, że po podziale regionu po polskiej stronie znalazło się aż trzy czwarte wszystkich górnośląskich górników (144 tys.). Wszelkie problemy górnictwa od razu więc odbijały się na nich, a w związku z liczebnością tej grupy także na sytuacji panującej w całym regionie. Hutnictwo zatrudniało trzykrotnie mniej osób niż kopalnie węgla, a jeszcze mniej przemysł przetwórczy. W latach 20. w związku ze wzrostem wydajności pracy liczba górników zmniejszyła się jednak aż o jedną trzecią, do 100 tys. w 1929 r. Okres dobrej koniunktury trwał tylko kilka lat i został przerwany gwałtownie na przełomie lat 20. i 30., wraz z wybuchem globalnego kryzysu gospodarczego.

Fragmenty książki Dariusza Zalegi Chachary. Ludowa historia Górnego Śląska, Krytyka Polityczna, Warszawa 2024

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Mieszkać na poniemieckim

Dla wilniuka Śląsk stał się „skarbem polskich ziem”, jego krajem. Ten Śląsk, trochę polski, trochę niemiecki, nieco austriacki i czeski, jest domem także dla przybyszów Do dziś na stołach potomków repatriantów/ekspatriantów jada się z poniemieckiego, nawet nabiera do przejętych po kimś naczyń, skorup większej czułości. Ślązacy, Niemcy, Polacy, którym nad głowami zmieniały się granice albo byli przesuwani wraz z nimi do nowych miejsc, nie boją się poniemieckości czy niemieckości. Na Śląskach Górnym i Dolnym, wzdłuż

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Istota familoków

Życie w robotniczych domach na Górnym Śląsku Gdy słyszymy słowo „familok”, od razu pojawiają się skojarzenia: czerwona cegła, oma obserwująca wszystko z okna pomalowanego na czerwono, a na placu biegające bajtle i górnicy zmierzający do domu po szychcie. Ale czy to odpowiednie skojarzenia? I tak, i nie. Skąd się wzięło pojęcie familok i jaka jest jego etymologia? Pierwsza jego część wzięła się od niemieckiego słowa Familien-Haus. Czasem korzeni „familoka” poszukuje się w określeniu Familien-Block, czyli blok rodzinny, od którego może pochodzić

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.