Mieszkać na poniemieckim

Mieszkać na poniemieckim

Dla wilniuka Śląsk stał się „skarbem polskich ziem”, jego krajem. Ten Śląsk, trochę polski, trochę niemiecki, nieco austriacki i czeski, jest domem także dla przybyszów

Do dziś na stołach potomków repatriantów/ekspatriantów jada się z poniemieckiego, nawet nabiera do przejętych po kimś naczyń, skorup większej czułości. Ślązacy, Niemcy, Polacy, którym nad głowami zmieniały się granice albo byli przesuwani wraz z nimi do nowych miejsc, nie boją się poniemieckości czy niemieckości. Na Śląskach Górnym i Dolnym, wzdłuż Nysy, Odry z tym się mieszka. I wraz z upływem czasu od 1945 r. to szanuje.

– Demonizowanie i strach wynikają z niewiedzy, a mieszkańcy Śląska moim zdaniem zupełnie inaczej odbierają życie np. z polskimi Niemcami niż reszta Polski. Wielokrotnie spotkałem się z tym, że przybysze z centralnej Polski byli zaszokowani np. dwujęzycznymi tablicami. Tłumaczyłem, że krzywda nikomu tutaj się nie dzieje, tak samo jest np. na Łużycach w Niemczech, w dawnym NRD, gdzie też są tablice dwujęzyczne i Niemcy nie odczuwają lęku. Nie możemy przyjmować takiej postawy jak Litwini wobec nas; oburzamy się przecież, że nie chcą tablic dwujęzycznych polsko-litewskich czy litewsko-polskich u siebie. W Polsce pozwolono na nazwy niemieckojęzyczne sprzed 1936 r., większość to słowiańskie nazwy miejscowości w niemieckiej pisowni, co jeszcze podkreśla polskość, słowiańskość tych ziem. Najzabawniejsza jest tablica w Chrząszczycach: Chrzumczütz. Były zakusy kręgów proniemieckich, by przywracać nazwy, które obowiązywały po 1936 r., wprowadzone przez władze III Rzeszy, oderwane od historii tych miejscowości. Być może dlatego, że większość żyjących już tylko te nazwy pamięta. Kilka przypadków niestety się przemyciło, ponieważ niektóre nazwy zmieniono parę lat wcześniej, jak w Dziergowicach, Oderwalde – opowiada Witold Iwaszkiewicz, który przez 11 lat był kierownikiem Muzeum Czynu Powstańczego w Górze św. Anny.

Inne jest spojrzenie tzw. Warszawy, tej „reszty Polski”, a inne ludzi żyjących tutaj, świadomych pewnych rzeczy. Życie na dawnym pograniczu czy terenach poniemieckich, z mniejszością niemiecką u boku, nie jest obarczone konfliktami, jakich można by z perspektywy Warszawy oczekiwać. Nieniemieckie także przez lata wkomponowało się w codzienność.

Nieufny jak autochton

– Mieszkałem z rodziną w miejscowościach, w których żyją wyłącznie Ślązacy, ludność autochtoniczna z dziada pradziada, część określa się jako mniejszość niemiecka. Teraz mieszkam w miejscowości, gdzie właściwie cała ludność przybyła po 1945 r., i jest różnica. Autochtoni są bardzo życzliwi wobec przybyszów, ale dają odczuć, że jest się obcym, by ktoś taki stał się częścią społeczności, musi minąć dużo czasu albo np. dojść do ożenku, przyżenienia się. Tu, gdzie mieszkają przybysze „zza Buga” i innych części przedwojennej Polski, ludzie są bardziej otwarci, wiele lat żyli na walizkach, w stanie zawieszenia i nie wytworzyła się taka zamknięta wspólnota. Łatwiej stać się członkiem społeczności niż tam, gdzie ludność od kilkuset lat żyje w tym samym miejscu i składzie. Są miejscowości, gdzie pula genetyczna jest bardzo uboga, bo autochtoni nie chcą się mieszać z obcymi – mówi Iwaszkiewicz, rodzinnie z Wilna.

Niemiecka mniejszość z polską kartą

– Władze niemieckie jeszcze przed 1989 r. używały do osłabiania obozu socjalistycznego statusu „mniejszości niemieckiej” wobec ludzi i ich dzieci urodzonych na tych ziemiach do 1945 r. Do końca wojny byli oni obywatelami niemieckimi, w sensie formalnoprawnym przyznanie im podwójnego obywatelstwa było możliwe, istniał również bodziec ekonomiczny. Tę mniejszość w pewnym sensie stworzyły możliwość wyjazdów na Zachód i rozczarowanie rzeczywistością, jaka tutaj nastała po wojnie. Czuli się obywatelami drugiej kategorii, bo naczelnicy gmin czy dyrektorzy zakładów pracy byli przybyszami z zewnątrz. Różnice w poziomie życia między Polską a Niemcami prowadziły też do resentymentu, że za Niemca był porządek – wyjaśnia Iwaszkiewicz, po muzealnictwie na UMK w Toruniu.

Podobnie było przed wojną w tej części Górnego Śląska, która przypadła Polsce po 1922 r. Było rozczarowanie rządami tych „wielgopoloków”, jak ich nazywano. – Kazimierz Kutz zwracał uwagę, że Śląsk przez kilkaset lat był terenem pogranicznym pomiędzy Polską a Śląskiem austriackim, później pruskim, a świadomość narodowa za Polską budziła się w Ślązakach od połowy XIX w., od Wiosny Ludów, czasopism Karola Miarki. Wcześniej byli „tutejsi”. Wielu nadal nie uważa się ani za Niemców, ani za Polaków. A czy za Ślązaków? Słyszałem taką historię w związku z narodowością śląską: pewna bardzo wiekowa dziś pani po 1989 r. zapisała się do mniejszości niemieckiej, a w 1945 r. podczas weryfikacji ludności opowiedziała się jako Polka. „Ja bym powiedziała nawet, że jestem Chinką, byleby mnie w chałupie zostawili”, odparła, gdy ją pytano, dlaczego tak postąpiła – opowiada muzealnik. W okolicach Głogówka wciąż są starsze osoby słabo mówiące po polsku. Abp Alfons Nossol, urodzony w 1932 r. w Brożcu koło Krapkowic, też polskiego z domu nie znał. Po dojściu Hitlera do władzy Niemcy tak zastraszali Polaków na Śląsku metodami administracyjno-policyjnymi, że język polski został wyrugowany tylko do użytku domowego. – Powiem coś, na co wielu członków mniejszości niemieckiej może się oburzyć: jest tworem sztucznym, wielu z tych ludzi przed wojną walczyło o polski język, wśród nich było wielu powstańców śląskich. Przez lata pracowałem w muzeum, w którym ten konflikt polsko-niemiecki był głównym tematem zbiorów, ekspozycji i pracy badawczej – wyjaśnia Iwaszkiewicz.

Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 4/2024, dostępnym również w wydaniu elektronicznym

b.dzon@tygodnikprzeglad.pl

Fot. archiwum prywatne

Wydanie: 04/2024, 2024

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy