Tag "Niemcy"
Kto się boi Sahry Wagenknecht?
Sama jej obecność na scenie politycznej będzie powodować dalszy spadek poparcia dla koalicji rządzącej
31 sierpnia br. w witrynie internetowej UnHerd ukazał się tekst o Sahrze Wagenknecht autorstwa Thomasa Faziego – dziennikarza i współautora (z Tobym Greenem) książki „The Covid Consensus”. Fragmenty tego obszernego artykułu prezentujemy poniżej. Z całością można się zapoznać pod adresem: unherd.com/2024/08/whos-afraid-of-sahra-wagenknecht/.
Fazi daje dość gruntowne wprowadzenie do sposobu myślenia niemieckiej polityczki, której niedawno założona partia uzyskuje, począwszy od czerwcowych wyborów europejskich, bardzo dobre wyniki. Ostatnio w wyborach w Turyngii i w Saksonii zdobyła odpowiednio 16% i 12% głosów. Czytelników, których nie zadowoli dziennikarski opis podstaw ideowych tego ugrupowania i będą szukać pogłębionej analizy, zainteresować może praca Patricka Moreau „The Emergence of a Conservative Left in Germany. The Sahra Wagenknecht Alliance – Reason and Justice (BSW)” (Wyłonienie się konserwatywnej lewicy w Niemczech. Sojusz Sahry Wagenknecht – Rozsądek i Sprawiedliwość). Darmowy plik pdf udostępniony przez Fondation pour l’Innovation Politique znajduje się pod adresem: www.fondapol.org/app/uploads/ 2024/02/237-moreau-gb-2024-02-13-w.pdf.
Niewielu przewidywało, że Niemcy – długo uchodzące za kraj o najnudniejszej polityce na kontynencie europejskim – staną się centrum nowej rewolty populistycznej, i to atakującej zarówno z prawa, jak z lewa. (…)
Prawdziwą niespodzianką (w czerwcowych wyborach do Parlamentu Europejskiego – przyp. P.K.) jest wynik nowej, lewicowo-populistycznej partii Sojusz Sahry Wagenknecht (BSW), założonej kilka miesięcy temu przez ikonę niemieckiej radykalnej lewicy. Partia ta uzyskała w sumie 6,2% głosów i tak jak w poprzednich wyborach Alternatywa dla Niemiec (AfD) cieszy się o wiele większym poparciem na wschodzie kraju (…). Wybory ukazały ponad wszelką wątpliwość, że Niemcy po zjednoczeniu pozostają podzielone wedle ich przeszłych granic. Choć obywatele żyjący na zachodzie kraju też wyrażają rosnące niezadowolenie z koalicji SPD-Zieloni-FDP, pozostają w obrębie głównego nurtu polityki, Niemcy na wschodzie zaś buntują się przeciw establishmentowi. (…)
Wagenknecht – na razie – wykluczyła formowanie koalicyjnych rządów na poziomie landów z AfD, ale i z każdą partią, która popiera dostarczanie broni Ukrainie (czyli z większością partii głównego nurtu). Sama jej obecność na scenie politycznej będzie powodować dalszy spadek poparcia dla koalicji rządzącej. Utrudni partiom rządzącym, o ile nie uniemożliwi, sformowanie centrowej koalicji na poziomie federalnym.
Fenomen Wagenknecht jest fascynujący z kilku przyczyn.
Wstęp, wybór i przekład Piotr Kimla
Teraźniejszość przeszłości
Przywrócić pamięć o zapomnianym, a młodym nie narzucać, co mają czuć. Polsko-niemiecko-czeskie debaty w Ravensbrück
Nie będę szukała lepszego tytułu, naukowe i nauczycielskie głowy polskie, czeskie i niemieckie wymyśliły go wcześniej i nie potrzebuje ulepszania. „Teraźniejszość przeszłości w muzeach i miejscach pamięci” – tak dokładnie brzmiał temat konferencji, która odbyła się w Berlinie, a w kolejnych dwóch dniach na terenie Muzeum i Miejsca Pamięci Ravensbrück.
Ten dzień dzisiejszy przeszłości to budulec dla jutra pamięci i tego, jak rozmowa o przeszłości, historii wygląda i jak może wyglądać – czego w niej brakuje, co w niej gubimy z różnych przyczyn. Pojęcie „edukacja” jest ostatnimi laty mocno nadużywane, ale to właśnie edukacja poprzez sposoby nauczania i traktowanie uczniów jako podmioty, a nie przedmioty bez prawa głosu, wiele wnosi do teraźniejszości przeszłości. Podobnie wiele mówią ekspozycje muzealne, ich charakter – i ich upolitycznianie. Nad tym wszystkim zastanawiano się w Ravensbrück, nad sielankowym jeziorem z uroczymi zabudowaniami widocznymi na drugim brzegu. Na tym dawnym obozowym brzegu stoi pełen bólu, oskarżenia pomnik więźniarek obozu – jedna z drugą w ramionach, pieta. To tu wsypywano do jeziora prochy z pobliskiego krematorium. Dziś na taflę rzucane są kwiaty. I jest to strefa tabu, gdzie nikt nie ośmieli się wejść do wody z szacunku dla prochów ofiar.
Gospodarzem konferencji była Polsko-Niemiecka Komisja Podręcznikowa, pracująca nad materiałami do nauki historii w duchu akceptowalnym dla Polski i Niemiec. Dużo młodszą siostrą jest podobna wspólna komisja czesko-niemiecka. To ciała naukowo-praktyczne, które próbują pogodzić różne spojrzenia na historię, tę samą, ale nie taką samą, bo z odmiennymi czułymi punktami, na które trzeba zwrócić uwagę.
Chwasty niepamięci
Organizator konferencji, Instytut Leibniza ds. Mediów Edukacyjnych | Instytut im. Georga Eckerta w Brunszwiku, wspólnie z obydwiema komisjami prowadzi innowacyjny, opierający się na współpracy projekt na rzecz rewizji podręczników europejskich. Celem jest otwarta, szczera dyskusja i wspólne tworzenie materiałów edukacyjnych zorientowanych na porozumienie.
Innym ważnym elementem spotkania były miejsca niepamięci – a takich jest wiele. Mógł nim się stać także teren obozu Ravensbrück, który przecież znajdował się na terenie wschodnich Niemiec, w pięknej Brandenburgii. Jego obecność nie pasowała do napisanej w NRD antyfaszystowskiej historii i wojny, która powinna była obciążać tylko RFN. Wieloletnia obecność wojsk radzieckich, zniszczenie materialnej tkanki obozu, formalnie miejsca pamięci od 1959 r., ale użytkowanego jako koszary aż do 1977 r.
Bardzo długo nie było możliwości stworzenia godnego miejsca pamięci osadzonych tam przez reżim III Rzeszy i zamordowanych kobiet, młodzieży i mężczyzn. Polki, największa grupa więźniarek w Ravensbrück, ofiary eksperymentów pseudomedycznych, dopiero w 1996 r. mogły umieścić na murze swoją tablicę upamiętniającą tysiące zamordowanych kobiet, władze tego miejsca nie chciały się na to zgodzić rok wcześniej, w 50. rocznicę wyzwolenia obozu. Ofiary odzyskują nazwiska, narodowości, przynależność do grup mniejszościowych, ten obóz już nie jest miejscem niepamięci, raczej przypomina o każdym, o kogo można się upomnieć. Także w formie róż, specjalnie wyhodowanej we Francji odmiany Zmartwychwstanie, sadzonych tam na dawnym masowym grobie. Ta specjalna odmiana upamiętniająca więźniarki, „róża z Ravensbrück”, ma już 50 lat.
Trauma wojny
Wszędzie otacza nas przeszłość wojenna.
Dr hab. Michał Bilewicz – psycholog społeczny, socjolog, profesor nadzwyczajny Uniwersytetu Warszawskiego. Kierownik Centrum Badań nad Uprzedzeniami UW. Autor książki „Traumaland. Polacy w cieniu przeszłości”.
Mówi się, że Polską rządzą dwie trumny: Dmowskiego i Piłsudskiego, a pan stawia tezę, że kierują nami ofiary liczone w milionach, głównie z okresu II wojny światowej. Czy rzeczywiście 80 lat po wojnie na Polakach tak mocno odciska się trauma wojenna?
– Tak i mają ją zakodowaną nie tylko przez same doświadczenia czy opowieści rodzinne, przekazywane przez pokolenia, ale też przez kulturę: filmy, seriale, literaturę i cały proces nauczania. Przeszłość wojenna wszędzie nas otacza. Nawet genetycy twierdzą, że zmiany epigenetyczne, które powodują naszą nadwrażliwość na pewne sytuacje, wynikają z doświadczeń naszych przodków, z traumy historycznej.
Jakie są najważniejsze przejawy tej traumy?
– Różnego rodzaju lęki, teorie spiskowe, myślenie o obcych bardziej jako zagrażających nam niż jako o potencjalnych partnerach. To nadwrażliwość na pewne sytuacje polityczne i nieufność do instytucji państwa, samorządów, wreszcie funkcjonowanie, jakby tych władz nie było.
W książce pisze pan, że jesteśmy, obok Grecji, najbardziej nieufnym społeczeństwem w Europie i że 29% badanych Polaków odczuwa traumę przeszłości. To dużo?
– Bardzo dużo! Generalnie przyjmuje się, że PTSD, czyli zespół stresu pourazowego, dotyka 10-15% osób doświadczających traumy, choćby wśród Amerykanów po Wietnamie czy Francuzów po wojnach kolonialnych. U nas te wskaźniki są zdecydowanie wyższe. A trauma nie dotyczy przecież tylko wojny. Wśród powodzian na Dolnym Śląsku rok po powodzi stulecia z 1997 r. aż 40% ludzi doświadczało PTSD, czyli nie było w stanie wrócić do normalnego funkcjonowania.
Czy szeroko rozumiana polityka historyczna – to, co robi chociażby Instytut Pamięci Narodowej – umacnia w Polakach traumę historyczną?
– Oczywiście. Dokłada swoje edukacja szkolna, która jest przesycona traumą. W czasach rządów Zjednoczonej Prawicy wzrosła liczba godzin szkolnych poświęconych nauczaniu historii, szczególnie historii najnowszej. Nawet przedmiot wiedza o społeczeństwie zastąpiono przedmiotem historia i teraźniejszość, który był swoistą dorzutką do nauczania historii najnowszej. Jeżeli przyjrzymy się programom nauczania, to największy nacisk kładzie się na te epizody historii, które dotyczą właśnie traumy. Momenty, gdy Polacy doświadczyli strasznych zbrodni.
W ramach polityki historycznej za poparciem polityków Zjednoczonej Prawicy szły i nadal idą konkretne działania: dofinansowywanie konkretnych produkcji filmowych, choćby filmów poświęconych rtm. Pileckiemu czy „żołnierzom wyklętym”. Do postaci, które są związane z dramatycznymi historiami, dochodzą działania ruchów rekonstrukcyjnych. W książce opisuję zupełnie kuriozalne sytuacje, takie jak inscenizacja likwidacji getta w Będzinie, na potrzeby której dzieci przebierają się za ofiary Holokaustu, albo inscenizacje rozstrzeliwania, egzekucji, rzezi wołyńskich. Rekonstrukcje odległych wydarzeń, choćby bitwy pod Grunwaldem, nagle – celowo – zamieniono w rekonstrukcję traumy.
Czym to będzie skutkowało? Jakie da efekty?
– Ciągle niewiele o tym wiemy, ale pewną szczątkową wiedzę już mamy. Jakiś czas temu wspólnie z Adrianem Wójcikiem prowadziliśmy badania wśród młodzieży z małopolskich szkół, która odwiedziła obóz Auschwitz-Birkenau. Mieliśmy możliwość zbadania młodych ludzi przed tą wizytą, bezpośrednio po niej i miesiąc później. Dostrzegliśmy, że 15% ma objawy typowe dla PTSD. Zupełnie nieprzygotowanych licealistów wpuszczamy do obozu, gdzie patrzą na stosy warkoczy, butów, walizek, po czym jeszcze tego samego dnia jadą do kopalni w Wieliczce, do Krakowa. Ten Oświęcim traktowany jest jako kolejny etap na trasie wycieczki szkolnej. Uczeń, który się wychowuje w Holandii czy w Hiszpanii, takich doświadczeń nie ma. Polska jest w pewien sposób specyficzna, kiedy się patrzy na naszą traumę historyczną. Dlatego staram się przekonywać, żebyśmy byli bardziej wyrozumiali wobec skutków naszej przeszłości, co nie oznacza, że nie widzę, jak nasza polityka historyczna karmi się wydarzeniami z dziejów najnowszych. Wyzyskuje je, świadomie eksponując pewne konkretne opowieści o przeszłości, które zwiększają naszą traumę.
Politycy to wiedzą. Szczególnie politycy prawicy ją wykorzystują, by zwiększyć poparcie dla swoich formacji.
– Znaczna część „Traumalandu” o tym traktuje, jest analizą tego, jak traumę wykorzystuje się w życiu politycznym. Jak rozedrganiem polskiego społeczeństwa, wynikającym z historii, można się posłużyć do podbicia swoich słupków wyborczych. Straumatyzowane społeczeństwa są bardzo podatne na różne lęki i na to, co socjolodzy nazywają panikami moralnymi. Społeczności, które doświadczyły bardzo wysokiej śmiertelności dzieci czy przemocy seksualnej w czasie wojen lub okupacji, są łatwe do pobudzenia informacją, że gdzieś zabito jakieś dziecko albo jacyś ludzie zagrażają naszym kobietom. Przypominam, że PiS w 2015 r. wystarczyło głosić: tabuny uchodźców przekroczą nasze granice, będą gwałcić, mordować i zagrażać naszym dzieciom i kobietom. Pisowcy mówili to, kiedy Polacy nie mieli tak wielu kontaktów z Arabami czy ludźmi z Afryki Subsaharyjskiej i kiedy do Polski żadni uchodźcy nie trafiali. Mimo to rozpętana została kampania przeciwko tym ludziom. A jednocześnie nie protestowano, gdy wcześniej trafiło do nas 70-80 tys. uchodźców muzułmańskich z Czeczenii. Umiejętnie wykorzystywana trauma w kampanii wyborczej wyniosła PiS do władzy.
Czy łatwiej jest rządzić straumatyzowanym społeczeństwem, gdy już się władzę zdobyło?
– Rządzić jest o wiele trudniej, niż wykorzystywać traumę historyczną do zdobycia władzy. Bardzo łatwo zmobilizować do poparcia wyborczego, ale rządzić jest bardzo trudno z powodu, o którym już mówiłem – ponieważ narody straumatyzowane nie ufają władzy i politykom, a jednocześnie nie są posłuszne. Widzieliśmy to w czasie epidemii koronawirusa. Władze zalecały Polakom noszenie maseczek, utrzymywanie dystansu, szczepienie się. W pierwszych miesiącach epidemii psycholodzy przebadali 19 państw i analizowali, czy ludzie stosują się do wszystkich zaleceń służb sanitarnych. I co się okazało? Polska była na szarym końcu, m.in. dlatego, że nasze społeczeństwo jest nieufne w stosunku do władzy.
W co grają Niemcy? I co z tym zrobimy?
Polska nie potrafi wyjść z dwóch kiczowatych mitów: złego Niemca, który knuje, i kiczu pojednania, dobrego Niemca, który nas zaprasza do Europy.
Gdyby nie było Niemców, należałoby ich wymyślić.
85 lat po wojnie pół polskiej debaty, pełnej emocji, kręci się wokół Niemiec. Eksplodują pretensje, jedne słuszne, drugie wydumane. To widać jak na dłoni, Polska nie potrafi wyjść z dwóch kiczowatych mitów: złego Niemca, który knuje, i kiczu pojednania, dobrego Niemca, który nas zaprasza do Europy.
Te mity niewiele mówią o Niemcach, za to wiele o Polakach. Po pierwsze, o zachodnich sąsiadach wiemy zaskakująco mało, przy czym niewiedza dotyka też tych, którzy wiedzieć powinni: publicystów i polityków. Po drugie, ucieczka w mity świadczy o niewiedzy podwójnej: na temat Niemiec i polskich interesów. Bo jeżeli oczekiwania w stosunku do Berlina są tak różne, to znaczy, że sami nie wiemy, czego chcemy.
Niezbyt to dojrzałe.
Jak wygląda to w praktyce, opisał Stefan Chwin w dziennikach. Warto po nie sięgnąć. Autor podczas konferencji o wypędzeniach odbywającej się w Pasawie notuje: „A na sali – widzę – Polacy zaproszeni na konferenz. Polacy dobrani w korcu maku jak trzeba. Polacy grzeczni, układni, śpiewający do taktu. Siwy profesor z przyciętym wąsem, w szarym, kosmatym swetrze, mrużąc oczy, zapewnia niemieckich gospodarzy, że Polacy mają jeszcze wiele do zrobienia, że muszą jeszcze przepracować w sobie gruntownie winę za Jadwabne, a także winę za niewłaściwy stosunek do Niemców, że – biedni! – muszą głowy swoje wyszorować ze stereotypów antyniemieckich (…). Kiedy ja słyszę to wszystko, podnoszę rękę, prosząc o głos. – Stereotypy antyniemieckie? – pytam zebranych. – Jakie znowu stereotypy? Przecież w Polsce dzisiejszej wciąż żyją świadkowie tego, co Niemcy podczas wojny wyprawiali. Na przykład moja matka. Starzy to są świadkowie zdarzeń, ale oni żadnych stereotypów nie mają w głowie, tylko pamięć tego, co na własne oczy widzieli. Na przykład jak to w powstańczej Warszawie Niemcy palili miotaczami płomieni cywilne szpitale razem z chorymi pacjentami. I ci starzy świadkowie zdarzeń dzisiaj o tym opowiadają ludziom młodym. Więc jeśli jakieś stereotypy w młodych głowach siedzą, to one się żywią żywym słowem naocznych opowieści. Oczywiście są w Polsce politycy, którzy te stereotypy wrednie wykorzystują, ale one nie wzięły się z powietrza”. (…)
Innym razem przychodzi mu się spierać z „prawdziwymi Polakami”. Gdy mówi o Gdańsku z pięknymi, starymi, niemieckimi kamienicami. „Oskarżają nas o jakąś zdradę! To mi dopiero zdrada, podziwiać piękne miasto, którego fragmenty jakimś cudem przetrwały”. I dodaje: „Dzisiaj ci sami »prawdziwi patrioci«, którzy popisowo walczą z urojoną »opcją niemiecką« w Gdańsku, chcą mieszkać w poniemieckich domach Starej Oliwy, Wrzeszcza, Sopotu! Cóż za bezczelne zakłamanie!”. I rzuca im prosto w twarz: rozpiera mnie prawdziwa duma, że nie jestem podobny do was.
To o Polakach. Tych, co pokrzykują pod płotem, i tych drugich, co się łaszą.
Syn Wilniuka, wygnanego przez Rosjan, i warszawianki, sanitariuszki z powstania, wypędzonej z płonącego miasta. Kto może lepiej czuć rozdarte rany?
A jak je zabliźnić? Niemcy nam tego nie ułatwiają.
Zanim kanclerz Scholz przyjechał do Warszawy na spotkanie z premierem Tuskiem, poważne niemieckie media zapowiadały przełom, zwłaszcza w sprawach historii. Klucz do stosunków polsko-niemieckich leży w historii – przypominano. Przywoływano też niedawne czasy władzy PiS, kiedy to Niemcy w rządowej propagandzie były wrogiem numer 1, a reparacje za II wojnę światową należały do tematów obowiązkowych. Nadzieje na przełom były więc duże, zwłaszcza że dwa dni przed wizytą kanclerza dziennik „Süddeutsche Zeitung” informował, że Scholz ogłosi w Warszawie konkrety finansowego wsparcia dla żyjących polskich ofiar II wojny światowej. Nic takiego się nie stało. Kanclerz ograniczył się do stwierdzenia, że Niemcy „będą starały się” coś w tej sprawie zrobić. A w „polsko-niemieckim planie działań” zapisano, że obie strony będą prowadziły „intensywny dialog” na rzecz wypracowania wsparcia dla wciąż żyjących ofiar.
Wciąż żyjących! A mamy rok 2024, 79 lat po zakończeniu wojny! Kiedy zatem Niemcy zdecydują się na oczekiwany gest? Gdy już nie będzie żył nikt pamiętający II wojnę światową?
Dyplomaci, których pytałem, dlaczego Scholz okazał się tak mało empatyczny, odpowiadali, że postępował zgodnie z niemieckim interesem. Że gdyby Niemcy zaczęli wypłacać odszkodowania Polakom, to w kolejce ustawiłyby się inne nacje. Może tak, może nie. Ale warto byłoby poinformować ich zdecydowanym tonem, że akurat w sprawach II wojny światowej Polacy są szczególnie wrażliwi. Może więc znów dopadły nas kicz pojednania i przekonanie, że nie warto za mocno dociskać.
Kolejne spięcie mieliśmy całkiem niedawno, gdy niemiecka prokuratura wydała pierwszy nakaz aresztowania w sprawie ataku na gazociąg Nord Stream. Prokuratorzy oskarżyli o udział w nim obywatela Ukrainy, który mieszkał w Polsce. Do oskarżeń ustosunkował się były szef niemieckiego wywiadu (BND) August Hanning, który stwierdził, że atak na Nord Stream musiał się odbyć przy wsparciu Polski i za aprobatą Andrzeja Dudy. Na to krótko odpowiedział Donald Tusk na byłym Twitterze (X): „Do wszystkich inicjatorów i patronów Nord Stream 1 i 2. Jedyne, co powinniście dzisiaj zrobić, to przeprosić i siedzieć cicho”.
Gdziekolwiek jesteś, tam jest twój dom
Uchodźcom w Niemczech, jeśli nie przybyli z Ukrainy, jest coraz trudniej.
2 czerwca zmarł policjant brutalnie zaatakowany nożem dwa dni wcześniej przez mężczyznę pochodzącego z Afganistanu. 25-letni sprawca mieszka w Niemczech od ok. 10 lat, ma żonę i dwójkę dzieci. Śledczy nadal nie ustalili motywu zbrodni, ponieważ zamachowiec został postrzelony i nie mógł być przesłuchiwany. Nożownik zaatakował w centrum Mannheim podczas demonstracji zorganizowanej przez islamofobiczny Ruch Obywatelski Pax Europa (BPE). Zranił jeszcze pięciu innych mężczyzn.
Niemieccy politycy od lewa do prawa potępili zbrodnię, aczkolwiek SPD, partia kanclerza Olafa Scholza, stara się tonować emocje. – Odróżniamy muzułmanów, którzy do nas należą, od islamistów, których zwalczamy z najwyższą surowością – powiedziała ministra spraw wewnętrznych Nancy Faeser. Jednak współrządzący w Berlinie liberałowie z FDP już zapowiedzieli, że będą się domagać ponownej możliwości deportowania osób z Afganistanu – dotychczas ze względu na katastrofalną sytuację i reżim talibów zazwyczaj nie były odsyłane. Deportacji żądają także politycy głównej partii opozycyjnej, chadeckiej CDU, a przede wszystkim prawicowo-populistyczna Alternatywa dla Niemiec (AfD). Przewodniczący frakcji w Bundestagu, Alice Weidel i Tino Chrupalla, piszą, że chcą „bezpiecznych granic i twierdzy Europa. Imigracja z Afganistanu musi zostać zatrzymana”.
Wiele wskazuje, że cień tragedii z Mannheim padnie też na innych uchodźców. W latach 2015-2022 ok. 2,35 mln osób złożyło wniosek o azyl lub inny status ochrony. Ten ostatni, zazwyczaj tymczasowo, otrzymało 1,8 mln. Dodatkowo w Niemczech przebywa ok. 1,1 mln uchodźców z Ukrainy, którzy podobnie jak w Polsce mają bardziej uprzywilejowaną pozycję i jej nie stracą. Pogorszy się natomiast sytuacja ponad 300 tys. uchodźców z innych krajów, w większości pozaeuropejskich, którzy w ubiegłym roku złożyli wniosek o azyl lub ochronę międzynarodową. I to mimo faktu, że zdecydowana większość tych ludzi nie popełnia przestępstw, a wręcz robi, co może, żeby z Niemcami się zintegrować.
Często są to ofiary przemocy i dyskryminacji – ze strony zarówno urzędów, jak i prawicowo-radykalnych sprawców. W 2023 r. Federalne Ministerstwo Spraw Wewnętrznych odnotowało 15 tys. przestępstw na tle ksenofobicznym, o połowę więcej niż rok wcześniej. Liczba aktów islamofobicznych wzrosła o 140%.
Endecy u boku Gomułki
W imię racji stanu weszli do Ministerstwa Ziem Odzyskanych.
Wbrew popularnej obecnie legendzie o powstaniu antykomunistycznym, które miało trwać w Polsce w latach 1945-1963, zdecydowana większość społeczeństwa przystąpiła w tym czasie do odbudowy zniszczonego wojną kraju. Także niektóre środowiska antykomunistyczne uznały, że należy wejść w nową rzeczywistość polityczną. Nie po to, żeby budować komunizm, ale by wspierać to, co służy polskiej racji stanu. To był realizm polityczny charakterystyczny dla części obozu narodowo-demokratycznego. Między innymi dla grupy skupionej wokół prof. Zygmunta Wojciechowskiego (1900-1955), wywodzącej się ze „starej endecji” poznańskiej, która podczas okupacji niemieckiej rozwijała polską myśl zachodnią w ramach konspiracyjnego Uniwersytetu Ziem Zachodnich i Instytutu Zachodniego.
Dla tych ludzi – skupionych w konspiracyjnej Organizacji Ziem Zachodnich Ojczyzna – rok 1945 był nie „zamianą jednej okupacji na drugą”, ale przełomem, który odwrócił kartę dziejów, ponieważ Polska wracała na ziemie piastowskie sprzed tysiąca lat. Była to realizacja marzeń działaczy i naukowców rozwijających w pierwszej połowie XX w. polską myśl zachodnią. Marzenia te znalazły odzwierciedlenie we „Wskazaniach ideowych” Ojczyzny z 1943 r., gdzie była mowa o Polsce narodowo-katolickiej „ze sprawiedliwym ustrojem społeczno-gospodarczym” oraz granicą zachodnią na Odrze i Nysie Łużyckiej. I nagle – w wyniku ustaleń jałtańsko-poczdamskich – ta granica stała się faktem.
Dlatego już 13 lutego 1945 r. Zygmunt Wojciechowski skierował na ręce premiera Rządu Tymczasowego Edwarda Osóbki-Morawskiego memoriał, w którym zaoferował usługi kierowanego przez siebie Instytutu Zachodniego w dziele zagospodarowania przyszłych Ziem Zachodnich i Północnych. Natomiast 15 lipca 1945 r. – w rocznicę bitwy pod Grunwaldem – organizacja Ojczyzna podjęła decyzję o rozwiązaniu się, wyjściu z konspiracji i zaangażowaniu w legalną pracę na rzecz powrotu Polski nad Odrę i Bałtyk. Przekaz tego środowiska był jasny – sprzeciw wobec dalszej konspiracji i walki zbrojnej, „tak” dla pracy organicznej przy odbudowie kraju i zagospodarowaniu Ziem Odzyskanych.
Tę spektakularną decyzję podjęła rada polityczna Ojczyzny w składzie: dr Zdzisław Jaroszewski, Maria Kiełczewska, Juliusz Kolipiński, ks. Karol Milik, Jan Jacek Nikisch, ks. Maksymilian Rode, Kirył Sosnowski, Stanisław Tabaczyński, Alojzy Targ oraz prof. Zygmunt Wojciechowski. Działacze Ojczyzny wkrótce po ujawnieniu się objęli wiele stanowisk w mediach, w ruchu wydawniczym, Polskim Związku Zachodnim, Ministerstwie Ziem Odzyskanych i Ministerstwie Spraw Zagranicznych oraz w szkolnictwie wyższym i średnim.
Für Deutschland
Politycy PiS twierdzą, że Polska jest niemiecko-rosyjskim kondominium rządzonym przez Donalda Tuska. Nie wspominają, że współpraca gospodarcza z Berlinem bardzo nam się opłaca.
Nad Wisłą działa ponad 9,5 tys. niemieckich przedsiębiorstw. Zatrudniają one łącznie ponad 450 tys. pracowników. Polska gospodarka jest silnie związana z gospodarką niemiecką i vice versa. Obecność naszego kraju w Unii Europejskiej sprawia, że dostęp polskich towarów i usług do rynków państw zachodnich jest względnie łatwy. Przedsiębiorcy z obu stron granicy to dostrzegają i jeśli mogą, wykorzystują. Z politykami niestety jest gorzej.
„My mamy w Polsce partię niemiecką”, dowodził Jarosław Kaczyński 16 października 2022 r. na antenie Polskiego Radia 24, wyjaśniając, że nie jest nią PiS.
Dowodem patriotyzmu Zjednoczonej Prawicy było m.in. oczekiwanie wypłacenia Polsce wysokich reparacji wojennych. Ministerstwo Spraw Zagranicznych pod wodzą Zbigniewa Raua oszacowało straty naszego kraju w II wojnie światowej – poniesione z winy Niemiec – na 6 bln 220 mld 609 mln zł. Berlin nie chciał nawet o tym rozmawiać, co w Warszawie uznano za policzek.
Swoje dołożył ambasador Andrzej Przyłębski, oskarżając niemieckie media o „antypolską narrację” i przedstawianie naszego kraju jako „upadającą demokrację ze strefami wolnymi od LGBT”.
Od lat w najlepszym tonie było regularne krytykowanie przez europosłów PiS niemieckich polityków. Niemcom zarzucano chęć obalenia rządu Mateusza Morawieckiego. Patryk Jaki dowodził, że Polska nie powinna być „małym, zgwałconym wagonikiem w niemieckiej lokomotywie”. Różę Thun w TVP Info przedstawiano zaś nie inaczej jak „Gräfin von Thun und Hohenstein”, choć jej panieńskie nazwisko to Woźniakowska i urodziła się w Krakowie. Być może dlatego w styczniu 2018 r. eurodeputowany PiS Ryszard Czarnecki porównał ją do szmalcowników. Proces, który mu potem wytoczyła, przegrał.
Nic dziwnego, że w latach 2015-2023 Berlin oceniał relacje ze swoim wschodnim sąsiadem jako „niezbyt dobre”.
O dziwo, harce polityków prawicy nie przełożyły się na relacje gospodarcze. Niemcy są dla Polski od lat największym, a więc najważniejszym partnerem handlowym. My też liczymy się w Berlinie, chociaż prezes PiS dowodzi, że nasza gospodarka jest „drugorzędna” w stosunku do zachodniego sąsiada. My zaś korzystamy z niemieckich inwestycji, kapitału i swobodnego dostępu do tamtejszego rynku.
Ciepła woda w kranie
W mediach można wyczytać, że na ambasadora w Niemczech minister Sikorski szykuje Jana Tombińskiego. Dżentelmena w wieku emerytalnym. Cóż, szału nie ma. Owszem, nikt Tombińskiemu nie odmawia kompetencji czy znajomości polityki europejskiej. „Mój mąż jest z zawodu ambasadorem”, może mówić jego żona, bo Tombiński ambasadorował w Słowenii, we Francji, w Unii Europejskiej, a także, jako przedstawiciel Unii Europejskiej – w Ukrainie i w Stolicy Apostolskiej. Pięć ambasad, piękna kariera. Teraz ma być szósta. I możemy w ciemno zakładać – żadnego
Europa zielenieje
Dlaczego coraz więcej krajów decyduje się na legalizację marihuany? Tuż przed godz. 24 w nocy z 31 marca na 1 kwietnia pod Bramą Brandenburską w Berlinie rozległy się dźwięki reggae. Dobór muzyki nie był przypadkowy. Kilkaset osób nie tylko z transparentami, ale też z jointami i fajkami wodnymi w rękach zebrało się, by świętować legalizację marihuany w Niemczech. Nowa polityka antynarkotykowa wprowadzona wraz z początkiem kwietnia u naszych zachodnich sąsiadów dopuszcza posiadanie niewielkiej ilości suszu, prywatną uprawę i legalną konsumpcję przez osoby
O prawaku
Trzeba to wyznać od razu: polski prawak mnie drażni. Ale drażni nie przez poglądy, jakiekolwiek byłyby one wariackie. Drażni niedouczeniem. Oraz rekompensującym to niedouczenie kompleksem. I tupetem. Drażni brakiem logiki. Wyświechtane formułki, zawsze te same, wyprane z wszelkiego sensu… „Tusk jest proniemiecki”. Ale co to znaczy? Jaki powinien być szef polskiego rządu – w dodatku w obliczu wojny za wschodnią granicą? Patriotyczny prawak odpowie: szef polskiego rządu ma się rządzić polską racją stanu! Ale znów: co to znaczy? Skoro polska