Tag "historia Polski"

Powrót na stronę główną
Aktualne Pytanie Tygodnia

Co w Polsce jest ze Wschodu, a co z Zachodu?

Prof. Roch Sulima,
antropolog, folklorysta

Wschód i Zachód w mojej codzienności… Pamiętam sprzed kilkudziesięciu lat rozmowę w pociągu dalekobieżnym. Jeden z pasażerów zwierzył się: jak się jedzie w stronę wschodnią, to w przedziałach jest jak w domu, a jak się jedzie w stronę przeciwną, to wagony milkną. Kiedy przyjechało się do pisarzy Białostocczyzny, Sokrata Janowicza lub Edwarda Redlińskiego, trzeba było zostać w gościnie parę dni. A tak w skrócie, z Zachodu przychodzi to, co wyskalowane i policzalne, a ze Wschodu czasem ożywczy powiew „chaosu”.

 

Ewelina Nowakowska
kulturoznawczyni, politolożka, USWPS

Odpowiedź na to pytanie zależy od tego, gdzie zapytany Polak mieszka – po lewej czy po prawej stronie Wisły. Ponieważ to Wisła stanowi naturalną linię podziału. Dolnośląskie obrazy Willmanna są zatem symbolem Zachodu, a lubelskie freski na zamku – Wschodu. Podobnie zachodnia jest Zielona Góra i jej winobranie, a wschodni – zagubiony na bagnach Drohiczyn. W polskiej kuchni można dostrzec wpływy wschodnie (np. ukraińskie pierogi, barszcz) i zachodnie (np. gulasze, sznycle). Polska jest bowiem od wieków miejscem spotkania wpływów Wschodu i Zachodu, co z jednej strony jest wielką szansą, z drugiej zaś – wielkim niebezpieczeństwem.

Przez ostatnie stulecia na nasze nieszczęście zazwyczaj zwyciężała ta druga opcja.

 

Tomasz Sulima,
etnograf

W Polsce porozbiorowej, kiedy podczas podwieczorku w Krakowie popijano kawę z Wiednia, w Warszawie pijało się w tym samym czasie herbatę z Petersburga. To było 100 lat temu, jednak ta anegdota mówi wiele o wpływach Wschodu i Zachodu na naszą mentalność. W perspektywie historycznej ten środek ciężkości Wschód-Zachód co jakiś czas przesuwał się raz w jedną, raz w drugą stronę. Nasza kultura to miks życia na pograniczu. Widoczne są w niej silne elementy, takie jak charakterystyczny dla Zachodu indywidualizm, ale też przywiązanie do rodziny i zbiorowości znane kulturze wschodniej. Takich cech jest oczywiście dużo więcej. Trudno jednak nie popaść przy takim pytaniu w stereotypizację rzeczy charakterystycznych dla Wschodu i Zachodu. We współczesnej Polsce wiele rzeczy z tych dwóch kultur ze sobą współbrzmi. Warto również pamiętać, że dziś Wschód jest przesiąknięty Zachodem i odwrotnie. Weźmy sytuację w USA. Wzrost znaczenia amerykańskiego prezydenta jako lidera jest paradoksalnie figurą typowo wschodnią.

 

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Romanowski Felietony

Pierwsze państwo protestanckie

Pięćset lat temu Polska powołała do życia pierwsze na świecie państwo protestanckie. Zrobiła tak już siedem lat po wystąpieniu Marcina Lutra.

Jak to było możliwe? Państwo Krzyżackie cieszyło się poparciem zarówno papieża, jak i cesarza. W roku 1501 Maksymilian I Habsburg (wówczas jeszcze król niemiecki) wręcz zakazał wielkiemu mistrzowi dalszego składania hołdu królowi Polski. Gdy Polska, dochodząc swych praw, rozpoczęła w 1519 r. wojnę z zakonem, była osamotniona. Gdy jednak u Krzyżaków zaczął się szerzyć luteranizm, gdy w 1524 r. nawet biskup sambijski odszedł od katolicyzmu, to z kolei wielki mistrz znalazł się w politycznej próżni.

Król Zygmunt I (wtedy jeszcze nienazywany Starym) był katolikiem i wrogiem protestantyzmu. Ale rządził się polską racją stanu. Owszem, mógł kontynuować wojnę z wielkim mistrzem, a jego państwo mógł wcielić do Polski. Ale zasoby skarbca koronnego były na wyczerpaniu, a nad Polską wisiała wojna znacznie poważniejsza – z Moskwą. Traktat krakowski z 8 kwietnia 1525 r., dokonujący sekularyzacji i protestantyzacji Państwa Zakonnego, zagwarantował mu dalsze istnienie, natomiast poparcie papieża i cesarza skończyło się jak nożem uciął. Odtąd Prusy Książęce były luterańskie i mogły liczyć już tylko na Polskę. W dodatku musiały słono się opłacić. Były wielki mistrz, a obecnie „książę w Prusiech” Albrecht Hohenzollern, zobowiązał się świadczyć Polsce wszelką pomoc, także zbrojną. Od jego wyroków poddani mogli się odwoływać do króla Polski. Za niesubordynację groziła księciu konfiskata lenna.

Albrecht był siostrzeńcem Zygmunta. A księstwo pruskie było w znacznej mierze… polskie. Lub – mówiąc ściślej – mazowieckie, bo większość Mazowsza stanowiła jeszcze wtedy odrębne od Polski, lenne księstwo. Krzyżacy ściągali osadników z Mazowsza już od XIV w., a w ciągu stuleci liczba tych Mazurów stale rosła: w XVII stuleciu będą stanowić już niemal połowę ludności pruskiej. Tymczasem Albrecht jako gorliwy luteranin starał się szerzyć nową wiarę w językach wszystkich poddanych: zarówno w niemieckim, jak i polskim. Choć najbardziej spektakularna była jego troska o języki litewski i staropruski. W roku 1547 wydano w Królewcu pierwszą książkę litewską: „Katechizmusa prasty szadei” (Proste słowa katechizmu) Marcina Mażwida. I tylko języka staropruskiego nie udało się już uratować.

Widownią większości tych poczynań był

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Państwo o nich zapomniało

Tysiące polskich żołnierzy poległo w walkach o Wał Pomorski ale IPN to nie interesuje

Chociaż walki o Wał Pomorski należą do najchlubniejszych kart naszej historii, przez całe lata, szczególnie za rządów PiS, pomijano je bądź obniżano ich rangę. Nierzadko też w ohydny sposób wyrażano się o uczestnikach tych walk, żołnierzach 1. Armii Wojska Polskiego, oskarżając ich o niepolski rodowód. Pisowskiemu szaleństwu, gwałtowi na historii i pamięci, likwidowaniu pomników, udało się w znaczny sposób przeciwstawić dzięki mieszkańcom Pomorza Zachodniego. Dzięki ich postawie, obywatelskiemu sprzeciwowi wobec ipeenowskiego fałszowania tamtych wydarzeń.

Zanim 1. Armia Wojska Polskiego wzięła udział w zwycięskiej bitwie o Kołobrzeg (7-18 marca 1945 r.), stoczyła ciężkie boje o przełamanie Wału Pomorskiego (Pommernstellung). Tak nazwano system umocnień, który w latach 1932-1937 powstał na ówczesnej wschodniej granicy III Rzeszy i w latach 1944-1945 został zmodernizowany na głównej pozycji obronnej. Fortyfikacje te ciągnęły się na długości 275 km i obejmowały linię D-1 na odcinku od Słupska, przez Szczecinek i Wałcz, do Santoka oraz linię D-2 od Kołobrzegu, przez Połczyn-Zdrój, do Gorzowa Wielkopolskiego. Wchodziło w ich skład ok. 900 bunkrów żelbetowych, a także różnego rodzaju stanowisk ogniowych. Ich uzupełnienie stanowiły liczne transzeje strzeleckie, rowy łączące, schrony drewniano-ziemne oraz zapory inżynieryjne.

Pod koniec stycznia 1945 r. jednostki pancerne Armii Czerwonej uchwyciły drugi brzeg Odry pod Kostrzynem i Frankfurtem. Oznaczało to, że front wschodni był już tylko 90 km od Berlina. Jednakże w rękach niemieckich znajdowały się jeszcze Dolny Śląsk i Pomorze, co groziło oskrzydleniem nacierających na Berlin wojsk radzieckich. Ofensywę na stolicę III Rzeszy trzeba było chwilowo zatrzymać i oczyścić obie flanki z wojsk niemieckich. Do walk na Pomorzu skierowano 1. Armię WP.

Na podstawie dyrektywy operacyjnej dowódcy 1. Frontu Białoruskiego marsz. Gieorgija Żukowa z 28 stycznia 1945 r. 1. Armia WP przeszła następnego dnia do pierwszego rzutu z rejonu Bydgoszczy w kierunku na Jastrowie, Iłowiec, Suchań i Widuchową z zadaniem prowadzenia natarcia i osłony północnego skrzydła frontu. W nocy z 29 na 30 stycznia 11. Pułk Piechoty z 4. Dywizji Piechoty zaatakował i zdobył Złotów. Tak rozpoczęła się bitwa o przełamanie Wału Pomorskiego. Przeciwnikami żołnierzy polskich były różnego rodzaju jednostki niemieckie (w tym Waffen SS) wchodzące w skład Grupy Armii „Wisła” pod formalnym dowództwem SS-Reichsführera Heinricha Himmlera.

Kolejnym etapem były walki o Podgaje, gdzie 1. Dywizja Piechoty starła się z łotewską 15. Dywizją Grenadierów Waffen SS „Lettland”. Podgaje zostały opanowane 3 lutego w godzinach popołudniowych. Po zdobyciu wsi żołnierze polscy odkryli zbrodnię wojenną popełnioną (prawdopodobnie przez łotewskich esesmanów) na ich 32 kolegach z 4. kompanii 3. Pułku Piechoty 1. DP, wziętych do niewoli i spalonych żywcem w stodole.

Przesmyk śmierci

Dalsze walki toczyły się o przełamanie głównej pozycji Wału, która biegła za jeziorami Dobre, Zdbiczno, Smolno i Łubianka na północny zachód od Wałcza. Odcinka tego broniły po stronie niemieckiej Dywizja Piechoty Märkisch-Friedland (Mirosławiec), pułk zmotoryzowany, dwa bataliony niszczycieli czołgów i formacje Volkssturmu, mając do dyspozycji m.in. 140 dział różnego typu i 35 bunkrów żelbetowych. Ważnymi etapami operacji przełamania Wału były też walki o Jastrowie, Nadarzyce, Dobrzycę, Mirosławiec i bitwa pod Jaksicami (8 lutego 1945 r.). W walkach tych brały udział dywizje piechoty: 1., 2., 3., 4. i 6., 1. Brygada Pancerna, 4. Pułk Czołgów Ciężkich, 11. Pułk Artylerii Haubic, 13. Pułk Artylerii Pancernej, 1. Brygada Artylerii Armat, 2. Brygada Artylerii Haubic, 4. Brygada Artylerii Przeciwpancernej, 5. Brygada Artylerii Ciężkiej, 1. Pułk Moździerzy oraz samodzielne bataliony saperów: 8., 10. i 11.

Walki toczyły się w trudnych warunkach zimowych, a potem w czasie wiosennych roztopów. Niemieccy oficerowie porównywali Pommernstellung D-1 do Linii Gustawa we Włoszech i mieli w tym sporo racji. Także dlatego, że zarówno Linię Gustawa, jak i Wał Pomorski przełamali Polacy. Symbolem zaciekłości toczonych walk stał się bój o mniej więcej 200-metrowy przesmyk między jeziorami Smolno i Zdbiczno. Żołnierze 4. Dywizji Piechoty nazwali go „przesmykiem stu diabłów”. Później nazwano to miejsce Przesmykiem Śmierci. Znajdowały się tam dwa niemieckie bunkry otoczone polami minowymi i zasiekami z drutu kolczastego. Podejmowane przez trzy dni – od 5 do 8 lutego 1945 r. – próby ich zdobycia kosztowały życie ok. 300 żołnierzy. Dopiero sprowadzenie haubicy kalibru 152 mm pozwoliło zniszczyć jeden z bunkrów. Drugi bunkier zdobyli polscy piechurzy.

Zmagania na Przesmyku Śmierci tak wspominał por. Eugeniusz Skrzypek z 4. DP: „I to były najcięższe i najtrudniejsze boje, w jakich brałem udział. Bunkry Wału Pomorskiego były dla nas niemiłą niespodzianką. Do tego panowała ostra zima. Dostaliśmy rozkaz nacierania na nie bez wsparcia artyleryjskiego i bez zaopatrzenia, ba, nawet bez strojów maskujących! W ciemnozielonych płaszczach na ośnieżonych, odsłoniętych polach byliśmy dla niemieckich cekaemistów i moździerzystów celami jak na strzelnicy! Polscy żołnierze ginęli tu setkami, ale nie z okrzykiem »Za Stalina!« czy »Za Związek Radziecki!« – jak twierdzą dziś niektórzy, zawsze »Za Polskę!«, »Za wolną Polskę!«”(1).

Zasadnicze walki o przełamanie Wału Pomorskiego toczyły się od 29 stycznia do 12 lutego 1945 r., jednak po sforsowaniu jego głównej rubieży 1. Armia WP prowadziła dalej ciężkie walki zaczepne w rejonie Łowicza Wałeckiego, Borujska, Żabina i Będlina. W ich rezultacie poniosła nowe, dotkliwe straty. Od nawiązania 30 stycznia 1945 r. pod Złotowem styczności bojowej z nieprzyjacielem do końca lutego 1. Armia WP straciła 14 082 żołnierzy, w tym 3430 poległych, 8472 rannych i 2180 zaginionych (2).

Przełamanie Wału Pomorskiego było wielkim sukcesem operacyjnym 1. Armii WP, który zadecydował o przebiegu całej operacji pomorskiej. Sukces ten umożliwił opanowanie całego Pomorza Zachodniego. Polskich żołnierzy nie zabrakło też w walkach na Pomorzu Wschodnim, w tym o Gdańsk i Gdynię 27-28 marca 1945 r. Walczyła tam m.in. 1. Brygada Pancerna, której żołnierze dokonali 6 kwietnia w wyzwolonej Gdyni ceremonii zaślubin Polski z Bałtykiem – kolejnej po Dziwnówku, Mrzeżynie i Kołobrzegu.

Żołnierze 1. Armii wkraczali wtedy na stary piastowski szlak, który osiem wieków wcześniej wytyczyli rycerze Bolesława Krzywoustego. Dzisiaj takie stwierdzenie jest wyśmiewane jako teza PRL-owskiej propagandy. Po 1989 r. mówienie o ziemiach piastowskich lub Ziemiach Odzyskanych traktowane jest z ironią. Tę drugą nazwę albo szyderczo bierze się w cudzysłów, albo dodaje do niej „tzw.”, chociaż wymyślona została nie przez komunistów, lecz przez sanację w odniesieniu do anektowanego w 1938 r. Zaolzia. Po raz pierwszy nazwa stosowana w PRL na określenie przyłączonych do Polski w 1945 r. Ziem Zachodnich została użyta w dekrecie prezydenta Ignacego Mościckiego z 11 października 1938 r. o zjednoczeniu Odzyskanych Ziem Śląska Cieszyńskiego z Rzecząpospolitą Polską (Dz.U. RP z 1938 r. nr 78, poz. 533). Współczesne lekceważenie tej nazwy jako określenia terenów przyłączonych w 1945 r.  świadczy

1 Cyt. za: Piotr Korczyński, Piętnaście sekund. Żołnierze polscy na froncie wschodnim, Warszawa 2023, s. 156.

2 Marek A. Koprowski, Krwawy dar Stalina. Powrót Pomorza Zachodniego do Polski, Poznań 2024, s. 292.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Stanisław Filipowicz

Ołtarze tolerancji

Ołtarze wznosimy z myślą o ofiarach. Jakie ofiary należy składać na ołtarzach tolerancji, oddając cześć zasadzie, która prowadzi – jak zakładamy – najkrótszą drogą do raju wolności? Wydawałoby się, że powinna to być miłość własna, a wraz z nią zadufanie i zacietrzewienie. Czy nas na to stać?

We wspomnieniach z ubiegłego lata utkwił mi pewien szczegół. Štefan Kuffa, przedstawiciel słowackiego rządu (sekretarz stanu w jednym z ministerstw), został w sierpniu pobity kijami, kiedy zaprotestował przeciwko wpuszczaniu dzieci na spektakl „Moje dziecko” (ukazujący w pełnej bardzo „dorosłej” szacie – także językowej – problemy LGBT), wystawiany w sierpniu w miejscowości Malá Franková przez artystów Słowackiego Teatru Narodowego z Koszyc. Przedstawienie – warto wspomnieć – było przeznaczone wyłącznie dla osób dorosłych.

Tolerancja jest oczywiście jednym z idiomów sakralnego języka autentyczności. Oto przykład „tolerancji” środowisk artystycznych, gniewnie broniących przywileju mówienia prawdy. Niestety, przywołany obrazek przywodzi na myśl znane powiedzenie dotyczące samochodów Forda: „Pojazd w dowolnym kolorze, pod warunkiem że to będzie kolor czarny”. Podobnie – jak się okazuje – bywa z prawdą: „Przyjmiemy każdą prawdę, pod warunkiem że zgadza się ona z naszymi poglądami”.

Kije były w robocie nie tylko na Słowacji i nie tylko ubiegłego lata. Tak to z tolerancją bywa – upajamy się wielkimi słowami, a czyny idą własną drogą. Wymownie o tym świadczy przykład najbardziej tolerancyjnego – tak na ogół myślimy – kraju na świecie, a więc Polski. Przypomnę tu słowa Cypriana K. Norwida, który w liście do Julii Jabłonowskiej, snując swoją refleksję na temat zacności Polaków, odnotował: „X.P. Skarga, jezuita, zagrożony  kijami  od dobrych Polaków, kiedy schodził z mównicy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Kto komu powinien dziękować

Władysław Gomułka: polityka Becka uratowała ZSRR

Pisać wspomnienia Władysław Gomułka zaczął w roku 1972 i spisywał je do początków 1981 r., gdy choroba nie pozwoliła mu pracować. Tekstowi poświęcał kilka godzin dziennie, systematycznie, cztery razy w tygodniu. W ten sposób zapisał ponad 1,8 tys. stron. Ręcznie, czytelnym, kaligraficznym pismem. Praktycznie bez skreśleń ani poprawek. Miał więc gotowy tekst już w głowie, wcześniej przemyślany i uporządkowany.

Przed śmiercią (1 września 1982 r.) mówił rodzinie, że na publikację tych wspomnień jest jeszcze za wcześnie. Dlatego dopiero w roku 1991 r. zostały one opracowane i zredagowane przez prof. Andrzeja Werblana, a rok później je wydano.

Cytowane fragmenty pochodzą z I tomu „Pamiętników”, z rozdziału VI „ZSRR i KPP a sprawa niepodległości Polski”, z podrozdziału „Co ZSRR zawdzięcza polityce Józefa Becka?”.

Przemyślenia Gomułki dotyczące Becka i paktu Ribbentrop-Mołotow wywołały sensację, padały wręcz stwierdzenia, że takie opinie nie mogły wyjść spod jego pióra. To niepotrzebne zdumienie – Gomułka, powtórzmy, pisał ręcznie, a w wielu innych sprawach dotyczących ZSRR prezentował podobny punkt widzenia. Oraz żelazny realizm polityczny.

 

Patrząc z dzisiejszej, czyli z powojennej, perspektywy na wydarzenia międzynarodowe rozgrywające się pod koniec lat 30., nie może ulegać wątpliwości, że:

– po pierwsze, ówczesny rząd sanacyjny – podobnie jak cała Polska – był żywotnie zainteresowany w utrzymaniu pokoju, prowadząc politykę neutralności, pragnął uchronić Polskę przed wplątaniem jej do wojny, nie chciał się wiązać sojuszem z Niemcami przeciw ZSRR ani nie uważał za możliwe i korzystne dla Polski zawarcie ze Związkiem Radzieckim sojuszu skierowanego przeciwko Niemcom;

– po drugie, wobec układu sił istniejącego w 1939 r. między Polską a Niemcami oraz wobec ograniczenia się Francji i Wielkiej Brytanii jedynie do formalnego wypowiedzenia wojny Niemcom w trzy dni po ich napaści na Polskę i niepodjęcia przez te państwa działań wojennych ani na froncie zachodnim, ani na terytorium Niemiec przez cały okres ich rozprawy wojennej z Polską, klęska wrześniowa Polski była rzeczą nieuniknioną. Musiała ona nieuchronnie nastąpić, nawet niezależnie od podjęcia w dniu 17 września radzieckiej interwencji zbrojnej przeciw Polsce oraz niezależnie od tego, jaki rząd – sanacyjny, antysanacyjny czy jedności narodowej – znajdowałby się w tych latach u steru władzy państwowej.

Po odbudowaniu militaryzmu niemieckiego – w rezultacie czego poprzez demilitaryzację Nadrenii oraz włączenie Austrii do Niemiec doszło do układu monachijskiego i zagarnięcia przez Hitlera wpierw Sudetów, a później całej Czechosłowacji – sytuacja Polski stała się beznadziejna, nie było żadnej możliwości uratowania jej przed zagładą. W 1939 r. Polska stanęła przed alternatywą: albo wzorem Czechosłowacji skapitulować przed Niemcami, zdać się na łaskę i niełaskę Hitlera i w ten sposób zginąć jako niezawisłe państwo, albo podjąć, bez najmniejszych szans zwycięstwa, wojnę z Niemcami i w ten sposób zginąć z bliżej nieokreśloną nadzieją na korzystny dla Polski rozwój wydarzeń historycznych.

(…) Na kapitulację Polski przed Niemcami nie pozwalał charakter narodowy Polaków, nie pozwalały dominujące w narodzie polskim wiekowe tradycje walk o wolność i niezawisłość Polski. I niezależnie od tego, jaki rząd sprawowałby władzę w Polsce w tym okresie, musiałby odpowiedzieć na roszczenia Niemiec hitlerowskich wobec Polski tak, jak odpowiedziało ówczesne sanacyjne kierownictwo państwa polskiego.

(…) Możliwości polityki zagranicznej Polski przedstawianych w uchwałach KC KPP ani sanacja, ani opozycja nie mogły w ogóle brać pod uwagę. Mogły jedynie widzieć w nich wyraz dążeń i zamiarów Związku Radzieckiego wobec Polski, zmierzających do przekształcenia jej w republikę sowiecką, wchodzącą w skład ZSRR. Ale po układzie monachijskim i takie rozumowanie stało się fałszywe. Nie wiemy wprawdzie, jakie hasła rzucałaby w tym czasie KPP, została bowiem przedtem rozwiązana, jednakże ani poprzednie jej dążenia – zawsze zresztą nierealne – do rewolucji proletariackiej i zbudowania na gruzach Polski burżuazyjnej Polskiej Republiki Rad – ani też rzucane przez nią

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Silne kobiety i zagubieni mężczyźni

Jeśli chodzi o poziom praw kobiet i narrację polityczną, to się cofamy

Prof. Magdalena Środa – filozofka, etyczka, feministka

Marzec kojarzony jest ze świętem kobiet. Jest co świętować?
– Jasne! Kobiecość! Lepiej przez cały rok, i to we wszystkich jej formach. To święto się zmienia – ciekawe, że nikt nie opisał jego historii. Dobrym przyczynkiem do tego było święto kobiet zorganizowane przez Marię Kaczyńską. Zaprosiła do Pałacu Prezydenckiego prawie setkę znanych pań, które bawiła Maria Czubaszek, ja miałam tam wygłosić poważną mowę o prawach kobiet. Nie chodzi jednak o to, co mówiłyśmy, tylko jak nas tam przyjęto. W dużej sali, która pamiętała jeszcze czasy świetności i elegancji Jolanty Kwaśniewskiej, ustawiono na stołach paluszki i termosy z lurowatą herbatą, biały cukier stał w jakichś prowizorycznych pojemnikach, a tradycyjne szklanki na spodeczkach…

Dość przaśnie.
– Byłyśmy zniesmaczone. Na otwarcie spotkania z głośników usłyszałyśmy piosenkę „Za zdrowie pań” i do sali wtargnęli faceci w garniturach, dając każdej z nas goździk, pudełko z rajstopami i poprosili o pokwitowanie darów. Zrozumiałyśmy – Kaczyńska cofnęła nas w lata 70. Świetny pomysł. Kolejnym – na tym samym spotkaniu – była inicjatywa zbierania podpisów za prawem do aborcji. Pani prezydentowa też się podpisała, w związku z czym zaraz po uroczystościach ojciec Rydzyk nazwał ją czarownicą. Czyż to nie piękny zestaw różnych elementów historii kobiecego święta w Polsce? Lata 70., te z trudem zdobywane rajstopy, znienawidzone goździki, a potem ograniczenie praw kobiet symbolizowane przez ustawę antyaborcyjną, no i szaleństwa polskiego katolicyzmu, przypominające XVI w., kiedy naprawdę palono tysiące czarownic. Najpierw opresja komunistyczna, potem katolicka…

Aż taka zła była ta PRL?
– Przez wiele lat Dzień Kobiet traktowano jako rytuał. Jednak gdybym miała ważyć opresję kobiet pod komunizmem i pod katolicyzmem, orzekłabym, że ta druga jest znacznie większego formatu. Dziś temat PRL jest tabu, wolno tylko opluwać ten okres, a jednak pod względem praw kobiet był on niewiarygodnie postępowy, jeśli go porównać np. z sanacją czy z czasami katolików u władzy. Nie chodzi tylko o politykę socjalną, żłobki, przedszkola, opiekę zdrowotną dzieci, kolonie, ale również o otwarcie horyzontów. Nikt nie mówił małej dziewczynce, że musi być dobrą matką i żoną. Dziewczynki mogły wszystko. Mnie pani w przedszkolu tłumaczyła, że mogę i powinnam zostać kosmonautką. Nie chciałam, ale też nie było mowy o żadnej tradycyjnej roli.

Tymczasem polska dekomunizacja była zarazem deemancypacją. Głoszone przez Kościół hasło powrotu kobiet do tradycyjnych ról opłaciło się państwu. Już premier Bielecki przestał łożyć na żłobki i przedszkola, szkolna opieka zdrowotna poszła do lamusa, podobnie jak wczasy zakładowe czy kolonie, młodzież szkolna przestała jeździć na wycieczki krajoznawcze, w zamian biorąc udział w pielgrzymkach. Nad Polską zapanował cień „pobożnego” biznesmena Rydzyka (i jemu podobnych), wzmacniany zarówno przez każdą aktualną władzę, jak i Jana Pawła II.

Potem przyszedł okres transformacji. Emancypacja wtedy wyhamowała?
– Tak jak powiedziałam, to był okres deemancypacji i „ewangelizacji”, ale nie na modłę Jezusa, lecz na modłę Konstantyna; chodziło nie o miłość bliźniego, ale o władzę i mamonę. Kościół domagał się rządu dusz, by mieć pełną kiesę. I dostał ją. Władza oddała mu prawa kobiet, a potem nadała przeróżne przywileje ekonomiczne, w ogólne nie przejmując się tym, że stał się on jedyną instytucją w demokracji, która nie jest poddana jakiejkolwiek kontroli: moralnej, prawnej, ekonomicznej. Poza tym transformacja to mały i średni biznes – jeśli Polska odniosła tu zwycięstwo, to dzięki kobietom, bo to one ten biznes dzierżyły w dłoniach. Lecz gdy przyszło do fetowania sukcesu transformacji, o kobietach zupełnie zapomniano; na wszystkich uroczystościach panowie wręczali sobie medale, a nieliczne panie zapraszane były jako widzowie i tytułowane (w zaproszeniach) „Szanowny Panie”. Znów stałyśmy się niewidoczne. Strasznie to wściekło Henrykę Bochniarz i to ona postanowiła, że coś trzeba z tym zrobić. Tak powstał Kongres Kobiet.

Współczesna kobieta jest feministką?
– Każda z nas, która choć trochę zna historię kobiet, musi być feministką. Bo kto walczył o naszą dzisiejszą niezależność? Feministki. Każdy, kto choć

k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Romanowski Felietony

Polska-Niemcy: wspólna sprawa!

Takie hasło powinno pojawić się na transparentach. Powinno być skandowane na manifestacjach. Rzecz w tym, że się nie pojawi i nie będzie skandowane. Wszak Niemcy – to odwieczny wróg.

Jakże absurdalna jest jednak ta klisza. I jak krzywdząca. A w każdym razie – jednostronna. Czy wielu naszych rodaków pamięta, że – przepraszam za oczywistości – cała kultura europejska przyszła do Polski przez Niemcy? Że granica zachodnia była przez stulecia najspokojniejszą polską granicą? Że saska dynastia Wettynów była w Polsce tak popularna, że jej powrót na tron w Warszawie zagwarantowała Konstytucja 3 maja? Że upadek powstania listopadowego zrodził w Niemczech specjalny nurt poezji: „Polenlieder”?

Pamięć o tym wszystkim w niczym nie zagraża pamięci o rozbiorach, o zaborze pruskim, o zbrodniach hitleryzmu. Ale pamięć każe też podkreślać rolę Niemiec w ostatnich dekadach, promowanie przez nie europejskich aspiracji Polski. A dziś, po niemieckich wyborach z 23 lutego, poczucie wspólnoty z Niemcami powinno być w Polsce jeszcze silniejsze. Wszak mamy podobne problemy. U nich drugą siłą polityczną stała się Alternative für Deutschland (AfD). U nas PiS i Konfederacja zgarniają razem niemal połowę polskich głosów. Wszystkie te ugrupowania są antyeuropejskie. I wszystkie cieszą się poparciem nowej administracji amerykańskiej.

Friedrich Merz, lider CDU/CSU i prawdopodobny przyszły kanclerz, tak mówił dwa dni po wyborach: „Interwencje Waszyngtonu były nie mniej dramatyczne, drastyczne i wreszcie oburzające niż interwencje, które widzieliśmy z Moskwy. (…) Nigdy się nie spodziewałem, że będę musiał w programie telewizyjnym coś takiego powiedzieć, ale (…) po wypowiedzi Donalda Trumpa jest jasne, że Amerykanom – a przynajmniej tej części amerykańskiego rządu – los Europy jest obojętny”. Jak pamiętamy, Elon Musk, szara eminencja Białego Domu, otwarcie lobbował za AfD, a wiceprezydent J.D. Vance zignorował w Monachium kanclerza Olafa Scholza, bo wolał się spotkać z liderką AfD

a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Polacy przeciw Polakom

Gloryfikacja „wyklętych” przez polityków prawicy i IPN znacząco wpływa na podziały w społeczeństwie

Nie ukrywam, że nie lubię 1 marca, gdy obchodzony jest Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”, wprowadzony na mocy ustawy sejmowej z 2011 r. Ze smutkiem, zażenowaniem, a i złością odbieram wytworzony według IPN-owskich propagandówek jednostronny obraz „leśnych”. Oto przeciwko narzuconej komunistycznej władzy i drugiemu okupantowi, tym razem sowieckiemu, kontynuowali walkę niezłomni, prawdziwi bohaterowie.

Słucham tych opowieści i zastanawiam się, kim wobec tego był mój ojciec. Władysław Dybicz, kapral podchorąży, uczestnik wojny polsko-niemieckiej 1939 r., żołnierz Armii Krajowej, aresztowany i wywieziony na początku października 1944 r. do obozu NKWD, daleko poza Moskwę, do Stalinogorska. Choć był dość słabego zdrowia, udało mu się wyjść – dzięki pomocy rosyjskiego felczera – z ciężkiej czerwonki i przeżyć. Gdy wrócił do Polski, nie chciał dalej walczyć, bo, jak mówił, „dosyć naoglądał się krwi, zabitych kolegów”, a do tego uważał, że „lepsza Polska lubelska niż 17. republika”. Zamiast pójść do lasu, stanął na czele licznej ekipy elektryfikującej tzw. ścianę wschodnią.

Kim był mój ojciec? Pewnie to pytanie zadają sobie miliony synów i córek tych, którzy po wojnie uznali, że naród ma trwać, a nie ginąć, że czas na odbudowę kraju.

W latach 1944-1948 przez podziemie przewinęło się nieco ponad 100 tys. ludzi, co nie znaczy, że wszyscy działali w jednym przedziale czasowym. Do lasu poszło jeszcze mniej, w sumie było ich ok. 20 tys., i to też nie w jednym momencie. Jak widać, zbrojny opór przeciw powojennej władzy nie był powszechny. Warto tu przywołać słowa prof. Rafała Wnuka: „Nie jest tak, że opór zbrojny był tym rodzajem walki, który był szczególnie popularny wśród Polaków w tamtym okresie czy też popierany przez jakiekolwiek liczące się siły polityczne lub społeczne”.

Gdy do tego dodamy, że rząd RP w Londynie – nawet ten nieuznawany przez wielkie mocarstwa – i większość przywódców podziemia w kraju nie chcieli dalszej walki, uważali ją za błąd, łatwiej będzie zrozumieć postawę ogromnej większości Polaków. W słuszności tej decyzji utwierdzali ich hierarchowie Kościoła katolickiego, apelując: „Nie strzelajcie do braci”.

W tym roku „żołnierzy wyklętych” wykorzystano w walce politycznej i kampanii prezydenckiej. 1 marca na Powązkach Wojskowych Andrzej Duda wręcz wykrzykiwał: „Mam nadzieję, że już nigdy nie będziemy musieli walczyć o Polskę. Ale nie będziemy musieli walczyć tylko wtedy, kiedy będziemy silni. O taką wolną, silną, suwerenną Polskę oni walczyli i za nią zginęli”. Na koniec dodał: „Proszę, byście wybierali polityków, którzy tak uważają”, mając obok siebie kandydata PiS na prezydenta, Karola Nawrockiego.

Kiedy dwa tygodnie temu ukazał się mój komentarz „Mit »wyklętych«” („Przegląd” nr 9/2025), zareagowali nie tylko nasi czytelnicy.

Warto przytoczyć fragmenty wpisów w mediach społecznościowych. Łukasz Jastrzębski napisał: „Stała się rzecz bardzo zła. »Żołnierze wyklęci« stali się dogmatem. I jako dogmat nie podlegają normalnej ocenie historycznej. Zbiorowo i bezrefleksyjnie umieszczono pod tą nazwą wszystkich. Jak nie podzielasz zdania o ich zbiorowej szlachetności, mądrości i prawości – przestajesz być Polakiem. Nie ma już miejsca na żadne odcienie. Prawda ma być jedna. Dzisiaj jako »żołnierzy wyklętych« wymienia się ludzi niemających z tym nic wspólnego: Waltera-Jankego, Fieldorfa, Pileckiego, Staniszkisa czy Skalskiego. Umieszcza się ich w jednym szeregu np. z Rajsem »Burym«. To nie jest uczciwe. Odrzucam jednocześnie drugą, niemądrą klasyfikację i pisanie o »przeklętych«, i nazywanie całości podziemia poakowskiego bandyckim. Tak oczywiście nie było. Byli przecież również tacy, którzy nie mieli dokąd wracać. I sam, w latach 90., wielu z nich poznałem: Antoniego Hedę »Szarego« czy Eugeniusza Gutowskiego. Historia polskiego powojnia wkomponowała się w pogmatwane losy narodu polskiego”.

Eugenia Matys wspominała: „Jestem z Podlasia, mam znajomych, których przodkowie zostali zamordowani przez bandę »Burego«. Z dzieciństwa pamiętam strach dziadków, że przyjdą leśni i będą zabijać prawosławnych mieszkańców

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Kresy w oczach oficerów KOP

Sprawa gospodarczego podniesienia tych ziem jest palącym i kapitalnym zagadnieniem polityki państwowej

Opracowanie oficerów oświatowych Korpusu Ochrony Pogranicza pokazuje prawdziwy obraz Kresów Wschodnich II RP. A obraz ten we współczesnym polskim piśmiennictwie jest mocno zmitologizowany i tym samym zafałszowany. Oficerowie, dokonując opisu gmin kresowych, w których stacjonowali, czynili to rzetelnie. Opis miał służyć ich formacji, nie był przeznaczony dla czytelnika zewnętrznego. Nie było więc tu miejsca na propagandę czy koloryzowanie rzeczywistości.

Opracowanie „Stosunki społeczno-oświatowe w 18 gminach na pograniczu Litwy, Łotwy i ZSRR w ciągu ostatnich 5 lat” jest dziełem instruktorów oświaty KOP, wydanym „Dla potrzeb własnych na prawach rękopisu Oddział Wychowania Żołnierza Dowództwa KOP” w Warszawie w 1935 r., w formie maszynopisu powielonego. Maszynopis liczy 156 kart – 312 stron. Nie wiadomo, w ilu egzemplarzach został powielony. Jeden znajdziemy w CA MSW, to egzemplarz, który znajdował się w Centralnej Bibliotece Dowództwa KOP.

Autorami opracowań są „oficerowie oświatowi” poszczególnych batalionów KOP (zwani też „instruktorami oświatowymi”). Z zasady byli to młodzi oficerowie, dobierani na te funkcje wedle kryteriów intelektualnych i predyspozycji osobistych. Sądząc po ich opracowaniach, rzeczywiście w większości wykazywali się wiedzą ogólną, zwłaszcza historyczną, a także w pewnym sensie warsztatem badacza spraw społecznych, jak również zdolnością do krytycznej, obiektywnej oceny rzeczywistości. W efekcie powstał niezwykle ciekawy, wartościowy materiał historyczny. Prawdziwy, nielukrowany obraz Kresów. O samych autorach niewiele wiemy, w szczególności nieznane są w większości ich dalsze losy.

Czesław Blusiewicz

Instruktor oświatowy baonu KOP „Nowe Troki”

Gmina Nowe Troki powiatu wileńsko-trockiego

Przystępując do opracowania tematu tak ściśle związanego z pracą instruktora oświaty, pragnę dać najwierniejszy obraz tutejszej zbiorowości wiejskiej w oparciu o obserwacje przejawów życia. Trudno jest uwierzyć, jak pierwotną jest dusza wsi i jak daleką od pozorów i zewnętrzności. Mieszkaniec wsi odnosi się do wszystkich i wszystkiego nieprzychylnie. Niewychowany w młodości, poniżany, ograniczony i krótkowzroczny – nikomu nie wierzy. Kieruje się w życiu raczej instynktem – niż świadomością celowego działania. Jego religia i jego „wielka pobożność” wcale mu nie przeszkadza popełniać czyny nieraz potworne. Bowiem religia mieszkańca wsi nie opiera się na miłości Boga i bliźniego i nie wiąże się z obowiązkiem życia codziennego. Służy ona tylko do zabezpieczenia się w życiu pozagrobowym.

Na dalekich, rozrzuconych szarych wsiach śpi lud polski w mrokach biedy i zabobonu, ciemnoty i bierności. Kogoż widzimy na tych wsiach osamotnionych, kto ma odwagę całe życie spędzić daleko, na wsi, zapominając o prawach do osobistego szczęścia i życia? Odpowiedź krótka. Poza nauczycielstwem – garstka rozsianych urzędników i żołnierzy KOP pracujących w samotności, pomimo niezrozumienia, nawiązujących ten bezcennej wartości kontakt wsi ze społeczeństwem, z Państwem, budząc świadomość Ojczyzny i obowiązki obywatela.

Pamiętać więc musimy, że praca tych ideowych dzieci polskich wymaga współdziałania i pomocy, że same słowa krytyczne nie wystarczą, tym bardziej że na wieś przychodzą, na wsi się znajdują różni jej niepowołani apostołowie.

Dziś coraz częściej zdejmuje się odpowiedzialność za osobiste materialne niepowodzenia, składając je na karb kryzysu i stosunków ogólnoświatowych. Że wieś znalazła się w katastrofalnych warunkach, złożyło się na to wiele czynników natury politycznej i ekonomicznej. Nie należy jednak lekceważyć strony moralnej tego upadku i poza dalekim zasięgiem przyczyn ogólnoświatowych trzeba dojrzeć prawdę i błędy własne.

Gmina trocka, obejmująca 355 km kw., jedna z najstarszych gmin powiatu, jest w 90% rolnicza. Terenem swym przylega ona do Wilna. Zdawałoby się, że sąsiedztwo

Kresy w oczach oficerów KOP, wstęp i opracowanie Jan Widacki, Universitas, Kraków 2024

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Wybrali Polskę Ludową

Inteligenci, którym udało się przeżyć, mieli do wyboru uznanie „Polski lubelskiej” za nową okupację albo za szansę na odbudowę życia narodowego

Latem 1944 r. polska inteligencja stanęła na rozdrożu. Po pięciu latach okupacji niemieckiej, której celem było wyniszczenie wykształconej warstwy Polaków i uczynienie z reszty narodu uległej masy niewolników, polscy inteligenci, którym udało się przeżyć, mieli do wyboru uznanie „Polski lubelskiej” za nową okupację albo za szansę na odbudowę życia narodowego. Według dominującej dziś IPN-owskiej wizji historii wszyscy świadomi Polacy powinni byli stawić opór „sowieckiej okupacji”, najlepiej idąc do lasu, by zbrojnie walczyć z NKWD, UB i MO. Na szczęście ludzi, którzy tak myśleli, było wówczas niewielu, a wśród zdziesiątkowanych elit umysłowych II RP taki pogląd był marginalny.

Z drugiej strony polscy komuniści – zarówno ci, którzy dotarli do Lublina z ZSRR, jak i ci, którzy od 1942 r. działali w konspiracyjnej Polskiej Partii Robotniczej – robili wszystko, by pozyskać przedstawicieli przedwojennej inteligencji. Ich celem stało się bowiem stworzenie całkowicie nowego państwa, a to wymagało wykwalifikowanych kadr, którymi poboczny przed wojną i rozgromiony w wyniku stalinowskiej czystki ruch komunistyczny po prostu nie dysponował. Zarazem miało to być państwo, które i dla zachodnich aliantów, i przede wszystkim dla większości narodu polskiego stanowiłoby naturalną kontynuację niepodległej Polski sprzed 1939 r., choć w innych granicach. Dlatego każde znane nazwisko z II RP było dla komunistów na wagę złota, bo legitymowało ich władzę i dowodziło ciągłości państwowej oraz autentyczności narodowej „Polski lubelskiej”.

Dziś takie podejście ludzi z PPR można uważać za instrumentalne, a postawę tych przedstawicieli polskich elit, którzy czynnie zaakceptowali nową władzę, za kolaborację. Tylko czy pomoże to zrozumieć sytuację obu stron w ostatnich miesiącach wojny i w pierwszym okresie pokoju? Czy w ogóle dzisiejsi Polacy – od 80 lat żyjący we własnym państwie o stabilnych granicach – są w stanie zrozumieć swoich przodków, którzy po pięciu latach największej katastrofy dziejowej mogli zaakceptować każdą formę polskiej państwowości? Nawet stworzoną przez tego samego Stalina, który w 1939 r. wydatnie przyłożył rękę do likwidacji „pokracznego bękarta traktatu wersalskiego” (jak nazwał Polskę Mołotow).

Namiastka parlamentu

Szczególnym miejscem, które miało odgrywać rolę „arki przymierza między dawnymi i młodszymi laty”, okazała się Krajowa Rada Narodowa. Ten quasi-parlament, utworzony przez działaczy PPR i innych środowisk lewicowych w okupowanej Warszawie w noc sylwestrową z 1943 na 1944 r., nie miał oczywiście żadnej legitymacji społecznej i tak było do samego końca istnienia KRN, czyli do wyborów sejmowych w styczniu 1947 r. (którym towarzyszyły brutalny terror i fałszerstwa). Tyle że żaden organ polskiej władzy w czasie II wojny światowej nie miał społecznej legitymacji, bo nie mógł jej mieć: prezydent i rząd na uchodźstwie zostali wyłonieni na mocno wątpliwych podstawach prawnych i politycznych, faktycznie zaś pod dyktando władz francuskich, a następnie brytyjskich. Namiastki polskiego parlamentu – Rada Narodowa w Londynie i Rada Jedności Narodowej w okupowanej Warszawie – były powoływane arbitralnymi decyzjami liderów kilku ugrupowań politycznych, które od 1935 r. nawet nie zasiadały w Sejmie II RP. Można więc zarzucać twórcom KRN zależność od Moskwy, lecz nie należy ich atakować za brak reprezentatywności, bo tej w czasie wojennej zawieruchy nie miał nikt.

Krajowa Rada Narodowa od początku była narzędziem w rękach kierownictwa PPR – partii, która przez cały okres swojego istnienia (1942–1948) robiła wszystko, by zdobyć uznanie większości Polaków, w tym polskich elit, jako normalne ugrupowanie na scenie politycznej, walczące o odrodzenie państwa i przebudowanie go według własnego, a nie sowieckiego programu. Było to ambicją zwłaszcza Władysława Gomułki, sekretarza generalnego PPR w latach 1943-1948, ale także Bolesława Bieruta, który od owej nocy sylwestrowej pełnił funkcję formalnie bezpartyjnego prezydenta KRN. Funkcja ta sprawiła, że od lipca 1944 r. Bierut mógł już uchodzić za głowę odrodzonego państwa polskiego i zarazem przewodniczącego parlamentu.

KRN okazała się poręcznym narzędziem budowy „Polski lubelskiej”, gdyż stanowiła organ, który podejmował najważniejsze decyzje polityczne i ustrojowe tamtego czasu. 21 lipca 1944 r. formalnie powołała Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, przekształcony 31 grudnia w Rząd Tymczasowy RP, a 28 czerwca 1945 r. zatwierdziła Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej, utworzony podczas negocjacji w Moskwie. Ponadto 6 września 1944 r. KRN przyjęła dekret o reformie rolnej, 3 stycznia 1946 r. zaś ustawę o upaństwowieniu podstawowych gałęzi gospodarki narodowej.

„Ta cała rewolucja jest »łagodna«, kanty pościerane, trochę rzeczy nie dopowiedzianych. (…) Świat dzieje się z szaloną szybkością, armia sowiecka z koalicyjną już się spotkały, Berlin jest wzięty, los Mussoliniego i Hitlera nieznany. Żyję, niesiona olbrzymim prądem tej przemiany, która na szczęście mi dogadza, która jest moją sprawą”, zapisała Zofia Nałkowska w dzienniku pod datą 4 maja 1945 r. Dzień wcześniej, nieprzypadkowo w trzeciomajowe święto, wybitna przedwojenna pisarka została uroczyście dokooptowana do składu Krajowej Rady Narodowej. A przecież autorka „Granicy” nigdy nie była komunistką ani nie miała z tym ruchem nic wspólnego! Co więcej, pisarka przez całe życie obracała się w kręgach zdecydowanie antykomunistycznych – jej były mąż, gen. Jan Jur-Gorzechowski, piłsudczyk, bojowiec PPS, legionista, w II RP był komendantem głównym Straży Granicznej, w czasie wojny przedostał się na Bliski Wschód, a zmarł w Londynie w 1948 r., gdy Zofia Nałkowska była już posłanką na Sejm Ustawodawczy. Dodajmy: posłanką bezpartyjną, podobnie jak wcześniej w KRN, gdzie takich posłów zasiadało aż 30.

Nie tylko Nałkowska

To, że w pierwszym parlamencie Polski Ludowej (choć trzeba pamiętać, że aż do 1952 r. nazwą państwa była Rzeczpospolita Polska) zasiadała czołowa postać naszej literatury, nie było niczym wyjątkowym. Wręcz przeciwnie, członkami KRN zostało całkiem liczne grono pisarzy i pisarek. Obok Nałkowskiej trzeba wymienić parę znanych przed wojną prozaików – Helenę Boguszewską i jej męża Jerzego Kornackiego (oboje reprezentowali Polską Partię Socjalistyczną), wybitnego poetę Juliana Przybosia (pierwszego po wojnie prezesa Związku Zawodowego Literatów Polskich, początkowo bezpartyjnego, potem członka PPR), prozaika i dramaturga Leona Kruczkowskiego (oficera z września 1939 r., który po uwolnieniu z obozu jenieckiego w 1945 r. wstąpił do PPR i został wiceministrem kultury) oraz poetę, krytyka literackiego i teatralnego Jana Nepomucena Millera (bezpartyjnego). Ponadto krakowskiego pisarza, tłumacza i publicystę Adama Polewkę (reprezentującego PPR), góralskiego prozaika Jana Wiktora (bezpartyjnego), przedwojennego piłsudczyka i członka Polskiej Akademii Literatury Wincentego Rzymowskiego (w 1944 r. został ministrem kultury w PKWN, a potem ministrem spraw zagranicznych jako przedstawiciel Stronnictwa Demokratycznego), chłopskich pisarzy Władysława Kowalskiego i Józefa Ozgę-Michalskiego (działaczy Stronnictwa Ludowego), wreszcie Wandę Wasilewską i jej najbliższą przyjaciółkę Janinę Broniewską (obie znalazły się jako bezpartyjne w KRN w lipcu 1944 r., choć Wasilewska tylko formalnie, bo nie chciała wrócić do nowej Polski i została w ZSRR).

Ale nie tylko ludzie pióra otrzymywali mandaty poselskie w Krajowej Radzie Narodowej. Bierut i jego towarzysze starali się pozyskać każdego przedstawiciela przedwojennej elity intelektualnej, zwłaszcza uczonych, którzy byli potrzebni przede wszystkim po to

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.