Tag "internet"

Powrót na stronę główną
Obserwacje

Wakacje bez fal

Według ekspertów branży turystycznej 2025 ma być rokiem poszukiwania sensu życia, spokoju i autentyczności

W czasach drukowanych map i przewodników, jeszcze sprzed ery 5G, każda podróż mogła być wyprawą w nieznane. Dziś tajemnica znika. Jedziemy w miejsca dobrze znane – z Instagrama i Facebooka. Ustawiamy się do zdjęć w instagramowych pozach. „Tworzymy kolejną jałową wrzutkę na Instagrama. Nie można nawet zabłądzić, bo wszystko jest na mapach Google’a”, narzeka Portia, młoda bohaterka drugiego sezonu „Białego Lotosu”, amerykańskiego serialu Netfliksa. Tymczasem w trzecim sezonie twórcy umieszczają bohaterów w ekskluzywnym ośrodku z bogatą ofertą wellnesową i ograniczonym dostępem do wi-fi. Z najnowszego raportu Global Wellness Institute wynika, że coraz więcej osób będzie na wakacjach stosować okresowy cyfrowy detoks.

Dokąd na cyfrowy post

Hotele na całym świecie prześcigają się w takich ofertach. Naturalnym kierunkiem wydają się białe plamy na mapach sieciowego zasięgu, np. Grenlandia, Mongolia czy Kambodża. Z nadmorskiego miasta Ilulissat na Grenlandii płynie się łodzią do osiedla domków zasilanych energią słoneczną. Nie ma w nich wi-fi ani telewizji, za to jest widok z okien na lodowiec Eqi. Można patrzeć, jak Eqi zrzuca bryły lodu. Odgłosy cielenia się lodowca podobno sprzyjają medytacjom, a obserwowanie fenomenów przyrody ma ułatwiać cyfrowy detoks.

Kambodżańska Koh Tonsay, Wyspa Królików, to kolejny analogowy raj. Nie ma tam prądu, wi-fi, ruchu samochodowego ani śladu masowej turystyki, jest za to wspaniała flora i fauna. Wokół Koh Tonsay występuje fluorescencyjny plankton. Wchodząc do morza nocą, ma się wrażenie dryfowania po rozgwieżdżonym niebie. Miłośnicy przyrody i spokoju na pewno się nie zawiodą.

Przewijanie TikToka nie wchodzi w grę w Parku Narodowym Doliny Orchonu na surowych przestrzeniach mongolskiego stepu. Zamiast tego można jeździć konno, wspinać się na skałkach albo zamówić masaż u miejscowego szamana w namiocie spa. Świetlik w dachu jurty zapewnia moc doznań nocą, gdy widać przez niego miliony gwiazd.

Kolejny popularny kierunek na wakacje analogowe to Skandynawia. W 2023 r. było głośno o pierwszym na świecie miejscu wolnym od smartfonów i innych urządzeń elektronicznych – wyspie Ulko-Tammio w Zatoce Fińskiej. Do rezygnacji z telefonów i aparatów cyfrowych zachęcają turystów tablice rozstawione przy szlakach. „Krajowy cel podróży roku w Finlandii” przyczynił się do gorącej dyskusji na temat regenerującej mocy odłączenia się od technologii w dziewiczym otoczeniu. Krytycy zarzucali zarządcom „wyspy bez smartfonów” tani chwyt marketingowy. Podkreślali też, że malutka bezludna wyspa znajduje się w zasięgu sieci Nokia (producent „starożytnych” telefonów).

W ofertach urlopu bez telefonu nie brakuje oryginalnych pomysłów na spędzanie wolnego czasu: ośrodek Lake Austin Spa Resort w Teksasie prowadzi zajęcia z pisania dziennika i tworzenia biżuterii. W Viceroy at Ombria w portugalskim regionie Algarve można zostać pasterzem lub uczyć się zbierania miodu. W ofercie amerykańskiego biura podróży FTLO jest „wakacyjny romans”: samotni 25-, 39-latkowie lecą na Kostarykę albo do Hawany tańczyć salsę, wędrować w grupach, odwiedzać lokalne farmy, a przy okazji nawiązywać „prawdziwe” relacje z pozostałymi uczestnikami wycieczki.

Właścicielami ośrodków, które oferują cyfrowy detoks, są często entuzjaści tej idei. Bracia Gavino i Giuliano Puggioni z Sardynii założyli pierwszą agencję cyfrowego detoksu we Włoszech. Za swoją misję uważają „poprawę życia ludzi poprzez bardziej świadome korzystanie z technologii cyfrowej”. Agencja Logout Livenow działa na całej wyspie, oferuje trekking, kajakarstwo, nurkowanie, obserwowanie delfinów, kursy gotowania i obróbki gliny. Bracia Puggioni chcieliby stworzyć społeczność, której członkowie uczą się, jak rozsądnie korzystać z darów cyfrowej technologii.

Współzałożyciel sieci domków Unplugged w Wielkiej Brytanii, Hector Hughes, w poprzednim życiu był pracownikiem start-upów technologicznych. Kiedy dopadło go wypalenie zawodowe, wyjechał w Himalaje odtruwać się i medytować. Tam odkrył, że najbardziej transformacyjną częścią pobytu było wyłączenie telefonu. Wrócił z przekonaniem, że każdy może skorzystać z cyfrowego detoksu. W pierwszym domku sieci Unplugged witał

z.muszynska@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Jak Wikipedia wyparła encyklopedię

Konsekwencja rozwoju czy społeczny regres?

Encyklopedie towarzyszą nam od dawna. Kojarzone są najczęściej z opasłymi księgami, które niegdyś były oknem na świat. Przez lata zaglądało się do zredagowanych przez specjalistów tomów, aby sprawdzić fakty. Tymczasem dziś niewiele osób ma jeszcze w domu encyklopedie. Wystarcza telefon. Lenistwo? A może postęp?

Słowo encyklopedia to zbitka greckich słów enkýklios – ogólny, tworzący krąg i paideía – wykształcenie. Pierwsze encyklopedie, we współczesnym rozumieniu tego pojęcia, pojawiły się w XVI w. Już w epoce Johannesa Gutenberga encyklopedia stanowiła kompendium wiedzy dostępne dla ogółu. Jej historia jest zresztą bardziej spektakularna, niż mogłoby się wydawać. Encyklopedie były wszak ważnym elementem w życiu politycznym i kulturalnym krajów, w których powstawały. Wystarczy wspomnieć, że Wielka encyklopedia francuska, napisana przez takie umysły oświecenia jak Jean d’Alembert, Denis Diderot czy Wolter, przyczyniła się do wybuchu rewolucji francuskiej. W niepozornych hasłach autorzy przemycili wiele treści antyreligijnych. Ten racjonalny obraz świata ukazany w encyklopedii pchnął Francuzów ku zrywowi.

Wiele lat później, bo u schyłku lat 50. XX w., encyklopedie naprawdę zawitały pod strzechy. Nakładem PWN ukazała się Mała encyklopedia powszechna, którą w krótkim czasie zastąpiła niewielka, jednotomowa encyklopedia zwana Azetką, dostępna nawet w kioskach Ruchu. Wreszcie w 1962 r. pojawiła się Wielka encyklopedia powszechna. Zawierała aż 75 tys. haseł, więcej niż ówczesna Britannica. WEP padła jednak ofiarą polityki. W 1968 r. władze krytykowały niektóre treści, m.in. związane z Holokaustem. Zwolniono dotychczasową ekipę redaktorów i zatrudniono taką, która zmieniła część haseł pod dyktando władzy. W latach 1962-1970 nakład WEP PWN wyniósł 178 tys. egzemplarzy. Absolutną rekordzistką nad Wisłą jest jednak Encyklopedia popularna PWN – miała 40 wydań i ukazała się w ponad 3 mln egzemplarzy.

Era encyklopedii skończyła się jednak bezpowrotnie. Obecnie jedyną drukowaną encyklopedią ogólnotematyczną jest World Book Encyclopedia. Ostatnia drukowana, 15. wersja Britanniki ukazała się w 2010 r. Od 2016 r. jest tylko w wersji online. PWN popularną Azetkę wydało dość niedawno, bo w 2021 r. Mówimy jednak o poręcznym tomiku. Encyklopedię PWN znajdziemy dziś w sieci. Inną popularną stroną jest Encyclopedia.com.

Nic jednak nie dorównuje popularności Wikipedii, mimo że na witrynę sypią się gromy za niedokładność i skandale z przekłamanymi treściami. Historia jej narodzin ma w sobie coś z ducha francuskiej encyklopedii. Wikipedia powstała 15 stycznia 2001 r. z inicjatywy Jimmy’ego Walesa, amerykańskiego biznesmena o idealistycznym zacięciu, który dzięki inwestycji w pornografię mógł przeznaczyć zarobione fundusze na „wolną internetową encyklopedię, którą każdy może redagować”. Nazwa wzięła się od hawajskiego zwrotu wiki wiki, czyli szybko. Wales postanowił wykorzystać entuzjazm i wiedzę milionów użytkowników internetu. I trzeba przyznać, że mu się udało.

Obecnie anglojęzyczna Wikipedia zawiera ponad 6,9 mln haseł. Francuska wersja portalu ma 2,6 mln artykułów, polska zaś ponad 1,6 mln, co lokuje ją na czwartym miejscu na świecie pod względem liczby wpisów.

W obecnej

k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

My, dinozaury gutenbergowskie

Nie ulega wątpliwości, że tym, czym kiedyś, mniej więcej 66 mln lat temu, było dla Ziemi uderzenie nieznanej planetoidy czy komety, dla pisma, czytania było powstanie kilka dekad temu internetu. A w konsekwencji portali społecznościowych, od archaicznego Facebooka, poprzez rozpolitykowany Twitter (dzisiaj X), na obrazkowym TikToku i Instagramie kończąc. Nadszedł schyłek epoki Gutenberga.

Pamiętając zawsze o tym, jak fragmentaryczna jest wiedza o świecie płynąca z osobistego doświadczenia, starałem się nie ekstrapolować własnych doświadczeń z zamierającą przygodą czytania i pisania, którą od dwóch dekad obserwuję jako wykładowca dziennikarstwa. Jednak regres jest tak przemożnie odczuwalny, że nie sposób go nie zauważyć. „Pamiętam jeszcze”, jak studenci rwali się do lektur, które im podsyłałem. I ten moment, kiedy prezentacji wybranych książek zaczęło towarzyszyć buszowanie w sieci, żeby… nie, nie, nie sprawdzić, czy to, co o nich mówię, ma jakiś związek z treścią – kluczowa już wtedy stała się liczba stron. Te od 400 w górę nie miały żadnych szans. A potem przyszło wygłoszone z dumą: „Te 100 stron to mój życiowy rekord czytania!”. Później było tylko gorzej: dla większości źródłem wiedzy o świecie stały się niemal wyłącznie „filmiki”, kanały, yotuberstwo. Książki z ich pejzażu wyparowały, chyba że zmuszałem. Trudno się oprzeć w takim czasie odwiecznemu biadoleniu na „współczesną młodzież” – praktykowaniu tzw. boomerstwa, czyli zrzędzeniu starego dziada. Znając takie labiedzenia z wielu tekstów kultury, od starożytnych Greków i Rzymian poczynając, miałem przeczucie, że to nie jest klasyczna „wojna pokoleń”. Że ten podział idzie niepowstrzymanie głębiej, fundamentalnie i nie wiem, czy odwracalnie. I choć wciąż podejmowałem w głowie próby niegeneralizowania – nadal były jednostki, które przeczyły trendowi i uzusowi – przepaść tylko rosła i potężniała.

Dziennik „Rzeczpospolita” opublikował niedawno tekst przedstawiający badania dr hab. Anny Dąbrowskiej z Wydziału Pedagogicznego Uniwersytetu Warszawskiego, która przeanalizowała język egzaminów z lat 2002-2021. Jej wnioski zatrważająco potwierdzają moje ułomne i fragmentaryczne obserwacje. Nowa rzeczywistość wygląda tak (co wykazuje najnowszy raport Naukowej i Akademickiej Sieci Komputerowej – Państwowego Instytutu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Promocja

5 najczęstszych błędów w pozycjonowaniu, które agencja pomoże Ci wyeliminować

Artykuł sponsorowany Pozycjonowanie stron internetowych to proces wymagający precyzji, wiedzy i stałego monitorowania efektów. Nawet niewielkie błędy mogą znacząco obniżyć widoczność witryny w wynikach wyszukiwania, a ich samodzielne eliminowanie często bywa trudne. Współpraca z agencją

Kraj

Oszustwa na mObywatela

Z podrobioną wersją e-dowodu można nie tylko kupić piwo, ale również zagłosować

Podrabianie e-dokumentów było tylko kwestią czasu. Od lat znane były oszustwa z użyciem analogowych podróbek dowodów, sprzedawanych jako kolekcjonerskie. Dziś obserwowany jest podobny proceder, tyle że z użyciem telefonów. Rynek podróbek oficjalnej aplikacji mObywatel kwitnie. Sprawę szerzej opisało Stowarzyszenie Demagog, które od ponad dekady zajmuje się weryfikowaniem informacji.

Dzięki ustawie z maja 2023 r. Polacy zyskali możliwość potwierdzania tożsamości za pomocą aplikacji, np. w okienku na poczcie. Podobnie jak klasyczna analogowa wersja dokumentu tożsamości cyfrowy dowód zawiera wiele zabezpieczeń, pozwalających sprawdzić jego autentyczność. Niestety, oszuści szybko się zorientowali, że niewiele osób wie, jak to zrobić prawidłowo.

Handel podróbką aplikacji trwa zatem w najlepsze. „To wyłącznie dowód kolekcjonerski, stworzony w celach rozrywkowych i edukacyjnych”, zapewnia jeden z kanałów internetowych, gdzie można kupić podróbkę, która oczywiście „nie jest związana ani powiązana z oficjalną aplikacją mObywatel, ani z żadnymi instytucjami państwowymi”. Jedna z grup, na których można znaleźć tego typu oferty, ma ok. 6,5 tys. członków, a podobnych kanałów jest w sieci przynajmniej kilkanaście. Na większości znajdziemy filmiki promujące produkt i zachwalające jego jakość. Dowiadujemy się, że mDowód ma powiewającą flagę zupełnie jak oryginał oraz zielony napis „dokument ważny”. Co lepsze wersje mają nawet zegarek wyświetlający aktualną godzinę, tak jak to robi rządowa aplikacja.

Z dostępnością podróbek nie ma problemu. Wystarczy wpisać odpowiednią frazę w wyszukiwarce Google. Kod źródłowy całej aplikacji można kupić już za 200 zł. Chociaż najprostsze wersje mDowodu chodzą w sieci nawet za 20 zł. Dlatego sprzedawcy prześcigają się w dodatkowych usługach. Niektórzy proponują nawet „wsparcie techniczne”, a inni współpracę za promocję. Wystarczy zachwalać ich produkt w dowolnym medium społecznościowym i mieć odpowiednią liczbę wyświetleń. Oszuści są też sprytni. Na każdym kroku podkreślają, że nie wolno używać ich aplikacji jako oryginału.

Nikomu jednak nie przeszkadza, że jego produkt jest zachwalany właśnie jako idealna podróbka, dzięki której kupiło się piwo czy napój energetyczny, nie mając 18 lat. – Oferty, z którymi się spotkałem, były skierowane do osób poniżej 18. roku życia, szukających sposobów, żeby kupić alkohol, tytoń i wszystko to, co jest niedostępne dla małoletnich. Widziałem relacje osób, które pokazywały fałszywy mDowód, kiedy spisywała je policja – mówi mediom Marcin Kostecki ze Stowarzyszenia Demagog, który badał sprawę. Podkreśla również, że poza przypadkiem, kiedy wyjeżdżamy poza granice naszego państwa, z mObywatelem możemy załatwić dziś wszystko.

Problem z fałszywkami generuje

k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Promocja

Praktyczne narzędzia do monitorowania wydajności stron i aplikacji

Artykuł sponsorowany Dbasz o szybkie ładowanie swojej strony lub aplikacji? Wydajność jest kluczowa, gdy chcesz przyciągnąć użytkowników i utrzymać ich uwagę. Istnieje wiele narzędzi, które pomogą Ci sprawdzić, jak działa Twoja witryna i co możesz poprawić.

Obserwacje

Pan wymodelowany

Od odzieży modelującej po zabiegi medycyny estetycznej – mężczyźni zaczynają o siebie dbać, a rynek się cieszy

Do tej pory ten temat albo nie istniał, albo był traktowany co najwyżej jako przedmiot żartów. Zwłaszcza nad Wisłą nie było przyjęte, by mężczyzna dbał o siebie, nawet w szerokim tego słowa rozumieniu. Liczyła się co najwyżej kondycja fizyczna, sylwetkę można było rzeźbić na siłowni, a i tu przez lata dominowały kanony estetyki kulturystycznej – im więcej, tym lepiej. Jeśli dodać do tego fakt, że w latach 90. siłownie kojarzyły się bardziej ze światem przestępczym i handlem narkotykami niż z wysiłkiem fizycznym dla zdrowia klientów, nietrudno zrozumieć, że w Polsce – ale i wielu innych krajach Europy – dbanie o siebie czy myślenie o polepszaniu wyglądu nie jest dla mężczyzn oczywiste. A żarty o łysiejących panach masowo kupujących bilety lotnicze do Turcji, światowej stolicy mezoterapii i przeszczepów włosów, dowodzą tylko prawdziwości tej tezy.

Związkowe kłusownictwo

Jednak do Polski zaczynają trafiać światowe trendy mody i medycyny estetycznej czy produkty skierowane właśnie do mężczyzn. Na świecie są one coraz powszechniejsze, co wynika z kilku prostych do wytłumaczenia zjawisk i procesów, nie tylko finansowych.

Oczywiście prędzej czy później sektor zabiegów upiększających dla mężczyzn musiał się pojawić, tak samo jak pojawili się producenci zaawansowanych, co bardziej luksusowych i dobrze wypromowanych kosmetyków i odzieży. Taka jest logika gospodarki wolnorynkowej, nikomu nie opłaca się rezygnować z możliwości zarobku na połowie populacji. Znacznie ciekawsze jest jednak to, co w ostatnich latach wydarzyło się na płaszczyźnie społecznej w państwach bogatego Zachodu i co lepiej tłumaczy zmianę podejścia panów do dbania o siebie.

Otóż socjologicznie rzecz ujmując, zmieniło się dość radykalnie to, co w żargonie naukowym nazywa się hegemoniczną męskością i kobiecością. W praktyce chodzi o dominujące w danym społeczeństwie formy odgrywania ról płciowych. Czyli o to, czego od chłopców i dziewczynek, a później mężczyzn i kobiet, oczekuje świat zewnętrzny. Ponieważ są to pojęcia kompleksowe, tak samo jak normy społeczne dotyczą wszystkiego: od oczekiwań związanych z karierą, pracą i zarobkami po sposoby ubierania się i spędzania wolnego czasu. Wszystko, co mieści się w przepastnym worku z napisem „styl życia”, zostało znacznie zmodyfikowane.

Na temat zmian w przypadku kobiet media, a przede wszystkim naukowcy już się rozpisywali, choć głównie z politycznego punktu widzenia. Wnioski są dość proste: kobiety się emancypują, są ambitniejsze od mężczyzn, szukają partnerów emocjonalnie dojrzałych, najczęściej w dużych miastach. Z kolei panowie nie zorientowali się, że świat im dosłownie ucieka. Migracje krajowe z małych do dużych ośrodków dotyczą w tej chwili w zdecydowanej większości kobiet. Mężczyźni zostają więc na wsi i w mniejszych miastach, nierzadko niemal bez szans na znalezienie partnerki.

Kobiety zresztą także ponoszą w tej rewolucji straty, bo ich wymagania wobec partnerów rosną, a kandydatów spełniających wygórowane kryteria jest niewielu. W rezultacie, co opisali już badacze z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, w zachodnich społeczeństwach zaczyna się pojawiać zjawisko „kłusownictwa w związkach”. Niedobór mężczyzn zadbanych, gotowych współdzielić obowiązki domowe i wychowawcze itd. jest tak wielki, że kobiety zaczynają polować na nich, nawet jeśli są oni już w stabilnych związkach. Względy etyczne na bok, prawo dżungli zyskuje przewagę.

Modelowanie, a nie wyszczuplanie

Jakie to ma przełożenie na rynek produktów dla mężczyzn? Ogromne, bo faceci, cokolwiek by o nich myśleć, nie są jednak całkowicie pozbawieni rozumu i zmiany społeczne dostrzegają. Nakłada się to również na przemiany generacyjne, bo jak zauważa cytowana przez „The Financial Times” Marguerite Le Rolland, kierowniczka działu trendów modowych z firmy doradczej Euromonitor International, generacja Z (osoby, które przyszły na świat po 1995 r.) jest znacznie bardziej skora nie tylko ulegać modom związanym z szeroko pojętym wellbeingiem, ale też rezultaty owego ulegania pokazywać w sieci. To już pokolenie dorastające w czasach powszechnego internetu, niemal ze smartfonem w ręku, więc kwestia prywatności w sieci, tak paląca dla starszych użytkowników, dla zetek praktycznie nie istnieje. Młodsi internauci bez problemu pokazują więc na platformach społecznościowych swoje ciała – bez podtekstu erotycznego.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Najważniejsza jest weryfikacja

Fake news ma imitować informację prawdziwą. Może być tworzony w różnych celach, głównie politycznych

Marcel Kiełtyka – członek zarządu, dyrektor ds. komunikacji i PR w Stowarzyszeniu Demagog

Czym zajmuje się Stowarzyszenie Demagog?
– Demagog to powstała w 2014 r. pierwsza polska organizacja fact-checkingowa, czyli taka, która zajmuje się weryfikowaniem informacji. Naszą misją jest – mówiąc górnolotnie – podnoszenie poziomu debaty publicznej i edukacja społeczna.

Czym jest fake news?
– Nieprawdziwą informacją, która ma imitować informację prawdziwą. Może być tworzony w różnych celach, przede wszystkim politycznych. Zresztą sami politycy często używają tego określenia. Zyskało ono popularność podczas kampanii prezydenckiej Donalda Trumpa w 2015 r., a potem wielu polityków zaczęło go używać do walki politycznej. Ale fake newsy tworzone są również na potrzeby zarobku. Mamy wysyp różnego rodzaju oszustw internetowych, które bazują na fałszywych informacjach.

Warto rozróżnić pojęcia fake news i dezinformacja. Dezinformacja jest jednym z trzech rodzajów zaburzeń informacyjnych. To celowo sfabrykowana, fałszywa informacja, służąca konkretnym celom. Fake news jest zatem narzędziem dezinformacji. Drugim zaburzeniem informacyjnym jest misinformacja (misinformation), czyli rozpowszechnianie fałszywych informacji, ale niezamierzone, spowodowane brakiem weryfikacji faktów. Z misinformacją mamy dziś do czynienia bardzo często. Trzecie zaburzenie to malinformacja (malinformation) – informacja oparta na prawdziwej, ale rozpowszechniana w celu wyrządzenia komuś krzywdy.

Jak przebiega proces weryfikowania faktów?
– W świecie kultury obrazkowej wiele dezinformacji podawanych jest w formie zdjęć i filmów. Są na nowo kadrowane, inaczej opisywane, wycinane i umieszczane w nowych kontekstach. Dzieje się tak szczególnie w przypadku informacji dotyczących wojen i kryzysów. Ich weryfikacja może być bardzo prosta – czasem wystarczy je wrzucić do wyszukiwarki Google i przejrzeć kilka stron, by znaleźć pierwotne wersje w oryginalnym kontekście. Można też znaleźć informacje o poprzednich dezinformacjach, bo bywa, że dezinformacje wracają. Tak było ze słynnym filmikiem, na którym mężczyzna otworzył od środka worek na zwłoki i zapalił papierosa. Filmik umieszczano w kontekście pandemii COVID-19 czy wojny w Ukrainie, a jest to po prostu nagranie z planu teledysku.

Dość skomplikowana jest weryfikacja słów. Gdy informacja jest fałszywa, to stosunkowo proste. Gorzej z wypowiedziami zawierającymi słowa zwane przez nas wytrychami, np. około czy mniej więcej. Najgorzej jest z opiniami, bo przecież one są w ogóle nieweryfikowalne. W podobnych przypadkach staramy się w ramach analizy opisać dany temat, aby pokazać czytelnikom cały kontekst, żeby sami mogli wyrobić sobie zdanie.

Weryfikujecie wypowiedzi polityków i oznaczacie je różnymi kategoriami. Jakimi i czym one się różnią?
– Chcę zaznaczyć, że jesteśmy niezależni i apolityczni. Każdego weryfikujemy tak samo – bez względu na partię, do której przynależy. Nie jesteśmy od uprzykrzania politykom życia, tylko – może to zabrzmi paradoksalnie – od pomagania im. Chcemy ich zmotywować (zwłaszcza polityków leniuchów), aby przygotowywali się do wypowiedzi

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Szahaj Felietony

Brawo Australia!

Wreszcie ktoś się odważył powiedzieć: dość! Rzucić wyzwanie faktycznym władcom świata – wielkim korporacjom internetowym z Doliny Krzemowej. Chodzi o zakaz korzystania z mediów społecznościowych przez osoby, które nie ukończyły 16. roku życia. Rząd australijski wziął na poważnie to, co wiadomo od dawna i co zostało potwierdzone licznymi badaniami. Media społecznościowe szkodzą, przede wszystkim dzieciom i młodzieży. Uznaje się zasadnie, że odpowiadają za lawinowe pogarszanie się stanu zdrowia młodych ludzi – psychicznego, a poniekąd i fizycznego (epidemia otyłości wynikającej m.in. z braku ruchu). Ich fatalne oddziaływanie nie budzi już dziś żadnych wątpliwości. Dzieci i młodzież nie wytrzymują psychicznie hejtowania w sieci (mnożą się samobójstwa), ciągłego porównywania się z innymi, które skutkuje obniżonym poczuciem własnej wartości, przebodźcowania związanego z zalewem informacji płynących z sieci (w większości marnej wartości), wyobcowania ze środowiska rówieśniczego oraz, szerzej, społecznego, co wywołuje poczucie samotności. Źle znoszą dostęp do treści internetowych skoncentrowanych na silnych emocjach, najczęściej o charakterze negatywnym, zderzanie się z całym złem tego świata znajdującym odzwierciedlenie w internecie. Nie przesadzę, jeśli powiem, że media społecznościowe stały się trucizną, która niszczy wchodzące w życie pokolenia. Nie tylko obniżają ich standard życia rozumianego w kategoriach psychicznych, ale także przyczyniają się do zmniejszania ich zdolności interaktywnych, społecznych, wspólnotowych, być może też intelektualnych.

Ta ostatnia sprawa jest elementem szerszego zjawiska – pogłębiania się zidiocenia ludzkości.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Ciemna strona szkoły

Przemoc ze szkolnych korytarzy przeniosła się do sieci. Nastolatki hejtują się za pomocą specjalnych stron i aplikacji. W każdej szkole. Bez wyjątku

 

Poradnia Dziecko w sieci dla ofiar cyberprzemocy:

22 826 88 62

poradniadws@fdds.pl

 

Telefon zaufania dla dzieci i młodzieży:

116 111

116111.pl

 

Bezpłatna i anonimowa pomoc telefoniczna i online dla rodziców i nauczycieli w sprawach bezpieczeństwa dzieci:

800 100 100

 

„Zabij się”, „Zrobimy ci pogrom Żydów w kiblu”, „Jebany pedale”. To tylko próbka hejterskich odzywek, które do niedawna można było przeczytać na instagramowej grupie Spotted założonej przez uczniów jednej z lepszych podstawówek w Polsce. Spotted to internetowa przestrzeń, w której anonimowo dzielono się zdaniem na dany temat, zadawano pytania czy wyrażano swoje poglądy. Narzędzie szybko zmieniło się w potężną broń do hejtowania rówieśników.

Dzisiaj każda szkoła ma swoje Spotted. Strony powstają w mediach społecznościowych z inicjatywy uczniów, a nie placówek. Specjaliści, w tym policjanci zajmujący się przemocą rówieśniczą, twierdzą, że każda szkoła ma swoją ciemną stronę. Co najgorsze, to wszystko dzieje się pod nosem rodziców i nauczycieli. Szkoły umywają ręce, bo chociaż grupy do hejtowania zawierają ich nazwy, to telefon należy do sfery prywatnej. Rozwiązywanie problemu pozostaje więc po stronie rodziców.

Hejt głęboko ukryty (ale tylko przed rodzicami)

– Trudno uwierzyć, że te cudowne, cukierkowe dziewczynki, które w szóstej klasie nadal noszą kucyki, tak ostro jadą z tematem na grupach Spotted. Trudno uwierzyć, że tak małe dzieci w ogóle znają taki kaliber wyzwisk. O istnieniu Spotted naszej szkoły i o tym, co tam się wyrabia, dowiedziałam się od jednej z matek. Przerażona wysłała mi screeny, na których anonimowi grupowicze namawiają jednego z uczniów do samobójstwa. Wszystko dzieje się na grupie, która nosi nazwę naszej szkoły – opowiada matka 12-letniej Aliny.

Grupy Spotted są dziś powszechne. Mają je zarówno szkoły średnie, jak i podstawówki. W wielu przypadkach w tej patologii uczestniczą nawet najmłodsi uczniowie, którzy dopiero co zaczęli naukę. Spotted prowadzone są przez anonimowych administratorów, których bardzo trudno namierzyć. Sytuację utrudnia fakt, że wszystko dzieje się na platformach społecznościowych należących do zagranicznego kapitału. Jeśli już rodzice zgłoszą hejt na takiej grupie, policja ma bardzo ograniczone pole działania, bo serwery są prywatne i znajdują się poza Polską. Słowem, Mark Zuckerberg musi się zgodzić na to, aby dzieci przestały się nawzajem dręczyć.

O grupach wiedzą oczywiście uczniowie, część nauczycieli i niewielu rodziców. W cyklicznym badaniu, które przeprowadza Naukowa i Akademicka Sieć Komputerowa (NASK), „Nastolatki 3.0”, co piąty uczeń i uczennica deklarują, że doświadczyli przemocy w internecie, jednocześnie aż 75% rodziców twierdzi, że takie zjawisko nigdy nie dotknęło ich dzieci. To duża rozbieżność, świadcząca o tym, że rodzice są mocni w gębie, ale z praktyką u nich słabiutko. 15% przyznaje, że nic nie wie o przemocy w internecie. Zorientowanych w temacie jest zaledwie 10%.

Szkoła za słaba

 

k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.