Tag "konflikty zbrojne"

Powrót na stronę główną
Świat

Ważne, że nie strzelają

Jak ludzie przyzwyczajają się do wojny To zdjęcie wraca regularnie w rozmaitych internetowych dyskusjach. Raz uchodzi za fałszywkę, innym razem jest fałszywie opisywane. Lecz jest prawdziwe i nieinscenizowane. Wykonano je w lipcu 1941 r. w Warszawie, na nadwiślańskiej plaży – owszem, na zlecenie redakcji stołecznej gadzinówki. Przedstawia trzy piękne Polki zażywające kąpieli słonecznej. W tle widać innych wyluzowanych plażowiczów. Najtrudniejsze chwile okupacji jeszcze nie nastąpiły (wtedy plażowanie będzie zakazane), ale i tak każdego dnia Niemcy zabijają setki Polaków, w tym warszawiaków. To jakby z zasady wyklucza uchwyconą na fotografii beztroskę. Jednak lato i słońce robią swoje… Czym jest normalność w wojennej codzienności? Za sprawą konfliktu w Ukrainie to pytanie nurtuje wielu z nas. Bo z jednej strony czytamy o bombardowaniach i śmierciach, z drugiej docierają do nas informacje o Kijowie, w którym 40% lokali gastronomicznych wznowiło działalność. Ponownie otwarto jedną trzecią przedstawicielstw dyplomatycznych, publiczne toalety, a metro od połowy maja znów będzie płatne (po 24 lutego podziemna kolej zniosła opłaty i ograniczyła kursowanie, część stacji zamieniono w schrony). Niektórym trudno te komunikaty spiąć w logiczną całość, co wcale mnie nie dziwi. Przed laty przeczytałem artykuł poświęcony ostatnim dniom przed wybuchem powstania warszawskiego. Była w nim mowa o restauracyjnych ogródkach

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Wojciech Kuczok

Dobrodziejstwo zła

Posunąć się do granic, a nawet przesunąć granice okrucieństwa poza te wyznaczone przez naszą wyobraźnię – oto cele, które bezspornie udaje się realizować armii putina. Nie widzę żadnej przyczyny, dla której miałbym uznawać pisownię tego nazwiska dużą literą; mamy do czynienia z indywiduum, które celuje w to, co w ludziach małe, żeruje na najniższych instynktach. Obsadzeni w rolach barbarzyńców, putinowcy odgrywają je jak z nut; mają w głębokiej pogardzie cywilizowany świat, nazywają go gejropą, zgniłym Zachodem, wprost brzydzą się brakiem przemocy, który jest jedną z fundamentalnych zasad międzynarodowego porozumienia. Nie potrzebują pogadanek o tym, że niosą światu dobro i wyzwolenie, wierzą w moc imperialnego zła, karmią się przerażeniem, które wokół rozsiewają. Nie zdziwi mnie wobec tego żadna, najbardziej nawet perwersyjna i antyludzka forma celebry w tzw. Dniu Zwycięstwa. Żołdaków zajętych obecnie mordowaniem, gwałceniem i grabieniem zastąpi pochód jeńców, odczłowieczonych propagandowo, przyobleczonych w łachmany, którzy przeczłapią przed rozochoconym tłumem głodnym linczu. Nie zdziwią mnie także stragany z kamieniem brukowym, śmierdzącymi jajami i czym tam jeszcze da się rzucić w tę paradę żywych trupów. Nie zdziwią festiwale tortur, urządzanych w obozach na wszelki wypadek zwanych teraz filtracyjnymi, choć ten przymiotnik brzmi

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Jan Widacki

Krystyna Pawłowicz w nowej roli

Po tym jak premier Morawiecki wytknął prezydentowi Macronowi, że rozmawia telefonicznie z Putinem, a Macron w rewanżu zarzucił mu, że przyjaźni się z proputinowską, skrajnie prawicową Marine Le Pen, stosunki polsko-francuskie bardzo się ochłodziły. Nawet utrzymane w tonie pojednawczym i przyjaznym gratulacje wysłane przez Dudę i Morawieckiego do Paryża po zwycięstwie Macrona w wyborach prezydenckich mogą nie wystarczyć do naprawienia relacji. A po brexicie, po odejściu z polityki Angeli Merkel i załamaniu się niemieckiej polityki wschodniej wszystko wskazuje, że to Francja będzie głównym rozgrywającym w Unii Europejskiej. Pisowskie władze jednak od tej „wyimaginowanej wspólnoty” jakoś zależą i chcą od niej coś uzyskać. Nie pierwszy raz Polacy potrzebują czegoś od Francji. W czasach napoleońskich potrzebowali szczególnie dużo. W przekonaniu Napoleona do sprawy polskiej wielkie zasługi miała ponoć pani Maria Walewska de domo Łączyńska. Poznała Napoleona w styczniu 1807 r. na balu w Zamku Królewskim w Warszawie lub – co także być może – w pałacu Michała Poniatowskiego w Jabłonnie. Dość, że było to na balu, w pałacu i, co najważniejsze, w styczniu! Napoleon sprowadził sobie później piękną Polkę do swojej kwatery. Ta poświęcająca się dla ojczyzny niewiasta w łożu cesarza, bezpośrednio po orgazmie, a może nawet jeszcze w jego trakcie, szeptała podobno władcy do ucha: „Cesarzu,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

„Armia potrzebuje matek, ale nie tych karmiących”

Feminizacja sił zbrojnych RP postępuje tak sobie „A czy Polki walczą w Ukrainie?”, pyta mnie czytelnik po lekturze artykułu o ukraińskich żołnierkach (PRZEGLĄD nr 18). Walczą. Według oficjalnych zapewnień władz w Kijowie na wojnę z Rosją pojechało z Polski kilkadziesiąt osób. Tak naprawdę jest ich kilkaset, większość bowiem woli zachować anonimowość, o co najprościej w przypadku ochotników o mieszanym pochodzeniu i niezwiązanych z armią. Są wśród nich i kobiety. Jedna z moich koleżanek od połowy marca bije się w cudzoziemskim legionie. Żyje, obecnie przebywa poza linią frontu. Kontakt mamy niezbyt częsty, ale regularny. „Robię to, do czego szkoliłam się przez wiele lat”, napisała mi w jednej z wiadomości. Druga przyjaciółka nie walczy – służy w batalionie medycznym. Jak wszystkie sanitariuszki w ukraińskiej armii wyrusza do akcji z pełnym uzbrojeniem. W razie potrzeby wie, jak go użyć – w Polsce przez kilka lat służyła w elitarnej jednostce wojsk lądowych. Na zaciąg w Ukrainie polscy obywatele muszą zdobyć odpowiednie zgody naszych władz – dotychczas z tego trybu skorzystało niewielu ochotników. Cywile i wojskowi emeryci po prostu wyjeżdżają, mundurowi w służbie czynnej biorą dłuższe urlopy i zwolnienia. Kryć się specjalnie nie muszą – tego rodzaju „zniknięcia” są w naszych koszarach traktowane pobłażliwie. Polska

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Roman Kurkiewicz

Przepisać, ukryć, zarobić

Z  nieustająco niepowstrzymanym zdumieniem przyglądam się własnemu zdumieniu w reakcji na wystąpienia, działania, przemowy, glątwy, deklaracje i komentarze obecnej ekipy rządzącej. Od dobrych kilku lat nie ulega wątpliwości, że zmiana jest rewolucyjna. Co było mniej więcej zrozumiałe, np. że rząd sformowany wedle najwyższych kompetencji działa w interesie całego społeczeństwa, zarówno w horyzoncie własnej kadencji, jak i z myślą o przyszłości – to odeszło w niebyt. Oczekiwanie, że ludzie zasiadający w fotelu ministerialnym czy premierowskim wnoszą swoją osobą pełną powagę, wyjątkowe umiejętności, zaawansowane kompetencje na miarę XXI w., wiedzę, zdolność uczenia się, słuchania, rozwiązywania problemów, rozmawiania z opozycją – jest już nie tyle mrzonką, ile ponurym żartem, szyderstwem z naszych wyobrażeń. Nawet nie wspominam o takich podstawowych formach ludzkiej komunikacji jak prawdomówność, spójność, konsekwencja, wiarygodność. Jeśli premier rządu od lat nosi ksywkę Pinokio, a z każdym miesiącem, tygodniem, dniem premierowania pinokieje coraz bardziej i intensywniej – dawno już powinien być w innym miejscu, niezwiązanym nie tylko z urzędem szefa Rady Ministrów, ale i z pełnieniem jakichkolwiek funkcji publicznych. Taka jednak reakcja zakłada kontakt z rzeczywistością, gotowość do uznania krytyki, zrozumienie całego języka niepisanych, ale wiążących reguł politycznego współistnienia. A tu mamy atrofię,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Idzie głód

W wyniku wojny w Ukrainie śmierć może przyjść również na Bliski Wschód i do Afryki Relacja pomiędzy dostępem do żywności a konfliktami zbrojnymi i niestabilnością polityczną znana jest nie od dziś, także w kontekście wspomnianych regionów świata. Ukraińskimi czarnoziemami jako niewyczerpanym źródłem jedzenia i kluczem do samowystarczalności fascynował się już przecież Hitler. Doskonale opisał to w książce o wiele mówiącym dziś tytule „Czarna ziemia” amerykański historyk Timothy Snyder, przedstawiając twórcę Trzeciej Rzeszy właśnie jako człowieka owładniętego obsesją dostępu do jedzenia, żywnościowej suwerenności, zapatrzonego w mające tę zdolność Stany Zjednoczone. Na Bliskim Wschodzie z kolei głód obalił już niejednego przywódcę, a żywność odgrywała główną rolę w każdej prawie rewolcie. Na tunezyjskim targu zaczęła się przecież arabska wiosna, monopol na rozdawanie chleba przywożonego przez zagraniczne organizacje pomocowe był źródłem władzy watażków w Sudanie, Etiopii i Somalii. Wreszcie głód wywołany suszą pchnął kilkanaście lat temu miliony Syryjczyków do migracji ze wsi do miast, co przy okazji zmieniło równowagę sił religijnych. Tę interpretację źródeł wojny w Syrii Zachód skutecznie wypiera, bo łatwiej obwinić o ludobójstwo brutalnego Al-Asada i pomagających mu Rosjan niż siebie samych, współodpowiedzialnych za katastrofę klimatyczną i pustynnienie terenów rolniczych. Wspólnym mianownikiem

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj Wywiady

Wielka dziejowa zmiana

Polacy widzą teraz, co oznacza Wschód. To zostało im przypomniane w sposób potworny, apokaliptyczny, złowieszczy Prof. dr hab. Zbigniew Mikołejko – filozof i historyk religii, kierownik Zakładu Badań nad Religią w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN Co wojna w Ukrainie zmieniła w naszym myśleniu? W postrzeganiu świata, w tym, co ważne, a co nieważne? – Ta wojna uderza w nas z całą jaskrawością. Przede wszystkim dlatego, że dzieje się tuż za miedzą, że jesteśmy w nią niemal bezpośrednio zaangażowani. Że za nią czai się zgroza, która mogłaby na nas spaść lada moment. Wielu z nas ma to w głowie. Że wojna może się stać naszym udziałem? – Nie tylko o to chodzi. Ta wojna należy do takich wydarzeń, które przemieniają wszystko. Katastrofy tego rodzaju, wielkie, mają to do siebie, że przemieniają najgłębiej i drastycznie świat wartości, świat wyobrażeń. Czynią nas zupełnie innymi. Często radykalnie innymi. Są różne wymiary tej przemiany. Mamy świadomość, że dokonuje się wielka dziejowa zmiana. Krwawa, straszna, której ostateczny sens nie ujawni się przed nami. Bo jesteśmy, w wymiarze dziejowym, na jej początku, na progu. Doraźnie może więc być rozmaicie. Wielka fascynacja Zachodu A w wymiarze dziejowym? – W wymiarze dziejowym ta wojna oznacza, że zaczyna się katastrofa imperializmu rosyjskiego, moskiewskiego, budowanego z udziałem Zachodu od kilkuset

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Wojna w Ukrainie

Ukrainki wkładają mundur i walczą

17% ukraińskich sił zbrojnych to kobiety „Nasze oddziały się wycofywały, więc dowódca zlecił odesłanie wszystkich kobiet na tyły. Mama odmówiła, zawsze była na pierwszej linii. Nosiła kamizelkę kuloodporną i hełm, ale tamci strzelali z czołgów. Matkę ranił odłamek. Nie zmarła od razu, wykrwawiła się. Rana brzucha była zbyt poważna”, relacjonuje jedna z córek Olgi Semidianowej, ukraińskiej medyczki, która 4 marca poległa w obwodzie donieckim. Semidianowa pracowała dla armii na cywilnym stanowisku, ale w 2014 r. postanowiła zostać sanitariuszką. Do chwili rozpoczęcia rosyjskiej inwazji odbyła kilka tur w Donbasie, gdzie wojsko ukraińskie walczyło z separatystami. Jak wspominają koledzy i dowódcy, cechowała się niesamowitą odwagą. Nieraz wyciągała rannych spod ognia. Ale i w cywilu Olga wykazywała się nie lada heroizmem. Matka sześciorga dziewcząt i chłopców prowadziła wraz z mężem rodzinną placówkę, w której schronienie znalazła kolejna szóstka dzieci. „Jeśli nas tam nie będzie, oni przyjdą do naszych domów”, tłumaczyła dzieciom swoje wyjazdy na front. Dzień przed śmiercią odesłała do Margańca plecak z rzeczami osobistymi. Kilka godzin przed tragicznym bojem zapewniała dzieci o swojej miłości. „Jadę w miejsce, gdzie trwają intensywne walki”, pisała w SMS-ie. Zmarła, mając 48 lat, pół roku

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Opinie

Koniec „państwa minimum”

W czasach pandemii i wojny nikt nie pyta: czy nas stać? Neoliberalne pomysły na państwo i gospodarkę odchodzą w przeszłość Ogłaszanie końca jakiejś epoki zawsze wiąże się z ryzykiem. Nikt nie chce podzielić losu Francisa Fukuyamy, którego nietrafione przepowiednie o ostatecznym triumfie demokracji liberalnej po 1989 r. stały się wręcz synonimem chybionej prognozy i elitarnej pychy. A wielokrotnie publicyści i komentatorzy ogłaszający wielki koniec jakiejś idei, ruchu politycznego czy trendu musieli posypać głowę popiołem w obliczu odrodzenia i sukcesów zjawisk i postaci złożonych przez nich do grobu. Dlatego i z ogłaszaniem końca neoliberalizmu – doktryny gospodarczej i politycznej, która ustawiała politykę w świecie Zachodu przez ostatnie 40 lat – należy być ostrożnym. Ale filary ideologii zwanej neoliberalną – tanie państwo, ograniczanie wydatków publicznych, niechęć do zadłużania się i wydatków socjalnych – kruszeją. Nawet liberalny brytyjski „The Economist” i amerykański „Financial Times” od początku pandemii raz na kilka tygodni przypominają, że czasy małego państwa i dominacji rynku nad urzędniczą ingerencją na naszych oczach się skończyły. Trzy wielkie zerwania minionej dekady każą na poważnie postawić tezę o wyczerpaniu się obowiązującego jeszcze do 2015 r. paradygmatu. Zwycięstwo PiS, Donalda Trumpa i brexit pokazały, że wiara w nieomylność ekspertów

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Tu jest jak w raju

Dzieci z ukraińskich domów dziecka zachwycają się Polską, ale tęsknią za krajem Piętnastoletni Pasza i reszta dzieciaków mają szczęście. Gdy uciekali z Ukrainy, nikt ich nie ostrzeliwał. Konwój sierot i dzieci, których rodzice nie odebrali z domów dziecka, bezpiecznie przekroczył polską granicę. Z obwodu winnickiego przyjechała grupa 28 dzieci z niepełnosprawnościami, a także ich opiekunki ze swoimi dziećmi. Wcześniej młodzi Ukraińcy mieszkali w szkołach z internatem, ośrodkach dla niesłyszących i szkołach dla uczniów z niepełnosprawnością intelektualną z obwodu winnickiego. Pasza pamięta ten dzień, gdy dyrektor zebrał wszystkie dzieciaki w jadalni. Tłumaczył, że w „szkole” nie jest bezpiecznie i wszystkie dzieci muszą wyjechać do Polski. Pasza z żalem rozstawał się z dyrektorem, do którego wszyscy mówili „wujku”. Popatrzył na ogromny budynek z przybudówką i wsiadł z kumplami do autokaru. Zmierzali ku nieznanemu. Zatrzymali się jeszcze przed trzema innymi placówkami. Do autokaru wsiadały nowe dzieci. Wiedzieli tylko tyle, że czeka ich nowa przygoda. Po wyjeździe Paszy szkoła i internat w miejscowości Sitkowce zmieniły charakter. Z sal zniknęły biurka, a pojawiły się śpiwory i karimaty. W szkole uchodźcy nocują, dostają jedzenie i idą dalej. – Teraz w naszym rejonie są jeszcze bombardowania i strzelaniny. Gdy wyjeżdżałyśmy, Kijów też był bombardowany – opowiada jedna z opiekunek, Elena Demianiszyna.

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.