Tag "Kościół katolicki"

Powrót na stronę główną
Historia

Koniec seksualnych chuliganów

Rewolucja roku 1956

Film Rogera Vadima „I Bóg stworzył kobietę” (1956) uchodzi za pamiętny przejaw rewolucji seksualnej w krajach zachodnich. Także u nas występująca w tym dziele Brigitte Bardot stała się symbolem przemian obyczajowych. Sam Vadim, twórca superkobiety Barbarelli (1968), którą zagrała Jane Fonda, dziś zostałby uznany za niegroźnego erotomana i seksistę. Wtedy jednak miał swoje pięć minut i odegrał znaczącą rolę w historii.

BB często gościła na łamach polskiej prasy. Popularny tygodnik „Przekrój” był forpocztą okcydentalizmu, więc w 1957 r. żaden numer nie mógł się obejść bez jej zdjęcia. Filmy z udziałem francuskiej gwiazdy wyświetlane w kinach nad Wisłą cieszyły się wielką popularnością. O tych przemianach w obyczajach napisał książkę prof. Jerzy Kochanowski. Młoda wrocławianka przepytywana w 1957 r. przez prasę opowiadała, że Polki w jej wieku z biciem serca czekają na każdy film z BB, by podpatrzeć coś z francuskiej mody i obyczajowości.

Wprawdzie mieliśmy znakomitą Modę Polską i Telimenę, ale zasadniczo starano się nosić to, co naśladowało modę zachodnią. Nasze zapatrzenie na Zachód zachowało trwałość od czasów Warszawy stanisławowskiej, kiedy obowiązywała w Polsce lingua franca. Wszyscy też podpatrywali modę u Jamesa Deana i Marlona Brando – symboli młodzieżowej rewolucji.

Należało cieszyć się chwilą. „Przyszłość wymyślono po to, aby psuć teraźniejszość”, mówiła BB. Wielkie miasta uchodziły za szukające przyjemności, rozerotyzowane, libertyńskie i zepsute już od czasów antycznego Rzymu, co pamiętamy z Sienkiewiczowskiego „Quo vadis”. Podobnie w 1956 r. prawica ówczesne przemiany obyczajów uważała za przejaw ateizacji, a „bez Boga ani do proga”; zaczyna się konsumpcjonizm, zepsucie moralne i kryzys, potem przychodzi upadek rodziny, kryzys demograficzny i rozwody. Dopóki kościoły były pełne, panował porządek moralny. Dla prawicy miejscem kobiety jest dom i kuchnia. W pracy kobieta tylko się męczy.

Te archaiczne poglądy służą obecnie przede wszystkim usprawiedliwieniu sytuacji, w której młode pokolenie nie ma warunków materialnych ani mieszkaniowych do założenia rodziny. Wymyśla się więc wspomniane racjonalizacje, podczas gdy prawda wygląda właśnie tak: dla młodych nie ma wystarczająco często pracy na etat z normalną pensją i nie ma mieszkań do wynajęcia, które by się rymowały z zarobkami. Nie mówi się o tym, ale główny ruch na rynku mieszkań generują u nas dziedziczenie i spadki, bo dominują mieszkania własnościowe. Na 250 tys. urodzeń przypada obecnie 400 tys. zgonów, z licznego pokolenia żegnających się ze światem boomersów.

American Dream z ciemną kuchnią

O PRL wolno obecnie mówić tylko źle, a tymczasem zachodnia rewolta obyczajowa 1956 r. była przejawem postępu, skutkowała lepszym życiem, równouprawnieniem i modernizacją. W Polsce te zmiany, na skalę znacznie skromniejszą, nazywano małą stabilizacją. Był to biedny, wschodnioeuropejski American Dream z ciemną kuchnią zamiast domku z basenem na przedmieściu. Za szczyt marzeń uznawano od 1957 r. samochód Syrenka, a i to dla nielicznych (według Gomułki samochód i kawa były przesadnym luksusem).

Kobiety otrzymały jednak wtedy prawo do aborcji (1956), starano się stopniowo upowszechniać edukację seksualną i niezmiernie ważną antykoncepcję. Środki antykoncepcyjne były skromne, a też farmaceuci nie mieli odpowiedniego rozeznania co do sprzedawanych globulek i kremów. Specyfiki te funkcjonowały w handlu jak towar zakazany, wiedzieli o nich nieliczni. Zamiast antykoncepcji często stosowano – już po fakcie – aborcję. Kościół potępiał jedno i drugie.

Ważną rolę w upowszechnianiu antykoncepcji odegrały dziennikarki z prasy kobiecej. „Kobieta i Życie” i „Przyjaciółka” zaangażowane były także w walkę o emancypację. Początkowo w 1957 r. w Państwowym Zakładzie Wydawnictw Lekarskich wydrukowano niezbyt celny kalendarzyk płodności kobiety według Ogino-Knausa, zgodny z zaleceniami Kościoła. Do końca roku ruszyła już szeroka kampania. Uważano, że ówczesna zbyt wysoka rozrodczość jest problemem, a nie dobrodziejstwem, i wynika z biedy, wszak kraje wysoko rozwinięte mają rozrodczość niską. Hasłem dnia stało się planowanie rodziny. Poradni świadomego macierzyństwa jednak brakowało i zgłaszały się tam prawie wyłącznie kobiety już w ciąży.

Człowiek jest chory, kiedy coś go boli

Na wsi po wojnie panowała jeszcze archaiczna mentalność i uważano, że człowiek jest chory, kiedy coś go boli. Znikali stopniowo znachorzy i babki, pojawiały się ośrodki zdrowia, a porody odbierane były teraz profesjonalnie. Powszechna dostępność służby zdrowia (na wsi poza pracownikami państwowymi dopiero w 1971 r.) była niesłychaną rewolucją. W książce Eweliny Szpak „Mentalność ludności wiejskiej w PRL” czytamy, że w latach 60. Kościół blokował emancypację kobiet. W rezultacie dziewczyna ćwicząca na WF w stroju gimnastycznym budziła zgorszenie starszych. Jedna z przepytywanych wyznała: „Kiedyś ksiądz to z kijem chodził na zabawy i biada tej pannie, która miała za mało poważny strój albo za długo była na zabawie. Wpadał wśród tańczących o jedenastej, walił kijem gdzie popadło i nikt nie mówił o nim źle”.

Później, w 1973 r., w PZWL pojawiło się powojenne wydanie „Małżeństwa doskonałego”, holenderskiego podręcznika ginekologa Theodora Hendrika van de Veldego z 1926 r., spolszczonego w 1935 r. Jak na polskie warunki był to postęp. Kobiety coraz realniej zdobywały też równouprawnienie, stawały się niezależne, poszły do szkół, uzyskiwały maturę, kończyły studia, osiągały sukcesy zawodowe już nie tylko w fabryce. Były lekarkami, nauczycielkami, sędziami, profesorkami, urzędniczkami. Po 1956 r. znacznie podniósł się poziom życia. W 1957 r. Marian Turski pisał w „Sztandarze Młodych”: „Marzeń o samochodzie, o mieszkaniu, o zarobku nie należy pomniejszać”. Dla ludzi najważniejsze jest „znośne, lepsze życie”. Założenie rodziny

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Kościół, prawica, władza

Polityczny klerykalizm prawicy i prawicowe zaangażowanie kleru trzymają się mocno

„Wygrał Karol Nawrocki. Jest to nauczka dla Platformy Obywatelskiej, że w katolickiej Polsce nie wystawia się kandydata, który zwalcza krzyż, popiera aborcję i LGBT”. W ten sposób skomentował ostatnie wybory prezydenckie prof. Maciej Giertych, sędziwy już działacz narodowo-katolicki, prywatnie ojciec posła Romana Giertycha.

O tym, czy Polska jest rzeczywiście katolicka, można by długo dyskutować. Jesteśmy bowiem krajem, który bije rekordy – własne i europejskie – pod względem wzrostu liczby rozwodów, a spadku liczby nowych małżeństw oraz dzietności, jak również powszechnego tolerowania kłamstwa i złodziejstwa w życiu publicznym, co zapewne oznacza, że w prywatnym także. Stan moralny polskiego społeczeństwa i jego elit wygląda więc raczej na porażkę Kościoła katolickiego. Z samą religijnością, nawet tą „na pokaz”, też jest coraz gorzej, o czym świadczą nawet kościelne dane dotyczące uczestnictwa wiernych w niedzielnych mszach i młodzieży w szkolnych lekcjach religii. Na kryzys Kościoła wskazuje poza tym dramatyczny spadek liczby powołań, co zmusza kolejne diecezje do zamykania seminariów duchownych.

Jednak dla większości duchowieństwa, a zwłaszcza dla hierarchii kościelnej, liczy się co innego – wpływ na państwo i jego władze. „Katolicka Polska” to Polska rządzona przez ludzi, którzy gwarantują nienaruszalność interesów materialnych oraz nietykalność prawną samego kleru, a w niektórych kwestiach m.in. (takich jak wspomniane przez prof. Giertycha aborcja i LGBT) zapewniają utrzymanie konserwatywnego status quo. Tacy ludzie są i zawsze byli we wszystkich obozach politycznych, może poza lewicą, choć znaczenie tej ostatniej jest dziś marginalne, więc jej postulaty mało kto traktuje poważnie.

Prof. Maciej Giertych jednak trafnie zdiagnozował główną przyczynę drugiej już wyborczej porażki Rafała Trzaskowskiego. Kandydatura prezydenta Warszawy zmobilizowała bowiem całą „katolicką Polskę” w stopniu niespotykanym przy wszelkich innych wyborach. Perspektywa, że prezydentem RP może zostać „tęczowy Rafał”, uczestniczący w Paradach Równości i zakazujący wieszania symboli religijnych w stołecznych urzędach, podziałała na miliony Polaków jak płachta na byka. Tu już nie chodziło o sukces czy porażkę rządu Donalda Tuska. To był symboliczny bój o wszystko: czy głową państwa zostanie „lewak”, czy jednak „Polak katolik”, choćby nawet z szemraną przeszłością i bez żadnego doświadczenia politycznego. Roznoszący się po prawicowym internecie slogan „byle nie Trzaskowski” stał się kluczowym hasłem tej kampanii, czego nie rozumieli (i być może do dziś nie rozumieją) członkowie sztabu wyborczego i inni politycy KO, zdumieni skalą mobilizacji wyborców Nawrockiego.

Tęczowy lewak

A przecież to nie Nawrocki wygrał te wybory swoimi talentami, ale Trzaskowski przegrał je swoją czarną legendą. Nawrocki skorzystał tylko z okazji, jaką był pojedynek z kandydatem uchodzącym za tęczowego lewaka. Identyczną okazję wykorzystał pięć lat wcześniej Andrzej Duda, zapewniając sobie reelekcję dzięki wygranej z tym samym reprezentantem Platformy, przeciw któremu zmobilizowała się cała „katolicka Polska”. Czy można było się spodziewać, że w 2025 r. będzie inaczej?

O tę mobilizację milionów wyborców w kluczowych dla Polski momentach decyzji wyborczych zawsze dbają biskupi i proboszczowie. Jesteśmy bowiem chyba ostatnim krajem w Europie (a może i na świecie?), w którym hierarchowie Kościoła nie mają skrupułów przed uprawianiem z ambon nie tylko politycznej, ale wprost partyjnej propagandy. O tym jednak przynajmniej dowiadujemy się z mediów. Natomiast nikt nie jest w stanie policzyć i ocenić zaangażowania duchowieństwa parafialnego i zakonnego – ludzi, którzy mają codzienny kontakt z wiernymi. Wystarczy udać się przed wyborami na niedzielną mszę do przeciętnego kościoła na polskiej wsi lub w małym mieście, by zrozumieć, skąd się biorą sukcesy tak miernych postaci jak Duda czy Nawrocki oraz popierającej ich partii.

Polski kler bowiem jednoznacznie postawił na prawicę i tak jest od początku III RP. Po trwającej niemal pół wieku, wymuszonej, lecz jakże opłacalnej dla Kościoła „kolaboracji” z władzami Polski Ludowej, w czerwcowych wyborach 1989 r. duchowieństwo zmieniło polityczny front, gremialnie angażując się w kampanię Komitetu Obywatelskiego Solidarność, którego kandydaci z braku własnych struktur terenowych zwykle korzystali z możliwości organizacyjnych parafii. Już wtedy zresztą dały o sobie znać prawicowe preferencje niektórych hierarchów, o czym świadczył przypadek znanego działacza KOR i PPS Jana Józefa Lipskiego, którego senacką kandydaturę w okręgu radomskim próbował utrącić tamtejszy biskup Edward Materski.

W pierwszych całkowicie wolnych wyborach parlamentarnych jesienią 1991 r. zaangażowanie Kościoła było jeszcze większe. Po rozpadzie obozu solidarnościowego biskupi i proboszczowie aktywnie poparli rodzące się masowo ugrupowania prawicowe, zwłaszcza

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Pytanie Tygodnia

Dlaczego Kościół zwalcza edukację zdrowotną?

Prof. Stanisław Obirek,
teolog, antropolog, Uniwersytet Warszawski

Gwałtowny sprzeciw biskupów wobec edukacji zdrowotnej budzi zrozumiałe zaciekawienie obserwatorów życia publicznego, zdumionych agresją i jawną manipulacją, a nawet licznymi przekłamaniami. Jedno z możliwych wyjaśnień to brak znajomości podstawy programowej. Ale to za mało. O wiele słuszniejsze wydaje się dostrzeganie w tym ataku na minister Barbarę Nowacką projekcji własnych fantazji seksualnych i lęku przed utratą kontroli nad dziećmi i młodzieżą. Uświadomiona młodzież nie będzie bezkrytycznie przyjmować tępej indoktrynacji i skutecznie będzie się bronić przed agresją duchownych pedofilów.

 

Dorota Wójcik,
prezeska zarządu Fundacji Wolność od Religii

Największym błędem MEN w sprawie edukacji zdrowotnej było pozwolenie politykom koalicji (głównie ludziom z PSL i Polski 2050) na zdecydowanie, że będzie to przedmiot nieobowiązkowy. Reakcję Kościoła można było przewidzieć od początku. Kościół od tysięcy lat jest instytucją bardzo konserwatywną i sprzeciwiającą się wszelkim dobrom nowoczesności. Szczególnie w sprawach dotyczących seksualności czy moralności człowieka. Należy zauważyć, że to tylko niewielki wycinek obszernego programu edukacji zdrowotnej. Jednak, jeśli coś tylko trochę dotyczy seksualności, to wiadomo, że Kościół będzie się tym interesował, bo instynktami najłatwiej manipulować. Szczególnie za pomocą definicji grzechu, którą nie tylko wpędza się w poczucie winy, ale też można za jej pomocą wyciągnąć pieniądze.

 

Prof. Zbigniew Izdebski,
pedagog, seksuolog, Uniwersytet Warszawski, Uniwersytet Zielonogórski

Episkopat przede wszystkim nie przeczytał dokładnie programu edukacji zdrowotnej. Często się zdarza, że Kościół z zasady potępia wszystko, co pojawia się w obszarze zdrowia seksualnego. Być może są to również jakieś nieuzasadnione fantazje seksualne członków episkopatu co do treści tego przedmiotu. Edukacja zdrowotna ma znacznie szerszy zakres tematyczny niż wychowanie do życia w rodzinie – to 10 różnego typu działów. Niedobrze, że przedmiot wchodzi w momencie przepychanek między MEN a episkopatem w sprawie lekcji religii – to musiało mieć wpływ na postawę Kościoła. Absurdalne są też argumenty, że przedmiot wpłynie negatywnie na dzietność. Jeśli WDŻ było takie efektywne w kwestiach prokreacyjnych, to dlaczego mamy najniższy wskaźnik demograficzny w historii? Do tego jeszcze kryzys w psychiatrii, nasilającą się cyberprzemoc i narastające problemy z otyłością. Kościół powinien więc zachować zdrowy rozsądek i nie występować przeciwko zdrowiu społeczeństwa.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Bp Życiński porównał mnie do Judasza

W polskim Kościele jest sporo kleru o słabej formacji, niewykształconego, nieznającego teologii. I on rządzi

Przedstawianie prof. Tadeusza Bartosia naszym czytelnikom byłoby nietaktem – zarówno wobec nich, jak i wobec profesora. Jego dorobek i intelektualna odwaga są dobrze znane, a dla wielu stanowią inspirację do dalszych poszukiwań. Wywiad rzeka z profesorem, której fragmenty prezentujemy, to lektura wymagająca i niełatwa. Zmusza do zadawania pytań: Dlaczego? Po co? Czy naprawdę musiał? Czy nie dało się inaczej? A gdy już się je zada – nie sposób nie czytać dalej.

Tadeusz Bartoś nie sypie anegdotami, które wywołują uśmiech. Mówi serio, tak jak pisze: z intelektualnym namysłem, z dystansem wobec siebie i instytucji, które współtworzył. Nie był dominikańskim bon vivantem, choć, jak sam przyznaje, nie od razu dostrzegł, czym naprawdę jest życie w zakonie, a właściwie w Kościele. To świat podporządkowany sztywnym regułom, wśród których na plan pierwszy wysuwa się uległość. Dopiero po latach, już jako dojrzały dominikanin, Bartoś zrozumiał, że funkcjonuje w systemie autorytarnym, który ma się dobrze w państwach niedemokratycznych.

Czytelnik szybko zauważy, że Artur Nowak nie stawia rozmówcy pod ścianą i nie celuje pytaniami w stylu brukowców. Dociekliwość dziennikarza, chęć poznania biografii i poglądów Bartosia są dopasowane do jego charakteru i intelektu. Niektórym może jednak zabraknąć ostrzejszego tonu lub choćby pytania: jak to możliwe, że taki umysł przez lata godził się na to, co głosi Kościół i Biblia? Dlaczego tolerował przepych instytucji, która od wieków stawia się ponad człowiekiem?

Książka podzielona jest wyraźnie na dwie części. Pierwsza to chronologiczna opowieść o drodze do zakonu i samym życiu zakonnym. Druga to już szersza refleksja: Bartoś i Kościół. Dogmaty i ludzie, którzy są poddani kościelnej strukturze lub ją umacniali, jak Jan Paweł II. Bo nawet jeśli ktoś w Kościele dąży do zmian, to najczęściej po to, by go wzmocnić, a nie umniejszyć jego rolę.

Droga Bartosia od ministranta po dominikanina z czasem zaczęła się zmieniać, a raczej załamywać pod wpływem lektur, obserwacji, własnych przemyśleń i… Co było tym „i”, niech czytelnik odkryje sam, sięgając po książkę pod znamiennym tytułem „Bóg odszedł z poczuciem winy”.

Bóg odszedł z poczuciem winy. Tadeusz Bartoś w rozmowie z Arturem Nowakiem, Prószyński i S-ka, Warszawa 2025

 

Prof. Tadeusz Bartoś

Kiedy wstąpiłeś do nowicjatu, miałeś okazję zobaczyć ten świat od środka. Przypomnijmy, gdzie odbyłeś tę formację.
– Nowicjat odbywał się w Poznaniu. A więc już będąc w duszpasterstwie, widzieliśmy tych nowicjuszy. Chłopcy wchodzili, wychodzili, szli na modlitwy, na nieszpory… mijaliśmy się. Były obłóczyny, klęczałem w garniturze i krawacie, zdjęli mi marynarkę, krawat, założyli habit, pas, szkaplerz – rytuał inicjacyjny. Kiedyś jeszcze zmieniano imiona, żeby panowie przeżyli jakby całkowitą przemianę: stary umiera, rodzi się nowy.

A kryzys?
– W pierwszych miesiącach nowicjatu byłem w szoku. To był paraliżujący konflikt poznawczy. Okazało się, choć docierało to do mnie powoli przez kilka miesięcy, że w ogóle cała ta zewnętrzna otoczka klasztoru, cały ten sympatyczny i zabawowy świat aktywności za klauzurą w ogóle nie istniał. Totalna pustka. Wszystkie zachowania regulowane stosownymi zasadami, cały dzień zaprogramowany co do minuty: rano wstajesz, idziesz na modlitwy, śniadanie, zajęcia wspólne, czas wolny, obiad, rekreacja i tak dalej. Całe życie określone z góry, totalna zewnątrzsterowność, skrajna heteronomia, brak możliwości prywatnych kontaktów, rozmów kuluarowych, jakiegokolwiek ducha swobody.

I ty się temu wszystkiemu grzecznie podporządkowałeś?
– Istnieją dwa typy podejścia, dwie strategie przetrwania w takiej zamkniętej grupie. Jedna zabawowa, chociaż to jest zakazane, a druga to ta nieludzka, formalna, czyli milczenie, modlitwa i posłuszeństwo. Albo uznanie, że reguły są, bo muszą być, a życie rządzi się swoimi prawami, albo stwierdzenie, że staranne wypełnianie wszystkich wskazań jest drogą do duchowej doskonałości, dowodem wierności Bogu, czymś najdoskonalszym. No to raczej nie dla mnie. Ja poszedłem drogą doskonałości – rzetelny młody człowiek z Wielkopolski – i szybko boleśnie to odczułem. Życie zakonne oznacza życie w milczeniu, skupieniu, modlitwie. Krótko mówiąc, po śniadaniu nikt nie może sobie pójść do drugiego kolegi na posiadówkę, żeby sobie pogadać i poplotkować. To jest to alternatywne życie – zakazane, ukryte i najzdrowsze. Ale solidny zakonnik żyje według reguły, czyli nie ma lepszych i gorszych przyjaciół – wszyscy są braćmi. To jest silnie deprywacyjne. I jeśli respektowałem te reguły, to oznaczało, że nie mam żadnych towarzyskich kontaktów. Przeżyłem totalne odcięcie od poprzedniego życia. Od znajomych, kolegów, rodziny. Zakaz odwiedzin, cenzurowana przez magistra korespondencja. Listy dostawało się już otwarte. Rozmowa wspólna wszystkich razem tylko po obiedzie w salce rekreacyjnej. Czyli takie sztuczne posiedzenie, gdzie ktoś tam coś gada lub nie. O alternatywnym trybie funkcjonowania nic nie wiedziałem. Latami nic nie wiedziałem.

To nieludzkie. Stąd ten kryzys, o którym wspomniałeś.
– Z jednej strony miałem momenty, że chciałem uciec stamtąd, z drugiej – czułem zobowiązanie, bo podjąłem decyzję świadomą, że chcę być zakonnikiem. Tłumaczyłem sobie, że jestem człowiekiem poważnym, a wierność powołaniu to najwyższa wartość, m.in. dlatego wyciągnąłem papiery z polonistyki, żeby nie móc stąd uciec, i sam zastawiłem na siebie pułapkę.

Miałem dylematy, więc poszedłem na rozmowę do magistra, czyli opiekuna. Pytałem: co, jeśli mam wątpliwości, że fatalnie się czuję. No i on tłumaczył, że to normalne, że to jest właściwa droga. Doświadczenie duchowe, wystawienie na próbę, może nawet jakaś pustka. Jest na ten temat literatura. XVI-wieczny hiszpański mistyk Jan od Krzyża, mówił o ciemnej nocy duszy. A więc braku uczuć, braku miłości do Boga, braku zapału i radości. I że tak ma być, bo to jest próba. I chyba przyjąłem to za dobrą monetę. Później się w tych mistykach zaczytywałem. Stopniowo zabijałem w sobie radość życia, w głębi pielęgnując przekonanie, że życie to nie radość, taniec, śmiech i zabawa, ale krzyż noszony na co dzień. To paradygmat, formacja kulturowa Zachodu: udręczyć duszę, by później dać jej chwilę wytchnienia. Pełna kontrola. Pielęgnowałem więc w sobie pustkę, by zjednoczyć się z bóstwem. (…)

Rozmawiałeś o tych kryzysach z innymi nowicjuszami?
– Nie. Szedłem drogą zasad, oficjalną. Nie robiłem tego, czego obyczaj zakonny zakazuje, a więc nie uczestniczyłem w nieoficjalnych nasiadówkach, wręcz nie miałem wielkiego pojęcia, że takie sieci kontaktów się tworzyły. Nie mogło być tak, że – dajmy na to – magister wchodzi do celi, a tam dwóch kolegów sobie siedzi i pije herbatkę. Mówiłem już, że zakazany był kontakt z rodzicami przez cały nowicjat, listy były cenzurowane. Miałem takie poczucie, że ten skok duchowy polega na tym, że się odcinam od całego świata, od wszystkiego, wszystkich powiązań rodzinnych, bo teraz najważniejszy jest Bóg. Nowe życie, powtórne narodziny. Ja w to wszedłem na sto procent. Stąd organizm zareagował nerwowo.

Ale nie wszyscy tak mieli?
– Po wielu latach rozmawiałem z jednym z zakonników, który też później się pożegnał z organizacją. Wspominaliśmy i mówię, że przecież nie można było w ogóle rozmawiać. A on mi na to: „Co ty opowiadasz, Tadziu? Wszystko było można. Imprezy nawet były”. Krótko mówiąc, było tzw. drugie życie, podziemie towarzyskie. Poza tym wśród kleryków odpowiednio nastawionych kwitło życie miłosne, najpierw przyjaźnie, potem zakochania. Też nic o tym nie wiedziałem. Inny kolega również po latach opowiadał bez specjalnego zażenowania o romansach, jak jeden mówi, że jest mu smutno, chce się przytulić, i do łóżka mu włazi. Opowiadał z rozbawieniem. A on po prostu szukał, biedak, bliskości. To nie były jakieś takie wielkie tajemnice, ale zdaje się, taka plotkarska wiedza środowiskowa, tajemnica pana Poliszynela. A ja głupi książki czytałem, zamiast zabawiać się z chłopakami. No, ale to są moje refleksje po czasie.

Trochę czasu upłynęło.
– W pewnym momencie powiedziałem sobie: trzeba użyć wyobraźni, by sprawę sobie przedstawić. Znacząca część duchownych jest homoseksualna. Mieszkają razem w klasztorach, niekiedy bardzo licznych. No i od czasu do czasu między nimi iskrzy, zakochują się, zastanawiają, czemu na mnie nie spojrzał albo uśmiechnął się do mnie. Może mnie lubi? Wszystko, co najbardziej naturalne na świecie. Jestem wielkim fanem miłości gejowskiej dla gejów. Przyroda to najpierw różnorodność, która cieszy. I teraz wyobraź sobie, że jako heteryk zamieszkałbyś w domu pełnym pięknych kobiet. Idziesz, dajmy na to, do chóru na nieszpory, stoicie sobie vis-à-vis, śpiewacie pobożne pieśni i tu po prawej Kasia, a tam dalej Basia, Zosia na ciebie spojrzała, uśmiechasz się do niej, Krysia cię nie lubi, ale Ania bardzo. Z tym że Ania wie, że leci na ciebie też Agnieszka, więc Ania za bardzo Agnieszki nie lubi. No po prostu raj na ziemi. Rzec by można, potencjalny harem. Takie sceny dzieją się – tak sobie to przedstawiam – pośród gejowskiej braci klasztornej. W tej atmosferze trudno o ducha

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Bitwa o wielką kasę

Abp Jędraszewski walczy nie tylko z lewactwem i Unią Europejską, ale też z duchownymi i wiernymi

Wszystko zaczęło jesienią 2023 r., a dokładnie w poniedziałek 13 listopada. Wtedy odbyło się pierwsze posiedzenie nowego Sejmu i tego też dnia metropolita krakowski sporządził list do ks. Dariusza Rasia, w którym wezwał go „po ojcowsku do złożenia rezygnacji z urzędu proboszcza parafii pw. Wniebowzięcia NMP w Krakowie”. Zdaniem Jędraszewskiego Raś miał się dopuścić wielu nieprawidłowości w zarządzaniu jedną z najbogatszych parafii w Polsce, która – oprócz bazyliki Mariackiej tłumnie odwiedzanej przez turystów – administruje licznymi nieruchomościami, w tym kamienicami, hotelem i pensjonatem.

Ks. Dariusz Raś uchodzi za człowieka kard. Stanisława Dziwisza. Nie jest tajemnicą, że hierarcha ten nie przepada za Jędraszewskim, a frakcje obu dostojników zwalczają się. Raś był osobistym sekretarzem kardynała, a potem ten powierzył mu (w 2011 r.) funkcję proboszcza parafii mariackiej. Duchowny jest bratem Ireneusza Rasia, wpływowego krakowskiego posła (mandat dzierży nieprzerwanie od 20 lat), który polityczną karierę zaczynał u boku braci Kaczyńskich w Porozumieniu Centrum, potem kontynuował ją w PiS, a po „zdradzie” przeszedł na stronę PO. W ostatnich wyborach do Sejmu został posłem z listy Trzeciej Drogi i sekretarzem stanu w Ministerstwie Sportu i Turystyki. W oczach Jędraszewskiego posiadanie podejrzanego politycznie brata nie stanowi powodu do dumy…

Nie mów fałszywego świadectwa

Wśród zarzutów wobec proboszcza znalazły się takie jak: nierzetelnie prowadzona dokumentacja, braki inwentaryzacji dóbr parafii czy protokołów liczenia gotówki. Arcybiskup miał też pretensje o to, że ks. Raś, pozyskując dotacje na renowacje zabytków będących we władaniu parafii, nie uzyskał wcześniej jego zgody na wystąpienie o takie dofinansowanie. Podobnie duchowny postępował, przyjmując darowizny, zakładając lokaty oszczędnościowe, kupując i sprzedając samochody. Zdaniem metropolity Raś „ustawił” konkurs na organistę w bazylice Mariackiej, tak by pracę zdobył jego kandydat. Nieprawidłowości miały też dotyczyć zatrudnienia innych pracowników.

Oprócz braku „dbałości i czuwania nad majątkiem kościelnym” Jędraszewski dołożył „zarzut braku prawości moralnej”. Raś ubierał się nieregulaminowo, nosząc jednocześnie infułę, pektorał, pierścień i pastorał. „Powyżej opisane postępowanie Księdza jest powodem poważnej szkody i zamieszania w kościelnej wspólnocie, wykazuje nieudolność, która czyni proboszcza nieużytecznym w wypełnianiu jego zadań oraz pokazuje złe zarządzanie dobrami doczesnymi, z wielką szkodą dla Kościoła, której nie można zaradzić w inny sposób”, wyłożył arcybiskup proboszczowi i dał mu 15 dni na opuszczenie urzędu.

W obronie ks. Rasia wystąpili członkowie rad parafialnych (duszpasterskiej, ekonomicznej oraz muzyki kościelnej) działających przy bazylice Mariackiej. Chcieli się spotkać z abp. Jędraszewskim, ale ten nie znalazł dla nich czasu. Napisali więc list do hierarchy. Zarzuty wobec Rasia nazwali „bezzasadnymi

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Prawo do godnej śmierci

Włochy, jako jedyny kraj w Europie, umożliwiły dokonanie samobójstwa wspomaganego mimo luki ustawodawczej

 

Eutanazja a samobójstwo wspomagane

Choć oba pojęcia dotyczą zakończenia życia w sytuacji nieuleczalnej choroby i cierpienia, różnią się formą wykonania. W przypadku eutanazji to osoba trzecia – najczęściej lekarz – bezpośrednio podaje śmiertelną substancję, kończąc życie pacjenta. Natomiast przy samobójstwie wspomaganym lekarz jedynie udostępnia środek farmakologiczny, a samą czynność jego przyjęcia wykonuje pacjent, z własnej woli i decyzji. Kluczowa różnica polega na tym, kto dokonuje ostatecznego aktu – pacjent czy osoba trzecia.

Eutanazja jest legalna tylko w kilku krajach, pod ściśle określonymi warunkami. Samobójstwo wspomagane (asystowane) jest dozwolone w 28 krajach na świecie. W Europie są to: Hiszpania, Portugalia, Francja, Holandia, Belgia, Luksemburg, Niemcy, Szwajcaria, Austria i Włochy.

 

Korespondencja z Rzymu

„Każde życie – nawet w najbardziej skrajnych warunkach – jest warte przeżycia. Ale to my i tylko my mamy prawo wybierać”, powiedziała Laura Santi, dziennikarka z Perugii, od lat chora na stwardnienie rozsiane. 21 lipca 2025 r., w wieku 50 lat, Laura zmarła we własnym domu po samodzielnym podaniu sobie śmiertelnej dawki środka farmakologicznego. Jest dziewiątą osobą we Włoszech – i pierwszą w Umbrii – która uzyskała prawo do dokonania wspomaganego samobójstwa.

„Kiedy będziecie czytać te słowa, mnie już nie będzie, bo postanowiłam przestać cierpieć. Choć decyzja była znana wszystkim, ten gest dokonuje się w ciszy i przyniesie ból, bo wielu nie będzie mogło się pożegnać. Proszę o zrozumienie. To akt ostateczny, wymagający stalowych nerwów. Jak mogłabym przeżyć to spokojnie, dokładając żałobę do przedwczesnej żałoby, ból do bólu?”, napisała w liście pożegnalnym. Opis jej cierpienia nie pozostawia obojętnym: „Za uśmiechem na zdjęciu kryła się codzienność pełna bólu i coraz większej niemocy. Nie mogłam już wykonać najprostszego gestu ani cieszyć się życiem. A to dla mnie oznacza godność”.

Przez dwa i pół roku Laura Santi walczyła prawnie o dostęp do wspomaganego samobójstwa. Lokalna służba zdrowia w Perugii wydała zgodę dopiero w czerwcu 2025 r. Środek i sprzęt dostarczyła bezpłatnie służba zdrowia, a procedurę wspomógł wolontariacki personel medyczny. „Miałam czas, by dojść do tej decyzji i by ją zmienić. Pozwoliłam sobie skosztować ostatnich okruchów życia – pożegnać miejsca, ludzi, kolory, niebo… Żyj tak, jakby każdy dzień był ostatni – mówią. Niemożliwe? Ja prawie to osiągnęłam”, pisała dziennikarka.

Laurze do końca towarzyszył mąż Stefano, wspierający ją także w walce o prawa pacjentów – kobieta była aktywistką Stowarzyszenia im. Luki Coscioniego. Oto jej ostatnie słowa: „Zaraz umrę. Czuję ogromną wolność od cierpienia i piekła codzienności. (…) Pamiętajcie o mnie i nigdy nie przestawajcie walczyć, nawet jeśli walka wydaje się beznadziejna”.

DJ Fabo i proces Marca Cappata

O prawo do godnej śmierci we Włoszech od lat walczą Partia Radykalna i Stowarzyszenie im. Luki Coscioniego. Ten ekonomista i polityk zachorował w 1995 r. na stwardnienie zanikowe boczne, a wraz z postępem choroby stał się symbolem walki o samostanowienie i wolność jednostki oraz prawa obywatelskie, w tym prawo do eutanazji, dostęp do badań nad embrionami, aborcję czy wspomaganą prokreację. W 2001 r. został przewodniczącym Partii Radykalnej, rok później powstało stowarzyszenie jego imienia. Zmarł w 2006 r.

We Włoszech – kraju o silnym wpływie Watykanu – eutanazja długo pozostawała tabu. Początkowo Watykan odrzucał ją jednoznacznie (sprawa Eluany Englaro) i sprzeciwiał się prawu do wspomaganego samobójstwa, wpływając na kolejne rządy, by nie regulowały tej kwestii. W czasach papieża Franciszka stanowisko nieco się zmieniło: Kościół katolicki podkreśla świętość życia, ale uznaje również zasadność zawieszenia terapii, które skutkują uporczywym leczeniem. Punktem zwrotnym była głośna sprawa DJ Fabo i orzeczenie 242/2019 Trybunału Konstytucyjnego.

Fabiano Antoniani, znany jako DJ Fabo, 40-letni muzyk i producent, po wypadku samochodowym stracił wzrok i władzę w czterech kończynach. Po latach całkowitej zależności i cierpienia bez nadziei na poprawę jego życzeniem było umrzeć z godnością we własnym kraju. Ponieważ włoskie prawo tego nie umożliwiało, zwrócił się o pomoc do Stowarzyszenia im. Luki Coscioniego i Marca Cappata – polityka, działacza Partii Radykalnej, byłego eurodeputowanego i członka stowarzyszenia. Cappato odwiózł go do szwajcarskiej kliniki, gdzie 27 lutego 2017 r. DJ Fabo poddał się wspomaganemu samobójstwu po badaniach lekarskich i psychologicznych potwierdzających jego świadomą decyzję. „Dotarłem do Szwajcarii nie z pomocą państwa, lecz dzięki Marcowi Cappatowi, który uwolnił mnie od piekła bólu. Będę mu dziękował aż do śmierci”, napisał w pożegnaniu.

Po powrocie do Włoch Cappato zgłosił się na policję, oskarżając siebie o pomoc w samobójstwie. Chciał sprowokować proces, by zmusić wymiar sprawiedliwości do zajęcia stanowiska wobec luki ustawodawczej. Sprawa trafiła do sądu w Mediolanie, a następnie do Trybunału Konstytucyjnego. Ten zaapelował do parlamentu o uregulowanie luki legislacyjnej, po raz pierwszy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Przymusowe adopcje

Jak Kościół handlował dziećmi niezamężnych kobiet

Turyn, 1963

Piękne miasto, które już od dworca kolejowego przywitało Francescę eleganckimi łukowatymi portykami i szerokimi, olśniewającymi bogactwem bulwarami, powinno było rozbudzić tę ładną ciemnowłosą dwudziestotrzylatkę. Przyjechała przecież z niewielkiego, prowincjonalnego miasta na południu Włoch. W innym momencie życia Franceski lśniący złotym blaskiem w pełnym słońcu Pad kusiłby, żeby pospacerowała wzdłuż jego brzegów. W innym czasie Francesca weszłaby do jednej ze słynnych starych kawiarni, wyłożonych złotymi lustrami i z marmurową posadzką. Napawałaby się tym doświadczeniem, oddychając głęboko i z walącym sercem, radośnie korzystając z młodości i odkrywając świat. Ale gdy tamtej wiosny Francesca przybyła do Turynu, rozpoczął się całkiem inny okres. To był czas jej znikania.

Poprzedniej jesieni pracowała jako zbieraczka oliwek w Apulii – kontynuowała tradycję długiej linii swoich przodków, uprawiających oliwki i tłoczących z nich oliwę. Delikatnie potrząsała gałęziami niewielkich drzew, a pulchne, dojrzałe owoce spadały na plandekę u jej stóp. Była to ciężka praca, dni długie i gorące, ale pewnej nocy otrzymała małą nagrodę. Jej szef, w którym się podkochiwała, zaproponował, że podwiezie ją do domu. Francesca była zachwycona, choć nie przewidziała, że szef wybierze trasę prowadzącą nad lazurowe morze i zatrzyma się przy pokrytym strzechą trullo, typowym dla regionu domku zbudowanym z wapienia. W tym konkretnym trullo mieściły się bar i zajazd, który miał swoją tradycję wśród miejscowych mężczyzn.

Na początku próbowała ukryć przed matką zmieniające się powoli ciało, wyparcie było jedyną strategią radzenia sobie z tym, co wydarzyło się tamtej nocy. Jednak po czterech miesiącach ich domek, wybrzuszony i pęczniejący od krzyków i oskarżeń, znalazł się na krawędzi wybuchu. Francesca słyszała, ale już nie słuchała, zamknięta we własnych myślach i pragnieniach. Jedna kwestia była jasna: nie miała wyboru, musiała opuścić wioskę.

Podróż pociągiem do Turynu okazała się męcząca – ponad 15 godzin w dusznym wagonie pędzącym na północ. W ciasnej przestrzeni zamkniętego przedziału Francesca siedziała naprzeciwko swojego starszego brata, karabiniera stacjonującego właśnie na północy – wrócił do domu zdeterminowany, aby zmyć plamę, która zbrukała jego rodzinę. (…)

Carabiniere zabrał Francescę do domu ich siostry, która mieszkała w Turynie. Francesca kłóciła się z nimi obojgiem. Desperacko pragnęła zatrzymać dziecko. Nie chciała zniknąć. Ale wysłali ją do domu dla niezamężnych matek, prowadzonego przez zakonnice, w którym zarabiała na swoje utrzymanie, sprzątając, i poznała inne kobiety w podobnej sytuacji. Kobiety, które zostały kiedyś zgwałcone, uwiedzione i porzucone, naiwnie nieświadome w sprawach seksu i ciąży, lub kochanki mężczyzn wykształconych w sztuce moralnej manipulacji. Powstanie tego domu było możliwe dzięki charytatywnym wpłatom turyńskiej klasy wyższej, w tym żony słynnego dyrektora Fiata. Przebywały w nim kobiety z północy i południa Włoch, odizolowane, zmuszone odpokutować za swoje grzechy, podczas gdy mężczyźni nie ponosili żadnej odpowiedzialności.

Dzień rozpoczynał się od pięciokrotnego odmówienia różańca, a kończył się tą samą szeptaną litanią, każdy z paciorków oznaczał kolejne 150 powtórzeń modlitwy o łaskę Dziewicy. Jeśli Francesca uciekła, choćby na chwilę, przed codziennymi wyrzutami swojej rodziny, teraz szukała rozgrzeszenia przed znacznie większym autorytetem, tym wiecznym. Czas spędzony w tym domu klasztorze przypominał obudzenie się w świecie pokrytym pajęczyną – zasłona wstydu przysłaniała wszystko, wraz z całym ciałem dziewczyny, które ją zdradziło.

Podczas apatycznego oczekiwania, aż organizm będzie gotowy do porodu, zakonnice przygotowywały kobiety do ich wkrótce bezdzietnego świata, szkoląc je w pracach domowych. Niegdyś niezgrabne palce uczyły się szyć jedwabnymi nićmi oraz zawijać pastelowe włóczki wokół drutów. Potem zakonnice zabierały podopieczne do niewielkiego sklepu w centrum miasta, a zyski ze sprzedaży rękodzieła pomagały utrzymywać dom. Podczas jednej z bardziej okrutnych życiowych lekcji nauczyły Francescę, jak wydziergać dziecięce buciki.

Kiedy nastała jesień, Francescę wysłano do turyńskiego szpitala położniczego na specjalny oddział przeznaczony dla grzesznic. Kobieta, która nosiła swoje dziecko przez dziewięć miesięcy, która w męczarniach urodziła syna Piera, bo takie imię wybrała dla niego już wcześniej, która karmiła go przez kilka bezcennych dni i rozpaczliwie chciała go zatrzymać, miała zostać wymazana. Na oddziale położniczym miała nazwisko oraz dziecko, ale cztery dni później nie posiadała już ani jednego, ani drugiego. (…) We włoskim akcie urodzenia jej syna, zapieczętowanym przed wścibskimi spojrzeniami na kolejny wiek – co uniemożliwiało matce zdobycie informacji o synu, a zarazem zapewniało, że syn nigdy nie znajdzie matki – zapisano: nato di donna che non consente di essere nominata, urodzony przez kobietę, która nie wyraziła zgody na podanie swojego nazwiska.

Nie miało znaczenia, że Francesca pozostała w Turynie przez kolejne trzy lata, aby być blisko dziecka. Pracowała jako niania u zamożnej rodziny i w rysach małego chłopca, którym się zajmowała, wyobrażała sobie Piera. Nie miało znaczenia, że Francesca wielokrotnie wracała pod bramy sierocińca, chcąc odzyskać synka.

– Daj spokój, kobieto – powiedziała w końcu matka przełożona, zdecydowana położyć kres jej wizytom. – Twoje dziecko zostało wysłane do Ameryki. Jest w dobrej rodzinie.

Nie miało znaczenia, że słowa zakonnicy

Fragmenty książki Marii Laurino Dzieci Watykanu. Jak Kościół handlował „sierotami”, przeł. Anna Halbersztat, Znak Literanova, Kraków 2025

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Romanowski Felietony

Mopem w Ewangelię

Biskup krakowski Andrzej Zebrzydowski mawiał w XVI w.: „A wierz sobie choćby w kozła, byleś dziesięcinę płacił!”. Marek Jędraszewski, jeden z następców Zebrzydowskiego, tak nie powie – wszak już nie ma dziesięciny.

Gdy przed laty usłyszałem z ust jednego biskupa, że istnieje „grzech społeczny”, a z ust innego, że słów Jezusa nie należy „traktować dosłownie”, uznałem, że polski Kościół rzymskokatolicki stał się instytucją pogańską. Wybory prezydenckie tylko mnie w tym przeświadczeniu utwierdziły. Wszak Kościół poparł grzesznika, i to grzesznika zatwardziałego! Gdy bowiem ujawniały się kolejne wykroczenia dr. N. – przeciw przykazaniu drugiemu, szóstemu, siódmemu i ósmemu – jedyną jego odpowiedzią było krętactwo. Chrześcijanin ma obowiązek wybaczać grzesznikowi, ale jak wybaczać, skoro grzesznik kłamie, że nie grzeszył? Kościół, popierając akurat takiego kandydata, dał świadectwo, że grzechy przeciw Dekalogowi mają jego błogosławieństwo. Czy może być większe zgorszenie?

Bp Zebrzydowski żył w czasach, gdy nie istniał rozdział Kościoła od państwa: biskupi nie „mieszali się do polityki” – oni w polityce byli. Rządzili się racją Kościoła: zwalczając inaczej wierzących, dezintegrowali Rzeczpospolitą, rozsadzali ją od środka. A jednak byli też nieraz ostoją polskiej państwowości. I nieraz starali się o pokój społeczny, co zresztą wywodzili z nakazu ewangelicznego: „Błogosławieni pokój czyniący” – Beati pacifici. Tymczasem w ostatnich wyborach – cośmy ujrzeli? Wszak katolicy byli po obu stronach skonfliktowanych obozów, a kandydat przez biskupów zwalczany nie był żadnym Antychrystem, przeciwnie – wykazywał cechy, które powinny być Kościołowi bliskie. Ale biskupi woleli pobłogosławić wojnę. Tak, wojnę, bo prezydent elekt pojmuje swą misję jako taran walący w konstytucyjny rząd.

Takiego Kościoła jeszcze w Polsce nie mieliśmy. Cokolwiek mówić o aborcyjnej obsesji papieża Jana Pawła II, nie da się go określić mianem poganina. Cokolwiek mówić o katolicyzmie ludowym prymasa Stefana Wyszyńskiego, polską rację stanu rozumiał on bezbłędnie. Choć od obozu rządzącego w PRL oddzielało go wszystko. Dziś polscy biskupi postawili na polityczne zwarcie z rządem, który jest najdalszy od jakiejkolwiek „walki z religią”, a jedyne

a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Kościół otwarcie wspierał Nawrockiego

Czy Karol Nawrocki wygrałby wybory bez pomocy Kościoła? W jakim stopniu „aksamitna” agitacja duchownych pomogła mu w przeskoczeniu Trzaskowskiego?

Bo nie ma wątpliwości, że taka agitacja miała miejsce. Wystarczy zresztą przytoczyć relacje mediów. To dzięki nim mogliśmy się dowiedzieć o parafii pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa w Szczawie, wsi w okolicach Limanowej w Małopolsce. To tam pod koniec mszy, w ogłoszeniach duszpasterskich ksiądz mówił: „Chrześcijanin może z czystym sumieniem głosować tylko na kandydata, który nie deklaruje sprzeciwu wobec prawa Bożego. Na podstawie osobistych deklaracji obu kandydatów jedynym, który spełnia to kryterium, jest Karol Nawrocki. Drugi kandydat, Rafał Trzaskowski, w swoich deklaracjach zdecydowanie sprzeciwia się prawu Bożemu zawartemu w Dekalogu i Objawieniu Bożym, m.in. poprzez jawne wspieranie aborcji, czyli zabijania dzieci nienarodzonych, oraz związków homoseksualnych. Pamiętajmy, że w tę ważną dziejową chwilę ważą się losy naszej Ojczyzny i Kościoła w Polsce! Za to, czy i jak zagłosujemy, przyjdzie nam zdać sprawę przed Bogiem w godzinę sądu”.

Wybuchła awantura, rozmowę dyscyplinującą z księdzem przeprowadziła kuria w Tarnowie, jej rzecznik zapewniał, że Kościół nie angażuje się w popieranie któregokolwiek z kandydatów.

Takich instrukcji, wygłaszanych z ambon lub zamieszczanych na tablicach ogłoszeń, było więcej. Portal naTemat.pl poświęcił nawet tej sprawie duży tekst. Ostrów Wielkopolski. 18 maja ksiądz kończy poranną mszę słowami: „Dzisiaj też zadecydujemy, czy opowiemy się za Polską, czy za Niemcami. Pan z wami!”.

Parafia w Lipnie. „Dziś wybory prezydenckie. Wybierzmy kandydata, który będzie stał na straży chrześcijańskich wartości, będzie bronił naszej wiary, a nie będzie z nią walczył, oraz będzie wiązał z nią życie społeczne i polityczne naszego Narodu. Niech to będzie osoba, która rozumie i szanuje tysiącletnią historię naszej Ojczyzny i wiarę naszą. Bez tego grozi nam podeptanie wiary i tradycji naszych ojców, a kto wie, czy także i niepodległości”.

Parafia w Swarożynie. „W nasz wybór musi być wpisana obrona wartości, na których zbudowana została Polska, poczynając od ochrony życia od poczęcia do naturalnej śmierci. Wybierzmy kandydata, który będzie bronił naszej wiary, a nie będzie z nią walczył, oraz kieruje się w życiu osobistym szacunkiem do religii katolickiej”.

Parafia w miejscowości Wysoka. „W przyszłą niedzielę bardzo ważne wybory prezydenckie. Katolik nie może głosować na kandydata, który jest za zabijaniem nienarodzonych dzieci czy chce wyrzucić Boga z przestrzeni społecznej”.

Parafia Jana Pawła II na warszawskim Bemowie. Proboszcz na oficjalnym profilu w mediach społecznościowych straszył ekskomuniką Rafała Trzaskowskiego i jego wyborców. A niedzielne rozważania zatytułował wprost: „Okiem proboszcza: głosowanie na aborcjonistę”.

Jedna z parafii w Lublinie. „Niech każdy odda głos zgodnie ze swym sumieniem, mając na uwadze godność, ale też ład moralny i gospodarczy w naszej Ojczyźnie. Niech przemawia w nas troska o życie ludzkie, o wolność dla głoszenia ewangelii i uznanie ważnej roli Kościoła w Polsce. Pamiętajmy, że chodzi tu o przyszłość Ojczyzny”.

Parafia w Ustrzykach Dolnych. „Jako ludzie wierzący mamy moralny obowiązek pójść na wybory, aby zgodnie z wiarą i sumieniem wybrać osobę, która będzie bronić świętości życia od poczęcia do naturalnej śmierci; małżeństwa jako związku mężczyzny i kobiety; bronić dzieci przed demoralizacją, szanować wiarę i krzyż święty. Pamiętajmy, że za każde nasze wybory jesteśmy odpowiedzialni przed Bogiem za losy Kościoła i Ojczyzny!”.

Parafia w Hajnówce. „W tych dniach decyduje się los Polski i Polaków na długie lata. Czy zostaniemy jeszcze jako Polska i Polacy, czy znikniemy z mapy Europy i świata? Czy w tych dniach będziemy kierować się jeszcze patriotyzmem i żywą wiarą w Boga? Oby decyzja Polaków dla nas i naszej Ojczyzny przyniosła radość i nadzieję. Módlmy się za Polskę i nowego prezydenta”.

Plakaty Karola Nawrockiego rozwieszano także na murach kościołów. Tak było np. w parafii Matki Bożej Częstochowskiej w Zielonce czy parafii Podwyższenia Krzyża Świętego w Łaskarzewie.

Wskazówki padały nie tylko z ambon. W promowanie Karola Nawrockiego zaangażowane były media o. Rydzyka, a także niektórzy znani duchowni. Na przykład ks. Oko na stronie Apokalipsa Chrystusa Króla pisał: „Szanowni Państwo, Drogie Siostry i Bracia, na podstawie całej mojej wiedzy i życiowego doświadczenia całym sercem ostrzegam przed zwycięstwem skrajnego, tęczowego lewaka, jakim jest Rafał Trzaskowski. Wszyscy muszą być świadomi, że głosowanie na niego albo niegłosowanie w ogóle oznacza popieranie obozu, w którym jest wiele osób nieświadomych tego, co się naprawdę dzieje, ale w którym ton nadają jednak najgorsi ateiści, pośród których minister Barbara Nowacka

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jan Widacki

Wybory to zwierciadło

Każde wybory, obojętnie, czy parlamentarne, czy prezydenckie, to swoiste zwierciadło, w którym społeczeństwo może ujrzeć swoją prawdziwą twarz. Jesteśmy po pierwszej turze wyborów prezydenckich. Co zobaczyliśmy w tym zwierciadle? Mniejsza już o to, że Karol Nawrocki ze swoim programem „kawalerka dla każdego” i wszystkimi innymi dokonaniami uzyskał wynik podobny do wyniku Rafała Trzaskowskiego. Żadne fakty dotyczące tego kandydata ujawnione w kampanii nie miały negatywnego wpływu na jego poparcie. Dla jego wyborców okazały się bez znaczenia. Twarde, fanatyczne elektoraty tak mają. Łatwiej im zawsze uwierzyć, że wyciągnięte na światło dzienne brudy to efekt nagonki medialnej, spisek służb specjalnych, niż w to, że ich kandydat rzeczywiście mógł się dopuścić zarzucanych mu łajdactw. Byle tylko ów kandydat szedł w zaparte, łgał w żywe oczy, wbrew oczywistości. Jest to prawidłowość nie tylko w Polsce, ale nawet w takiej kolebce demokracji jak USA. I dlatego nie to przeraża najbardziej. Bardziej niż rezultat Nawrockiego przeraża poparcie dla Grzegorza Brauna. Na człowieka, który eksponuje swój nacjonalizm, antyukraińskość, antysemityzm, antyeuropejskość, seksizm i rasizm, głosowało ponad 6% wyborców.

Nawiasem mówiąc, podobne poglądy, choć w nieco łagodniejszej formie, prezentował Sławomir Mentzen. Zdobył prawie 15% głosów. Braun i Mentzen to już nie polityczny folklor! To realne odzwierciedlenie zapatrywań ponad 20% polskich wyborców! Nie wiedziałem, że aż tacy jesteśmy. Szczucie na imigrantów i uchodźców okazało się magnesem, przyciągnęło wyborców do PiS, Konfederacji i Brauna. W sumie ponad połowę!

W tym katolickim rzekomo kraju bez najmniejszego echa przeszło ogłoszone 8 maja Stanowisko Rady Konferencji Episkopatu Polski ds. Migrantów i Uchodźców. Można je przeczytać na stronach internetowych Konferencji Episkopatu. Ale próżno by go szukać w mediach. Nie tylko prawicowych, co oczywiste, ale także w liberalnych. Nie przekazano go też wiernym w kościołach. Proboszczowie nie raczyli go zauważyć, a tym bardziej rozpowszechniać. Nie zechcieli odwołać się do niego kandydaci na prezydenta reprezentujący koalicję rządzącą. Zacytujmy zatem jego fragmenty na łamach lewicowego tygodnika.

Komunikat głosi m.in.: „Sposób, w jaki traktujemy przebywających w Polsce uchodźców i migrantów, jest testem naszej chrześcijańskiej postawy. W znajdujących schronienie w naszym kraju uchodźcach z Ukrainy i innych krajów odkrywamy ewangeliczną figurę pobitego i znękanego człowieka, wobec którego mamy obowiązek stać się miłosiernymi Samarytanami. Apelujemy o wzmacnianie wrażliwości serc na ich problemy oraz odrzucanie populistycznych

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.