Tag "lekarze"
Nowotwory hematologiczne – choroby niezawinione
Apeluję: badajmy się regularnie, nie lekceważmy objawów, współpracujmy z lekarzami
Prof. Ewa Lech-Marańda – konsultant krajowa w dziedzinie hematologii, dyrektor Instytutu Hematologii i Transfuzjologii w Warszawie, wiceprezes Polskiego Towarzystwa Hematologów i Transfuzjologów
Czym zajmuje się hematologia?
– Wbrew pozorom nie tylko leczeniem nowotworów hematologicznych, ale również chorobami nienowotworowymi, które występują nawet częściej niż te nowotworowe. Mam tu na myśli m.in. niedokrwistości, małopłytkowości, leukopenie, różnego rodzaju zaburzenia krzepnięcia – zarówno wrodzone, jak i nabyte. Pod względem częstości dopiero na drugim miejscu plasuje się zróżnicowana grupa nowotworów hematologicznych, czyli chorób, które potocznie nazywamy „nowotworami krwi”. Określenie to nie jest do końca precyzyjne, ponieważ w rzeczywistości wyróżniamy nowotwory mieloidalne – wywodzące się z układu krwiotwórczego, oraz limfoidalne – mające źródło w układzie chłonnym.
Skąd biorą się te choroby?
– To jedno z najczęstszych pytań pacjentów i ich rodzin. Niestety, w przypadku większości nowotworów hematologicznych nie potrafimy wskazać jednej konkretnej przyczyny. Mówimy wówczas o chorobach idiopatycznych, czyli takich, których źródło pozostaje nieznane. Wiadomo jednak, że istnieją pewne czynniki ryzyka zachorowania na nowotwory hematologiczne. Należą do nich m.in.: promieniowanie jonizujące, narażenie zawodowe na substancje chemiczne, m.in. benzen, środki ochrony roślin, pestycydy czy herbicydy. Zwiększone ryzyko obserwuje się również u osób, które przeszły chemioterapię lub radioterapię z powodu innych nowotworów.
Co jeszcze może wpływać na rozwój tych nowotworów?
– Bardzo ważnym czynnikiem są infekcje wirusowe i bakteryjne. Wiadomo, że np. zakażenie wirusem zapalenia wątroby typu C może prowadzić do rozwoju chłoniaka strefy brzeżnej śledziony, a zakażenie wirusem Epsteina-Barr zwiększa ryzyko chłoniaka Hodgkina. Z kolei zakażenie HIV – przez to, że prowadzi do wtórnego niedoboru odporności – znacząco podnosi ryzyko rozwoju nowotworów układu chłonnego.
Czy można też mówić o predyspozycjach genetycznych?
– Tak, choć trzeba podkreślić, że nowotwory hematologiczne nie są typowo dziedzicznymi chorobami w takim znaczeniu, jak np. hemofilia. Jednak w ostatnich latach odkryto, że mutacje w niektórych genach zarodkowych mogą predysponować do powstawania białaczek. To z kolei przekłada się na większe ryzyko zachorowania w rodzinach. Zdarza się ponadto, że przewlekła białaczka limfocytowa, chłoniak Hodgkina czy niektóre chłoniaki nie-Hodgkina obserwuje się częściej wśród krewnych pierwszego stopnia.
W takim razie – czy istnieje profilaktyka tych chorób?
– Niestety, nie mamy skutecznej profilaktyki pierwotnej. Dlatego nowotwory hematologiczne możemy nazywać „chorobami niezawinionymi”. Nie wynikają one bowiem z nieodpowiednich nawyków, niezdrowego stylu życia czy diety pacjenta – w przeciwieństwie do wielu nowotworów litych, gdzie np. palenie papierosów czy otyłość odgrywają kluczową rolę. W przypadku nowotworów krwi nie ma takiej prostej zależności. Możemy natomiast prowadzić profilaktykę wtórną, czyli postawić na wczesne ich wykrywanie. I tu, w części nowotworów, podstawową rolę odgrywa morfologia krwi.
Jak często należy wykonywać to badanie?
– Zalecamy, by osoby po 60. roku życia wykonywały to badanie raz w roku, ponieważ w tej grupie wiekowej ryzyko zachorowania na nowotwory hematologiczne dynamicznie rośnie. U młodszych osób można rozważyć rzadsze wykonywanie morfologii krwi, choć zawsze, gdy pojawiają się niepokojące objawy, należy ją wykonać bezzwłocznie.
Co powinno wzbudzić naszą czujność?
– Objawy nowotworów hematologicznych są różne i zależą od rodzaju choroby. Jeśli nowotwór nacieka szpik, dochodzi do wyparcia prawidłowego krwiotworzenia. Pojawia się wówczas niedokrwistość, skutkująca osłabieniem, szybkim męczeniem się, spadkiem tolerancji wysiłku. Po drugie, może wystąpić
Autoryzowany wywiad prasowy przygotowany przez Stowarzyszenie Dziennikarze dla Zdrowia w związku z warsztatami naukowo-edukacyjnymi pt. „Pacjenci hematoonkologiczni – wyzwania i nadzieje”. Jesień 2025.
ReceptLab z ofertą profesjonalnych e-konsultacji lekarskich online
Artykuł sponsorowany Partner zewnętrzny ReceptLab – nowa platforma dostępna na polskim rynku – stanowi nowoczesne i godne zaufania rozwiązanie w zakresie zdalnej opieki zdrowotnej. Połączenie indywidualnego podejścia do pacjenta, nieprzerwanej dostępności usług oraz szybkiego czasu
Z receptą w ręce
Większość infekcji, z którymi przychodzą pacjenci do lekarzy rodzinnych, ma charakter wirusowy i ulega samowyleczeniu
Bywa, że lekarze przepisują leki, kiedy nie jest to konieczne. Powodów jest kilka – mogą mieć trudny dzień, być zmęczeni, mogą też ulegać pacjentom lub naciskom ze strony przełożonego. Jeśli chodzi o antybiotyki, to w ich sprawie nie ma nacisków ze strony przemysłu farmaceutycznego.
Prof. Tomasz Sobierajski, socjolog i badacz socjomedyczny, zauważa, że akurat firmom nie powinno zależeć, by lekarze przepisywali ich leki, bo jeśli przestaną w końcu działać na skutek antybiotykooporności, wówczas producenci stracą istotne źródło przychodów.
Psychiatra Piotr Wierzbiński stwierdza podczas rozmowy:
– Pacjenci bywają bardzo roszczeniowi. Przychodzą i żądają konkretnego leku. Wyuczyli się w internecie albo usłyszeli coś od pani Krysi. Sądzą, że znają się na medycynie lepiej od lekarzy. Kontestują medycynę. Z drugiej strony jest lekarz rodzinny, który dziennie przyjmuje kilkudziesięciu pacjentów. Myśli sobie: jestem zmęczony, mam swoją wydolność, mam dość. I wypisuje receptę, często mając ku temu wskazanie kliniczne.
– Czyli jednak winny jest system, bo gdyby lekarz nie był przepracowany, to mógłby się pochylić nad pacjentem.
– Tak, ale braki kadrowe są obecnie tak duże, że gdyby lekarze przyjmowali 10 pacjentów dziennie, to kolejki wydłużyłyby się jeszcze bardziej.
Lekarka rodzinna Joanna Jonek-Lewandowska wspomina czasy, gdy pracowała w jednej z dużych prywatnych sieci przychodni medycznych. Zaznacza, że takie sieci działają jak typowe korporacje, co oznacza, że mają swoje procedury, również jeśli chodzi o jakość świadczonych usług. W ich oczach pacjent jest klientem, którego lekarz w roli usługodawcy powinien obsłużyć tak, by ten zechciał wrócić.
– Pewnego razu zaproszono nas na zebranie, na którym jeden z menedżerów zaprezentował wyniki badania satysfakcji przeprowadzonego wśród pacjentów sieci. Przychodnia pytała ich m.in. o oczekiwania. Okazało się, że pacjent wychodzi od lekarza zadowolony, gdy dostanie od niego zwolnienie i co najmniej jedną receptę – mówi lekarka.
Z menedżerem był tylko jeden problem: sam nie był lekarzem. Nie mógł więc mówić lekarzom, co mają robić, bo ich obowiązuje etyka zawodowa. Jego nie. A zgodnie z etyką zawodową lekarz powinien przede wszystkim zapobiegać, a nie tylko leczyć. Nie każda wizyta musi się zakończyć wypisaniem recepty – i nie każda powinna. Nawet jeśli badanie pokazało, że tego oczekuje klient. To znaczy pacjent.
– Widzimy, że w państwach wysoko rozwiniętych więcej jest profilaktyki, np. przeciwnowotworowej, więcej rozmów i kontaktu z pacjentem niż wypisywania recept na wszystko, zwłaszcza jeśli nie są konieczne. I do tego staramy się dążyć – podkreśla Joanna Jonek-Lewandowska.
Rzeczywiście istnieje związek między poziomem rozwoju kraju a jego podejściem do działań profilaktycznych oraz edukacji zdrowotnej. Widać go w danych. WHO w raporcie z 2024 r. wyraźnie wskazuje, że bogatsze kraje więcej inwestują w ochronę zdrowia. Są to inwestycje w leczenie, ale i w profilaktykę. Ich podejście do zdrowia publicznego często obejmuje bardziej zrównoważoną strategię, która podkreśla znaczenie profilaktyki postrzeganej jako sposób na zmniejszenie długoterminowych kosztów opieki zdrowotnej i poprawę jakości życia obywateli, w myśl
Fragmenty książki Arkadiusza Lorenca Polska na prochach, Prószyński i S-ka, Warszawa 2025
Praktyczna wiedza kata
Jak dawniej leczono
Dorabianie na boku
Kaci z Niemiec i Austrii dorabiali sobie jako uzdrowiciele, nie porzucając oficjalnej pracy, a ich wiedza z zakresu medycyny sądowej sprawiała, że świetnie nadawali się do leczenia poranionych i chorych. W przeciwieństwie do bardziej teoretycznie nastawionych lekarzy, kaci byli przyzwyczajeni do kontaktu z ludzkimi ciałami – żywymi, martwymi lub znajdującymi się w stanie przejściowym. Wiedzieli wszystko o bólu i mieli niezłe pojęcie o anatomii, krążeniu krwi oraz funkcjonowaniu organizmu. Często pielęgnowali torturowanych, przywracając im zdrowie, aby można było dalej ich dręczyć.
Pacjenci cenili sobie fachowość katów, którzy dzięki temu stali się popularni zarówno wśród bogatych, jak i biednych. Specyfika tej profesji wymagała zdolności do zabijania jednego dnia i leczenia w dniu następnym, jednakże nie każdy kat mógł zostać uzdrowicielem. Podobnie jak lekarze, musieli oni mieć odpowiednie uprawnienia. Historyczka Kathy Stuart w książce „Defiled Trades and Social Outcasts” pisze o pewnym kandydacie do tego zawodu, twierdzącym, że dobrze leczy konie, oraz o innych, przyznających, że są zbyt starzy, by ścinać ludziom głowy.
Kaci składali przysięgę, zapewniając, że nigdy nikogo nie zamordowali oraz że nie będą pracować z Żydami. Fryderyk Wielki nalegał, aby jego kaci-uzdrowiciele zdawali specjalne pisemne egzaminy.
Zdecydowanie sprzeciwiano się jednak uprzywilejowanej pozycji katów – głównie dlatego, że pośród dużej konkurencji mieli oni prawo pierwszeństwa do zabierania najbardziej pożądanych części i składników ludzkiego ciała, które były towarem rynkowym. Na przykład Armsunderfett (tłuszcz biednego grzesznika) sprzedawano do aptek w porcjach o wadze funta, a także handlowano nim na straganach ulicznych.
Medycyna katów podupadła XVII w., ale ich praktyki nie zaginęły w kolejnych stuleciach.
Książka o chorobie z miłości
W 1610 r. Jacques Ferrand napisał swój słynny traktat o chorobie z miłości „Treatise on Lovesickness”. Na szczęście tylko ta książka, a nie jej autor, została spalona przez inkwizycję. Zdaniem autora tego dzieła miłość jest podstępna: „Gdy jakiś wąż przychodzi szepnąć do ucha kilka kuszących słów i proponuje taki czy inny flirt swoimi namowami i pochlebstwami albo przybywa jakiś bazyliszek, rzucając lubieżne spojrzenie, puszczając oko lub spoglądając z cielęcym uwielbieniem, wtedy takie serca bardzo szybko dają się pojmać i zatruć. Takoż demon miłości i rozpusty bawi się na początku z tymi, którymi chce zawładnąć”.
Ferrand uważał, że miłosna choroba pojawia się wtedy, gdy ciepło rozgorączkowanego kochanka wybiela krew, przemieniając ją w nasienie. Gdy pozwolimy temu płynowi gnić, wtedy „pozostanie on w swoich zbiornikach, rozłoży się i przez kręgosłup oraz inne sekretne kanały przetoczy się mnóstwo trujących oparów do mózgu”. Popierał przy tym tradycyjną metodę rozwiązywania tego problemu, polegającą na przymocowywaniu metalowego pierścienia do napletka, ale sprzeciwiał się okładaniu pacjentów chorych z miłości cienkimi tabliczkami z ołowiu. Uważał też, że „Bernard z Gordon posuwa się za daleko, twierdząc, iż zakochanemu powinno się zadawać razy i biczować go, aż z całego jego ciała woń zacznie bić niemiła”. (…)
W dziele „Chirurgiczne leczenie melancholii erotycznej” Ferrand przyjął bardziej praktyczne podejście. Zalecał upuszczanie krwi trzy do czterech razy w roku, zwłaszcza kiedy zakochany był „dostatecznie tęgi, dobrze odżywiony i pulchny”.
Niekiedy trzeba było podjąć bardziej drastyczne kroki: „Kiedy wyobraźnia pacjenta jest już zaburzona, wolę raczej otworzyć żyłę środkową; jeśli wypływa z niej krew czarna, ciężka i gęsta, można upuścić jej sporo. Następnie upuszczam krew przy kostce u nogi, zwłaszcza u kobiet, a niektóre z nich cierpią na histeryczne duszności lub wpadają w furię wywoływaną przez macicę. Albo też wywołuję jeszcze bardziej odpowiednie upuszczanie krwi z hemoroidów – otwarcie tych żył to najpewniejszy sposób na zapobieganie i leczenie melancholii odmian wszelakich”.
Ferrand proponował też przycinanie nadmiernie długiej łechtaczki i przypalanie kobiecych ud kwasem. W przypadku tak silnej choroby z miłości, że zagrażała przekształceniem się w wilkołactwo, zalecał upuszczanie krwi z żył na rękach do chwili wystąpienia całkowitej niewydolności serca, a następnie przyżeganie czoła i twarzy rozpalonym żelazem.
Widoczne oznaki grzechu
Czasami dowody czyjejś grzesznej natury były oczywiste, np. wygląd nosa lub tego, co z niego pozostało. Wykorzystywanie nosa jako czegoś w rodzaju „szkarłatnej litery” pochodzi co najmniej z epoki starożytnych Egipcjan, kiedy to obcinano nosy (i uszy) lubieżnym sędziom w czasach wielkiego spisku haremowego. W starożytnym Rzymie i Grecji odcinano nosy cudzołożnikom, a pojedynki i wojny również przyczyniały się do uszkadzania tej części ciała. Aby nie stać się ofiarą napaści na tle seksualnym, kobiety niekiedy same odcinały sobie nosy. W IX w. tak właśnie zrobiły mniszki z pewnego francuskiego zakonu, żeby uniknąć ataku ze strony
Fragmenty książki Nathana Belofsky’ego Jak dawniej leczono. Czyli plomby z mchu i inne historie, tłum. Grzegorz Siwek, Wydawnictwo RM, Warszawa 2025
Nieudolność i lenistwo Dariusza Wieczorka
Cyrk z kształceniem przyszłych medyków na kierunkach, które trzeba zamknąć
Ta komedia trwa ponad cztery lata. Mowa o nowych kierunkach medycznych na niemedycznych uczelniach, zgniłym jaju zostawionym ekipie Tuska przez PiS. Mimo zapewnień byłego już ministra nauki Dariusza Wieczorka od ponad roku nadal nie tknięto tematu. Tymczasem degradacja kształcenia postępuje. Lekarzem można zostać po uczelni humanistycznej albo technicznej. O problemie pisaliśmy jeszcze za rządów PiS, kiedy Przemysław Czarnek do spółki z ministrem zdrowia Adamem Niedzielskim rozkręcili ten nieśmieszny cyrk. Wieczorek zaś nie miał odwagi go zakończyć i opowiadał o robieniu dodatkowych analiz, chociaż sprawa była oczywista.
Rezydenci mówią dość (po raz kolejny)
17 lutego pod Ministerstwem Nauki i Szkolnictwa Wyższego odbyła się konferencja Porozumienia Rezydentów OZZL, które po raz kolejny miało wyrazić sprzeciw wobec obniżania jakości kształcenia nowych lekarzy. – Już niemal dwa lata zajmujemy się jako młodzi lekarze walką z degradacją kształcenia na kierunkach lekarskich. Dziewięć miesięcy temu Ministerstwo Nauki podczas komisji sejmowej obiecało wreszcie zmiany prawne, które miałyby to uregulować. Tych zmian dalej nie widać. Nie ma ustawy i nie ma rozporządzenia, którego oczekiwaliśmy. W naszym kraju w świetle prawa 15 studentów może iść do badania ginekologicznego i badać pacjentkę. Wyobraźcie sobie państwo, że to jest wasza córka, siostra, matka. To nowe kierunki lekarskie zaproponowały taki proceder. Apelowaliśmy o zmianę tego stanu rzeczy w lutym poprzedniego roku. Zmianę, która została poparta przez 62 organizacje działające w ochronie zdrowia, w tym radę pacjentów przy Ministerstwie Zdrowia i konferencje rektorów akademickich uczelni medycznych. Dalej jej nie ma – zarzucał władzy przewodniczący Porozumienia Rezydentów Sebastian Goncerz.
Do sprawy wracamy czwarty raz. Ostatnio, 7 października 2024 r., na łamach „Przeglądu” pisaliśmy, że ekipa Tuska obiecała zrobić porządek z nowymi kierunkami medycznymi. Zamiast tego mamy kontynuację polityki edukacyjnej Przemysława Czarnka. Wnioski, które wyłożono podczas konferencji, tylko to potwierdzają. Sebastian Goncerz podkreślał, że Ministerstwo Nauki może zmienić m.in. maksymalną liczebność grup klinicznych jednym rozporządzeniem. Nie potrzeba więc nawet ustawy. Mimo obietnic nadal nic w tej sprawie się nie wydarzyło.
– Czy wiecie państwo, że można otworzyć w Polsce kierunek lekarski, mając zaledwie 12 nauczycieli akademickich zajmujących się zdrowiem? I wszyscy mogą się zajmować tą samą dziedziną, np. może to być 12 dietetyków. Czy tak da się prowadzić kierunek lekarski? W naszej ocenie nie. Oczekujemy, że nareszcie
Dar pomagania
Pierwsze wejścia na oddziały onkologiczne, do poszczególnych sal, były dla mnie dramatem
Jolanta Kwaśniewska – pierwsza dama RP w latach 1995-2005, prawniczka, bizneswoman, założycielka i prezeska Porozumienia Bez Barier
Zaczęła pani wkraczać do trudnej emocjonalnie przestrzeni – przestrzeni szpitali. Często nie wiemy, jak się tam zachować, czasami wręcz boimy się wchodzić. To było zderzenie z nieznanym światem?
– Dla mnie to nie do końca był obcy świat, bo znałam sytuacje, w których chorowali najmłodsi – takich przypadków było wśród znajomych kilkanaście. Wiedziałam, co to oznacza dla rodziny, a co dla samego dziecka. I z jakim zaangażowaniem rodzice w tamtych czasach walczyli, żeby pomóc swoim dzieciom.
W Polsce mieliśmy zawsze świetnych, oddanych lekarzy i pielęgniarki. Głęboko podziwiam medyków, sama przecież chciałam być lekarką – wciąż uważam, że możliwość pomagania ludziom to najpiękniejszy dar. Natomiast lekarze onkolodzy, zwłaszcza onkolodzy dziecięcy, to kategoria szczególna. W latach 90., kiedy umieralność była znacznie wyższa, zajmowanie się dziećmi, patrzenie w ich oczy i przekonywanie, że mimo wszystko będzie dobrze – chociaż wiadomo, że czas, jaki im został, jest bardzo krótki… To było potwornie trudne.
Przywoływałyśmy dane dotyczące przeszczepów szpiku kostnego. Zaledwie kilkadziesiąt na 1,2 tys. chorujących dzieci rocznie miało szansę na przeszczep. Trudno nie poczuć się przytłoczoną tymi liczbami. A przecież problemów było więcej.
– Jak opowiadałam, od samego początku, od kiedy mąż został wybrany na urząd prezydenta, otrzymywałam bardzo wiele listów – potem zaczęły one przychodzić lawinowo. Pisali do mnie wszyscy, którzy po prostu nie mieli pieniędzy, żeby zadbać o swoją rodzinę, o bliskich. Ludzie załamani niespodziewanie trudnymi sytuacjami, które na nich spadły. To właśnie nawał listów i opisywane w nich historie stały się potężnym motorem powstania fundacji.
Wiele listów dotyczyło przeszczepu szpiku kostnego. Dołączona była do nich gruba dokumentacja medyczna. Do tego informacja, że przeszczep jest możliwy tylko w Stanach Zjednoczonych. Koszt: 100 tys. dol. Gros zdesperowanych rodziców prosiło mnie o zebranie środków, ale przecież nie czułam się Panem Bogiem, który ma prawo decydować, do kogo powinny trafić pieniądze, a do kogo nie. Skrajnie trudno przecież wybrać, że opłaci się procedurę transplantacji u jednego z dzieci, a pozostałe kilkadziesiąt, które również aplikowało, nie będzie miało takiej szansy… Wtedy zbiórki społeczne nie były znane, nie istniały żadne serwisy fundraisingowe, starałam się więc prosić różne instytucje, żeby nas wspomagały.
Bardzo ważnym postulatem, ujętym w statucie fundacji, było wyrównywanie szans ludzi chorych, z niepełnosprawnościami, przede wszystkim dzieci.
Od czego zaczęły się pani działania?
– Przychodziły do mnie setki zaproszeń na różne spotkania, wydarzenia, konferencje, ale na swój pierwszy wyjazd wybrałam międzynarodowe dni osób niepełnosprawnych, które odbywały się w 1996 r. w Zgorzelcu.
Tuż przy polsko-niemieckiej granicy. Co pani tam zobaczyła?
– Rewelacyjne warsztaty
Fragmenty książki Pierwsza dama. Jolanta Kwaśniewska w rozmowie z Emilią Padoł, W.A.B., Warszawa 2024
Serce idzie pod nóż
Kardiochirurgia zaczęła się od bójek i przestępstw
Kardiochirurgia zaczęła się od bójek i przestępstw. Ktoś kogoś ugodził nożem, a potem to lekarz stawał przed problemem i próbował go rozwiązać. Zawód zobowiązuje: lekarz powinien działać w każdej sytuacji zagrożenia życia, tego oczekują od niego wszyscy.
Według literatury to Ludwig Rehn jako pierwszy, 9 września 1896 r., dokonał pomyślnego zszycia rany serca. Czy bał się wykonywać taką procedurę? Istnieje domniemanie, że mógł się obawiać o swoją reputację. Dlaczego? Przez lata serce uchodziło za narząd, którego pod żadnym pozorem nie należy dotykać. Dotknięcie zawsze kończyło się śmiercią. Jak to? Chirurdzy nie potrafili szyć? To nie do końca prawda. Samo techniczne zszycie serca nie było problemem dla sprawnego chirurga. Kłopoty zaczynały się po kilku dniach, gdy dawały o sobie znać bakterie i rozpoczynał się proces infekcyjny. Nie istniała bowiem profilaktyka antybiotykowa. Nikt jeszcze takich leków nie wymyślił. Pierwszy antybiotyk, czyli penicylina, został odkryty przez Alexandra Fleminga w 1928 r. w Londynie. (…) W 1945 r. otrzymał za swoje odkrycie Nagrodę Nobla. (…)
Czy wiesz, że pierwsi chirurdzy serca uczyli się szycia od koronkarek? Ciekawe, co przy okazji tej nauki produkowali. Serwetki, kołnierzyki? Przez wiele lat dobry chirurg musiał być przede wszystkim szybkim chirurgiem, bo nie istniały techniki znieczulenia. Jedynie knebel z alkoholem w ustach.
W Polsce pierwsze chirurgiczne zaopatrzenie rany kłutej serca odbyło się 6 grudnia 1898 r. Tak przynajmniej donoszą materiały źródłowe. Przeprowadził je Witold Horodyński, a wydarzyło się to w klinice chirurgicznej prof. Juliana Kosińskiego, w szpitalu Świętego Ducha w Warszawie. Pacjentka niestety zmarła w 22. dniu po zabiegu. Kolejnym śmiałkiem był Wacław Maliszewski, który operował dwóch mężczyzn z ranami kłutymi klatki piersiowej, również bez pomyślnego rezultatu. Nieco więcej szczęścia mieli Jan Borzymowski i Ignacy Watten, a właściwie operowani przez nich pacjenci, którzy przeżyli. Pacjent dr. Borzymowskiego po wyzdrowieniu ponownie wdał się w bójkę z użyciem noża i był odwiedzany w więzieniu przez młodszych lekarzy, zdziwionych faktem, że mężczyzna po operacji serca miewa się całkiem nieźle.
Prawdziwym przełomem w dziedzinie kardiochirurgii było skonstruowanie maszyny pozwalającej na pozaustrojowe natlenianie krwi. Maszyna nazywana jest popularnie sztucznym płucosercem, a fachowo – urządzeniem do krążenia pozaustrojowego. Dokonał tego chirurg John Heysham Gibbon z zespołem inżynierów z IBM w 1953 r. Od tego czasu kardiochirurdzy mogli spokojnie wszywać protezy zastawek serca czy bajpasy, ponieważ krew krążyła w organizmie i była natleniana dzięki urządzeniu, którego zasadniczymi elementami są pompa i oksygenator. W Polsce krążenie pozaustrojowe wprowadzone zostało w klinice prof. Leona Manteuffla w Warszawie w 1959 r.
Warto wspomnieć o początkach kardiochirurgii dziecięcej w Polsce. Przed jej erą dzieci z poważnymi wrodzonymi wadami serca umierały. Pionierem był prof. Jan Kossakowski, który w 1937 r. objął stanowisko kierownika Oddziału Chirurgicznego Kliniki Pediatrycznej przy ul. Litewskiej w Warszawie.
Fragmenty książki dr n. med. Anny Słowikowskiej i Tomasza Słowikowskiego Serce w dobrym stylu, Marginesy, Warszawa 2025
Mizofonia, czyli tortury dźwiękiem
Problem uznawany jest za zmyślony. Bo jak zrozumieć, że ktoś dostaje szału od chrupania, żucia, przełykania, kapania wody z kranu, a nawet oddychania?
Ty być może nigdy nie słyszałeś o mizofonii, za to mizofonik prawie na pewno słyszał ciebie – jak mlaskasz przy jedzeniu, klikasz myszką, pociągasz nosem czy odgryzasz kęs jabłka. Mogło to się zdarzyć w twoim lub w jego domu, w kawiarni, poczekalni, szkole lub biurze, w wagonie metra albo na przystanku. Wykonywałeś proste czynności, nie wiedząc, że doprowadzasz nimi kogoś do szału.
Milena
U Mileny Suproń „to” zaczęło się, kiedy miała sześć lat. Wraz z narodzinami jej siostry pojawił się pierwszy wyzwalacz – odgłosy „ciumkania” niemowlaka pijącego z butelki.
– Mama i tata uważali to za mój wymysł, dostałam od nich okrągłe zero akceptacji – wspomina studentka pierwszego roku finansów w Poznaniu. Podkreśla, że niewiele pamięta z tamtego okresu życia, ale wie na pewno, że jako sześciolatka nienawidząca (!) własnej siostry z trudem radziła sobie z bagażem negatywnych emocji.
Upłynęło sporo czasu, zanim Milenie udało się znaleźć jakiekolwiek pocieszenie… w internecie. – Odkąd pamiętam, umiałam poruszać się w sieci i to tam w wieku 10 lat odkryłam źródło swojego problemu. Sugerowałam mamie, że „to” ma nazwę, ale próby rozmowy spełzły na niczym – opowiada. – Mijał czas, moje samopoczucie się pogarszało, aż w końcu trzy lata później nastąpił kryzys. Trafiłam pod opiekę psychiatry. Lekarz potwierdził autodiagnozę, poinformował rodziców o mizofonii. Mama wreszcie zaczęła mnie słuchać.
13-latce ze wstrętem do dźwięków i depresją pozwolono jeść w odosobnieniu. Odbyła terapię behawioralno-poznawczą u psychologa dziecięcego, nakierowaną na depresję. Ale prawdziwe problemy zaczęły się w szkole średniej.
Końcówka podstawówki i pierwsza klasa liceum przypadły Milenie na czas pandemii koronawirusa. Gdy trzeba było wrócić z nauczania zdalnego do murów szkolnych, bez problemu odnalazła się w nowej szkole. Zyskała przyjaciółkę oraz dużo zrozumienia u nowych kolegów i koleżanek. – Ci, z którymi znałam się bliżej, akceptowali moje prośby o nieżucie gumy czy niemlaskanie – mówi.
Kulminacyjnym punktem tego okresu był wyjazd z rodziną na wakacje do Turcji. Mama i siostra Mileny złapały infekcję w hotelowym pokoju wyziębionym klimatyzacją. Pojawił się nowy wyzwalacz: pociąganie nosem.
– I tu zaczyna się jazda bez trzymanki – ocenia Milena.
z.muszynska@tygodnikprzeglad.pl
Prężna nauka to silne państwo
W Kajetanach wykonujemy najwięcej na świecie operacji poprawiających słuch
Prof. Henryk Skarżyński – uznany ekspert, innowator, naukowiec, lekarz kilku specjalności. O wymiarze jego osiągnięć naukowych świadczy ponad 5 tys. publikacji krajowych i zagranicznych, w tym 66 monografii, 130 rozdziałów w monografiach i ponad 4 tys. doniesień zjazdowych. Dla wielu kluczowych haseł indeksowych jest na pierwszym miejscu lub w pierwszej piątce najczęściej cytowanych autorów we współczesnej literaturze. Autor ponad tysiąca doniesień popularnonaukowych, scenariuszy filmowych i wierszy poświęconych pacjentom. Napisał dwa libretta do musicalu.
Jako lekarz klinicysta wykonał przeszło 240 tys. procedur chirurgicznych i od ponad 20 lat corocznie przeprowadza z zespołem najwięcej w świecie operacji poprawiających słuch. Łącznie wprowadził do praktyki klinicznej ponad 150 nowych rozwiązań. O skali jego dokonań organizacyjnych świadczy wybudowanie największego międzynarodowego ośrodka w swoich specjalnościach – Światowego Centrum Słuchu.
Osobistą i zespołową działalność profesora dostrzegły międzynarodowe kapituły i towarzystwa naukowe, gospodarcze i kulturalne. Został uhonorowany 463 razy, w tym odznaczeniami państwowymi prezydenta RP, prezydentów Gruzji i Ukrainy, króla Belgów, Unii Europejskiej, władz Kirgistanu i Bangladeszu oraz medalami przyznanymi przez papieża Franciszka i prymasa Polski. Jest doktorem honorowym czterech ośrodków uniwersyteckich w Polsce, profesorem honorowym w trzech ośrodkach: w USA, Europie i Azji, członkiem honorowym i pierwszym Polakiem w wielu towarzystwach naukowych o zasięgu światowym.
Pasje artystyczne profesora znajdują wyraz chociażby w organizacji Międzynarodowego Festiwalu Muzycznego „Ślimakowe Rytmy”. W dziesięciu edycjach wydarzenia wystąpiła plejada uzdolnionych wokalnie i muzycznie pacjentów, którzy odzyskali słuch.
Wielokrotnie mówił pan, że spotykał na swojej drodze świetnych ludzi. Ale ci ludzie się nie ukrywają, każdy ma szansę ich spotkać, może więc chodzi o umiejętność ich przyciągnięcia, współpracy, wyciągnięcia tego, co najlepsze?
– Wobec innych uwiarygadnia mnie fakt, że w pierwszej kolejności wymagam od siebie. Tak jestem ukształtowany, to jest zgodne z moją wewnętrzną naturą, z etosem pracy, który otrzymałem od rodziców. Każdy widzi, że się nie obijam. Ciągła praca nad sobą przenosi się na zespół. Jeżeli człowiek nie pracuje nad sobą, nie będzie umiał pracować z zespołem. A w pojedynkę dużo się nie zdziała. Jeżeli ktoś nie ma zaplecza, sztabu, który z nim pracuje, to o sukces jest ekstremalnie trudno.
A co jest sukcesem?
– W tej pracy nie chodzi o błysk. Jeżeli ktoś mnie pyta, dlaczego ośrodek w Kajetanach nazywa się Światowe Centrum, czy to nie jest megalomania, przesada, odpowiadam, że światowych centrów handlu jest wiele na świecie, światowych centrów słuchu też może być wiele. Ale jeżeli czegoś robimy najwięcej w świecie, a często jako pierwsi, mamy tytuł, by powiedzieć, że to światowe centrum. Poza tym użycie takiej nazwy to ogromna mobilizacja, to mnie napędza, by pokazywać to, co nowe, wyznaczać perspektywy i kierunki rozwoju. Mam naturę realnego optymisty, który szuka nowych wyzwań. Siedzimy w sali, gdzie wieczorem odbędzie się kolejny wykład dla ludzi z różnych stron świata, będziemy tym osobom przedstawiali nasze osiągnięcia. To młodzi ludzie, mają specjalizację, ale chcą ją rozwinąć w zakresie chirurgii ucha, chcą zobaczyć nasze operacje na żywo. We wtorek będzie kilkadziesiąt operacji do pokazania. Ogromny wysiłek. Organizujemy to po raz 81.
Po raz 81. przyjeżdża kilkadziesiąt osób popatrzeć, jak pracujecie?
– Tak, a my chcemy, żeby oni to zobaczyli i mogli powtórzyć u siebie – co zresztą robią, piszą prace. Nawiasem mówiąc, z tego obszaru medycyny jestem najczęściej cytowanym autorem w pracach naukowych w międzynarodowym piśmiennictwie.
To ważne?
– Patrząc szerzej na osiągnięcia współczesnej nauki – jeżeli nie jesteś cytowany, nie jesteś uwzględniany w rankingach, to znaczy, że albo nie umiałeś pokazać, co potrafisz, albo nie umiałeś tego utrwalić. Czyli cię nie ma. Jeżeli od ponad 20 lat wykonujemy najwięcej na świecie operacji poprawiających słuch, daje mi to poczucie, że mamy jeden z najpoważniejszych wkładów w obecny międzynarodowy rozwój tego obszaru medycyny i nauki, wyznaczamy trendy. W praktyce to oznacza, że jesteśmy znakomitym partnerem do współpracy i wdrażania nowych rozwiązań, dzięki czemu Polacy mają dostęp do najnowszych technologii, jako jedni z pierwszych albo pierwsi. Jeszcze w tym roku, na początku grudnia, będziemy wszczepiali najnowsze urządzenia, które w tej chwili się pokazują. Jako pierwsi.
A druga strona medalu? Zespół? On też musi być najlepszy.
Chirurgia w zapaści
Towarzystwo Chirurgów Polskich bije na alarm: część oddziałów ratujących życie może zostać zamknięta.
– Mój syn ma kilka zmian, które trzeba obserwować i mieć pod stałą kontrolą. Przyszedł czas na kolejną wizytę kontrolną. Zaczęliśmy sprawdzać terminy w poradni chirurgii dziecięcej i trochę zgłupieliśmy. Nie było wolnych miejsc, co nie jest żadną niespodzianką, ale na stronie jest przycisk „Przeszukaj kolejne 60 dni”. Żona zaczęła klikać. Klik, klik, klik. Przelatywały nie dni, nie miesiące, ale lata. Dobrnęliśmy do maja 2032 r., aby przeczytać: „Nie znaleziono żadnych wizyt spełniających kryterium wyszukiwania”. Poddaliśmy się z prozaicznego powodu. Nasz syn w 2032 r. będzie miał 20 lat, więc nawet nie da się go zapisać do chirurga dziecięcego na taki termin. Poza tym, co bardziej oczywiste, musi mieć wizytę jeszcze w tym roku – opowiada ojciec przewlekle chorego Michała i dodaje w zamyśleniu: – Swoją drogą ciekawe, czy można syna przy takiej kolejce zapisać do poradni dla dorosłych…
Kolejne warstwy problemów.
Według Towarzystwa Chirurgów Polskich wieloletnie niedofinansowanie procedur chirurgicznych, skutkujące pogłębiającym się zadłużeniem szpitali, oraz braki kadrowe to dziś główne problemy chirurgii. Jeśli ten stan rzeczy nie zacznie szybko się zmieniać, niebawem wiele oddziałów chirurgicznych, na których wykonywane są operacje ratujące życie, może zostać zamkniętych. Nawarstwiające się problemy przekładają się na rzeczywistość pacjentów, którzy latami czekają na tzw. zabiegi planowe. Zadziwiające, że dziedzina elementarna dla medycyny jest skrajnie niedofinansowana.
– Jeżeli chirurgia jest w szpitalu deficytowa i trzeba do niej dopłacać, to żadna placówka nie będzie zainteresowana powiększaniem chirurgom przestrzeni zabiegowej. Na tej samej sali operacyjnej mogą w tym samym czasie pracować inni specjaliści, którzy również potrzebują anestezjologa, instrumentariuszki i w większości podobnego sprzętu, ale przynoszą szpitalowi dużo większy zysk. Dość naturalne jest więc, że tzw. dostęp wewnętrzny i dystrybucja usług będą łatwiejsze dla tych, którzy są bardziej rentowni – wyjaśnia prof. dr hab. n. med. Tomasz Banasiewicz, członek Zarządu Głównego Towarzystwa Chirurgów Polskich, dyrektor Instytutu Chirurgii Uniwersytetu Medycznego im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu.
Towarzystwo Chirurgów Polskich wskazuje, że wyceny wysokospecjalistycznych zabiegów w ostatnich latach są raczej obniżane niż wyrównywane do poziomu odpowiadającego ich realnym kosztom. Dziwi to tym bardziej, gdy pomyśleć, że chirurgia jest jedną z dynamiczniej rozwijających się dziedzin medycznych ostatnich lat.
– Najważniejsi powinni być pacjenci i prawidłowe postępowanie medyczne zgodne z najnowszą wiedzą medyczną. Bez odpowiedniego finansowania nie będzie to możliwe. Chirurgia jest dziś m.in. podstawą leczenia nowotworów jelita grubego, tymczasem wycena tej procedury została obniżona aż o 27%. Podobnie niezrozumiałe jest dla nas obniżenie wycen operacji przełyku (z 37 982 zł do 30 855 zł, czyli o 22,4%) lub dużych zabiegów przełyku, takich jak fundoplikacja, kardiomiotomia, protezowanie, operacje uchyłków. Tu obniżono wycenę z 22 342 zł do 17 208 zł (26,4%), a to nie zabezpiecza realnych kosztów, jakie ponoszą szpitale – zwraca uwagę prof. Krzysztof Zieniewicz, prezes Towarzystwa Chirurgów Polskich.
k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl









