Tag "miasta"
Osiedla grozy
Polityka mieszkaniowa jest odbiciem systemu wartości, jakim kieruje się każda władza
Przez każde większe polskie miasto biegną niewidzialne granice odgradzające coraz szczelniej bogatych od biednych. Nieformalne, ale odczuwalne dla tysięcy ludzi linie podziałów często są kreślone rękami i samorządowców, kierujących się jak najbardziej ideologicznymi pobudkami. Powstawanie tzw. osiedli grozy to często efekt traktowania lokatorów komunalnych jako grupy, którą z zasady należy zakwaterować w miejscach, gdzie nie zamieszkałby nikt, kto nie został do tego zmuszony.
W Polsce nie brakuje miast, których włodarze alergicznie reagują na takie hasła jak odpowiedzialność społeczna czy interes społeczny. Przykładem myślenia o społecznej polityce mieszkaniowej jako o narzędziu represjonowania najuboższych lokatorów było opuszczone już osiedle grozy Dudziarska na obrzeżach Warszawy. Kilkanaście lat temu, tuż przed Euro 2012, o krok dalej posunęły się władze Gdańska, oddając do użytku budynek mieszkalny kojarzący się z więzieniem i gettem.
Ulica Ubocze. Blok ufundowany dzięki partnerstwu publiczno-prywatnemu ulokowano na obrzeżach – tak jakby samo istnienie lokali socjalnych było plamą na obrazie miasta. Z zewnątrz budynek łatwo pomylić z hotelem robotniczym z końca lat 60. Ci, którzy stają przed nim po raz pierwszy, często nie mogą uwierzyć, że budowla powstała zaledwie 12 lat temu. Wybite szyby licznych opuszczonych lokali, zabezpieczone jedynie folią, kojarzą się z mrocznymi ulicami nowojorskiego Bronksu z końca lat 70. Jednak w przeciwieństwie do metropolii zza oceanu Gdańsk nie zmaga się z ostrym kryzysem finansowym, a nawet znajduje się w czołówce najlepszych miejsc do życia i pracy w Polsce.
Bloku nie zbudowano w ramach oszczędności, założeniem porozumienia między władzami miejskimi a dużą firmą deweloperską było pokazanie, że rozwijające się miasto może łączyć interesy prywatnych podmiotów deweloperskich z wrażliwością społeczną. W zamian za przekazanie gruntów pod budowę nowoczesnego kompleksu wieżowców Olivia Centre deweloper w ciągu półtora roku postawił blok mieszkalny z prefabrykatów, przeznaczony dla lokatorów oczekujących na przydział mieszkania komunalnego. Inwestor miał w tym przypadku wolną rękę. Każde jego działanie prezentowano w mediach jako dowód niesłychanej hojności. Firma deweloperska jako podmiot prywatny ma przede wszystkim generować przychód i utrzymywać się na rynku nieruchomości. Jej funkcją nie jest realizowanie polityki społecznej. Zaspokojenie potrzeb mieszkaniowych to konstytucyjny obowiązek każdego samorządu terytorialnego.
Hojność to waluta chętnie wydawana przed kamerami, na konferencjach prasowych. Jednak deweloper, kierując się czysto wolnorynkową logiką, najwyraźniej po cichu postanowił z nią nie przesadzać, oszczędzając zarówno włożone w inwestycję pieniądze, jak i materiały budowlane.
Zbudowana tanim kosztem konstrukcja dość szybko zaczęła ulegać dewastacji, a brak udogodnień dla osób z niepełnosprawnościami uwięził w mieszkaniach najstarszych i zniedołężniałych lokatorów.
Młotkiem trudno pomalować ścianę, do realizacji określonych zadań służą odpowiednie narzędzia. Podobnie sytuacja wygląda w przypadku zadań miasta i firm prywatnych. W Gdańsku miejska polityka upychania ubogich i niekiedy problematycznych lokatorów w jednym budynku, w połączeniu z powierzaniem nienadzorowanej firmie prywatnej zadań należących do obowiązków gminy stała się potwierdzeniem neoliberalnej tezy o patologiach cechujących państwowe i komunalne inwestycje mieszkaniowe.
Ruina w prezencie
Plecy około dwudziestoletniego chłopaka pokryły się bąblami po jednej nocy we własnym łóżku. To ślady po ugryzieniach pluskiew. W kuchni dość regularnie można zobaczyć sporych rozmiarów karaluchy. By ograniczyć inwazję, mieszkańcy zalepiają kratki przewodów wentylacyjnych, jednak niewiele to pomaga. Latem, gdy temperatura dochodzi do 30 st. C, pani Bożena woli duchotę szczelnie zamkniętego mieszkania niż niechciane towarzystwo. Karaluchy łatwo znaleźć w zmywarce i kuchence mikrofalowej, która w środku nocy włącza się samoczynnie w wyniku takich odwiedzin.
– Pamiętam, kiedy wprowadziłam się do bloku przy ulicy Ubocze. Jechałam samochodem pod wówczas jeszcze ogrodzony budynek. Byłam przerażona. Co prawda, blok był wówczas nowy i w dobrym stanie technicznym, ale z zewnątrz wyglądał jak hotel robotniczy. Chciało mi się płakać. Moja sąsiadka mieszkała z nastoletnią córką. Sąsiedzi potrafili co tydzień urządzać huczne imprezy. W 2011 r. w same Święta Wielkanocne podpalili jeden bok
Sekretne życie krzaków
Czyli pokrzewka na Patelni
Nazwa „Patelnia” mogła się wziąć od zaokrąglonego kształtu placu przed stacją metra Centrum albo może od tego, że jego powierzchnia nagrzewa się jak cienkie aluminium. Choć może trudno to dostrzec w otaczającej ją brzydocie, Patelnia jest otoczona zielenią. Nie są to ogrody Semiramidy, raczej oaza na pustyni asfaltu. Kilka razy do roku przychodzę tu, żeby fotografować sekretne życie krzaków. Trudno jednak napawać się przyrodą w miejscu, w którym tak łatwo wdepnąć w ludzkie gówno.
To ciekawe ćwiczenie: obserwować mimo przetaczającego się tłumu, mimo hałasu, w atmosferze niesprzyjającej kontemplacji i niesprzyjającej w ogóle niczemu. A przecież w tych krzakach, pełnych szczurzych norek i tuneli, zawalonych niedopałkami, opakowaniami i innymi pospolitymi śmieciami, co roku w majowe noce śpiewa słowik szary. Lubię patrzeć, jak ludzie przystają, szeroko otwierają oczy ze zdumienia i rozglądają się z niedowierzaniem. (…) Głos słowika jest donośny, a tony dźwięczne, więc kiedy ruch uliczny rzednie, trele, gwizdy i kląskania z łatwością przebijają się przez miejski szum. Gdy śpiewa, słychać go kilkaset metrów dalej.
Patelnia zwróciła uwagę warszawskich ptasiarzy przeszło dekadę temu. Późną jesienią i zimą 2014 r. Adam Dmoch obserwował tu m.in. piegżę i cierniówkę, gatunki, których o tej porze roku już się w Polsce nie spotyka. Największą sensację wzbudziła wówczas jednak ciepłolubna jarzębatka, która wcześnie, bo już w sierpniu i wrześniu, migruje do wschodniej Afryki. Zjeżdżali się do niej obserwatorzy i fotografowie z całego kraju. Pierwszy raz widziałem ją przy słupie kilometrowym, który wskazuje nieubłaganie, że mamy z Warszawy tak samo daleko do Brukseli, jak blisko do Moskwy: 1122 km. W tych samych zaroślach wypatrzono wówczas słowika szarego, choć w grudniu można się go spodziewać raczej gdzieś na południe od jeziora Tanganika. Ptasiarze zaczęli więc baczniej przypatrywać się przemykającym w gęstwinie ptakom.
Okazało się, że jesień 2014 r. nie była jednorazowym incydentem – zimujące jarzębatki i słowiki przestały dziwić, wkrótce stały się czymś właściwie oczywistym. Ten trend nie miał jednak ogólnopolskiego charakteru – krzaki wokół Patelni to zimowiskowa eksklawa dla ciepłolubnych gatunków. Według jednej z hipotez ciepłe podmuchy z wywietrzników metra wydłużają sezon wegetacyjny okolicznych krzewów; tutejsze bezkręgowce także mogą być dłużej aktywne. Okazało się też, że ciekawe ptaki można tu zobaczyć przez cały rok.
Patelnia to niespodzianka. Najbardziej wytrwałym kronikarzem tych okolic jest warszawski fotograf przyrody Krzysztof Koper, który udokumentował tu niemal 70 gatunków. Do tej pory nikomu nie udało się przekonująco wytłumaczyć fenomenu tego miejsca. W kępach tamaryszków, rokitników, ogników, berberysów i kosówki, a także na okolicznych drzewach można się spodziewać niepojętego. W krzakach terkotał szuwarowy trzciniak, wyciągała się drobna czapla – bączek – na gałęziach przysiadł nocny, wrzosowiskowy lelek. Być może część z nich to ofiary kolizji z Pałacem, które próbują tu dojść do siebie. Zderzenia z najsłynniejszym warszawskim drapaczem chmur opisywane były już od połowy lat 50., od chwili, kiedy budynek na trwałe wpisał się w krajobraz miasta.
W drugiej połowie lat 90. Problem ten szczegółowo analizowali Łukasz Rejt i Michał Maniakowski. W ciągu blisko trzech lat badań zebrali
Fragment książki Stanisława Łubieńskiego Długie życie czarnego kota, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2025
Najszczęśliwsze państwo dla młodych
Litwa oferuje coś rzadkiego – poczucie wolności twórczej
Korespondencja z Litwy
20 marca 2024 r., w ustanowionym przez Zgromadzenie Ogólne ONZ Międzynarodowym Dniu Szczęścia, pojawił się kolejny World Happiness Report. Pierwsze miejsce zajęła, podobnie jak w poprzednich latach, Finlandia, drugie Dania, trzecie Islandia. Litwa znalazła się na miejscu 19. Jednocześnie wygrała ranking na najszczęśliwszy kraj dla ludzi poniżej trzydziestki. Tak, milenialsi i zetki ocenili Litwę na 7,76 w skali 1-10, o wiele wyżej niż Polskę, Wielką Brytanię czy USA.
Wszystko, czego trzeba
Błyszczą witryny jak świeżo umyte, błyszczą szyldy, mijam coffee, kepykla, lunch bar, Italiana i Beigelistai, bo w końcu bajgle wymyślono tu, nie w Nowym Jorku. Jeśli ktoś nie wie, jak tu jest, niech przyjedzie – szczęka mu w tym Wilnie opadnie. Bo szczęście na Litwie sprawdzam tam, gdzie jest go pewnie najwięcej – w stolicy.
– Litwa doświadcza wzrostu gospodarczego – mówi Petras Staselis, lokalny przewodnik.
Potwierdzają to od lat dane, np. PKB z 2024 r., który w Unii Europejskiej wyniósł 1%, średnio dla państw UE – 1,6%, a na Litwie 2,7%. Dało jej to 8. miejsce, przed Francją, Belgią czy Niemcami.
– Przez wiele lat młodzi z Litwy wyjeżdżali do Wielkiej Brytanii, Irlandii czy innych państw – kontynuuje Petras. – Teraz jakość życia jest tu taka sama jak tam, a koszty utrzymania niższe. Jest dobra praca oraz wiele możliwości, by uczynić życie satysfakcjonującym i ciekawym.
Idę ulicami czystymi jak nigdzie. Mijam odrestaurowane kamienice, nowe biurowce, ludzie palą na zewnątrz, młodzi i dobrze ubrani. Obok kawiarnia, restauracja, biuro coworkingowe i sklep z winami o nazwie The Hedonist.
– W tym mieście jest wszystko, czego młodym trzeba – przyświadcza Aldodas, sprzedawca. – Jest świetna praca, wiele miejsc, gdzie można pójść. Pochodzę stąd i widzę, jak Wilno się zmieniło.
Po przeciwnej stronie ulicy mamy więzienie na Łukiszkach wybudowane jeszcze w XIX w. Miejscem przetrzymywania skazanych było do 2019 r. Wtedy je zamknięto, ostatnich więźniów przeniesiono, ale całość zachowano, można zwiedzać cele i cerkiew wybudowaną na tym terenie w 1905 r. Dodano przestrzeń kulturalno-knajpianą. Dziś mamy więc Więzienie na Łukiszkach 2.0.
– Odbywają się pokazy filmowe, koncerty, a wielu młodych, niezależnych artystów ma tu swoje studia – opowiada barman Erik pracujący w jednym z knajpianych ogródków. – To scena artystyczna Wilna. Młodzi ludzie i underground.
Obok mnie przy barze dwóch muzyków dyskutuje po angielsku o nowym kawałku. Przy stoliku dziewczyna pracuje na laptopie. Na wielkim ekranie leci jakiś klip.
– Gdy wyjeżdżam w podróż, po jakimś czasie mam ochotę tu wrócić – wyznaje Erik. – Wtedy czuję, jak tu jest dobrze. W Wilnie jest dużo miejsc dla młodych. To całkiem fajne miasto i staje się coraz nowocześniejsze.
Idę przez most Zwierzyniecki na Zwierzyniec, dzielnicę w zakolu Wilii, gdzie dużo jest drewnianych domów z początków XX w. Tu też są restauracje, kawiarnie, sklepy i energia. W Kalimera cafe dostaję od greckiego właściciela kawę jak z południa Europy i siadam do rozmowy z Aurisem, przeszło 40-letnim biznesmenem z Wilna.
– Wilno jest dziś o wiele żywszym miastem niż Ryga czy Tallin
Zwierzogród
Żadne zwierzę nie jest tubylcem w mieście, wszystkie gatunki to imigranci szukający szczęścia w nowym ekosystemie
Gorącego, pogodnego wieczoru w sierpniu 2020 r., kiedy zachodziło słońce, wyjeżdżałem rowerem z centrum Berlina, żeby popływać w Teufelssee – „jeziorze diabła” – w Grunewaldzie. Miło zażyć kąpieli w dzikim jeziorze w środku miasta, w otoczeniu drzew i sapiących dzików. Wówczas tego nie wiedziałem, ale jedna z loch, przezywana Elsą, tego samego dnia zdobyła międzynarodową sławę: w towarzystwie warchlaków ukradła kąpiącemu się jegomościowi torbę z laptopem i uciekła z nią. Zdjęcia nagiego pulchnego mężczyzny rozpaczliwie goniącego złodziejkę po plaży szybko stało się wiralem, podczas kiedy ja pływałem w ciemniejących wodach.
W ostatnich latach berlińskie dziki zajmowały duże części miasta, a wśród ludzi zachowywały się coraz odważniej. Stanowią część procesu niewiarygodnego przypływu zwierząt do miast, trwającego od kilku lat. Koale czują się w Brisbane jak u siebie, a żałobnice eukaliptusowe – gatunek zagrożony wyginięciem – rozgościły się w Perth. W tym samym czasie sokoły wędrowne zostały zurbanizowane, liczebność pszczół w miastach znacznie wzrosła, wilki zaczęły kręcić się po przedmieściach Europy Środkowej, a największe skupisko mulaków w Minnesocie zamieszkało w aglomeracji Twin Cities. Marmozety lwie przybywają do brazylijskich miast. Wydry, korzystające z czystszych wód oraz ponownej naturalizacji miejskich działów wodnych, na początku XXI w. były widziane w Singapurze, Chicago i w ponad 100 angielskich miastach i miasteczkach. Nawet lamparty plamiste – skryte i traktujące ludzi z ostrożnością – przeniknęły do Mumbaju i przemykają nocami po mieście, przeważnie niezauważone. Kojoty przejęły miejski styl życia, odkąd w latach 90. XX w. zaczęły eksplorować amerykańskie miasta. Obecnie bardzo licznie egzystują obok innych niedawnych migrantów do miasta, takich jak szopy pracze i skunksy. Stanowią forpocztę najeźdźczej armii dzikiej przyrody, która ze wszelkim prawdopodobieństwem wkrótce obejmie też wilki, pumy i niedźwiedzie.
Sokół wędrowny, przyglądający się miastu z punktu obserwacyjnego na wieżowcu, wcale nie dostrzega zagrożonego środowiska. Krajobraz widziany oczami tego ptaka przypomina urwiska i kaniony jego naturalnych terenów łowczych – ale jeszcze lepsze od prawdziwych, ponieważ dobrze zaopatrzone w zdobycz. Para sokołów wędrownych przeniosła się do Nowego Jorku w 1983 r. i po 40 latach miasto może się poszczycić największym zagęszczeniem osobników tego gatunku na świecie. W ostatnich latach ptaki te zamieszkały też w Kapsztadzie, Berlinie, Nowym Delhi, Londynie i dziesiątkach innych dużych miast.
Globalny boom na drapacze chmur, który miał miejsce na początku XXI w., był błogosławieństwem dla sokołów wędrownych, ponieważ wielokrotnie zwiększył liczbę urwisk. Wysokie budynki preferowane przez zglobalizowany kapitalizm są idealne do tego, by dać z nich nura. Osobniki w Nowym Jorku wykorzystują tunele aerodynamiczne między wieżowcami, aby zagnać stada gołębi w stronę morza, gdzie mogą je złapać. Tymczasem większa liczba gołębi w Nowym Delhi przyciągnęła pod koniec drugiej dekady XXI w. sokoły wędrowne, puchacze indyjskie, krogulce małe, pustułki i orły południowe, które chciały spróbować szczęścia w dużym mieście. Panowanie sokołów wędrownych zapewne jest dowodem na zdrowie miasta. Ten gatunek to szczytowy drapieżnik w łańcuchu pokarmowym, uzależniony od drobnoustrojów, owadów, małych ssaków i ptaków. Żyje wśród nas, dlatego że ośrodki miejskie są najbardziej bioróżnorodne w całej swojej historii.
Żadne zwierzę nie jest tubylcem w mieście. Wszystkie gatunki miejskie – tak jak my, sokoły wędrowne, a nawet szczury – są imigrantami szukającymi szczęścia w nowym ekosystemie. Dzikie zwierzęta, które uczą się, jak żyć w metropolii, przechodzą synurbizację. Sokół wędrowny jest symbolem tego procesu, ponieważ ponownie odkrywa obfity krajobraz w ludzkiej metropolii. Zurbanizowane zwierzęta muszą być elastyczne – czyli umieć dopasować swoje zachowania do oszałamiającego nowego środowiska oraz, co kluczowe, do bliskości ludzi. Szczury, karaluchy, gołębie i małpy robią to od tysięcy lat. Obecnie do tego grona dołącza nadzwyczajna gama zwierząt. Przechodzą one, podobnie jak ich poprzednicy, szybką adaptację.
Miasta przeżywają istotną zmianę, gdy adaptują się do wyjątkowej sytuacji klimatycznej i odpowiadają na naszą potrzebę obcowania z przyrodą. Dzięki temu stały się dobrymi środowiskami dla licznych gatunków, ponieważ można tu znaleźć coraz bardziej zarośnięte parki, coraz więcej koron drzew i coraz dziksze mokradła oraz rzeki. Sytuacja zmienia się też poza granicami metropolii.
Miejska ekspansja, intensyfikacja rolnictwa, deforestacja, fale upałów, susze i pożary zmuszają wiele gatunków do szukania schronienia w miastach i przystosowania się do nowego otoczenia. Co możemy zrobić, żeby centra stały się gościnne dla stworzeń uciekających przed zgubnymi skutkami naszych działań? Jaki los czeka te gatunki? Współistnienie zwierząt i ludzi nigdy nie było pozbawione trudności.
Wróćmy do Elsy i dzików w Berlinie. Dzikie zwierzęta – podobnie jak chciwa Elsa – szybko przestały być ciekawostką, a zaczęły przeszkadzać ludziom, dlatego że przewracają śmietniki i ryją w ogródkach, parkach i na cmentarzach. Miasto musi dokonywać odstrzału 2 tys. okazów rocznie.
Po tym, jak podczas lockdownu w 2020 r. wydry zrobiły nalot na staw w Singapurze i urządziły sobie ucztę z drogich ryb hodowlanych, odezwały się głosy nawołujące do trzebieży. Singapurczycy jednak zażarcie bronili zwierząt – premier opublikował tweet z poparciem dla wodnych futrzaków.
The Twin Cities, czyli obszar metropolitalny Saint Paul-Minneapolis, płaci eksterminatorom 250 dol. za zlikwidowanie jelenia i 700 dol. za wstrzyknięcie sarnie środków antykoncepcyjnych. Peryferia miasta są dobrym środowiskiem dla jeleni (i dzików), dlatego ich liczba gwałtownie rośnie, choć oznacza to sporo problemów, w tym boreliozę. Ogródki na tyłach podmiejskich domów stały się zapleczem terenów łowieckich, służą legalnej i wspieranej kontroli populacji. Coraz częściej słychać skargi na miejskie borsuki w Wielkiej Brytanii – coraz liczniejszą obecność nieuchwytnych gatunków zauważają także mieszkańcy miasta Sherlocka Holmesa.
Musiało minąć nieco ponad 100 lat, żebyśmy przestali patrzeć na miasto jak na miejsce jałowe i zdegradowane, a zaczęli skarżyć się na nadmierną obfitość dzikiej przyrody. Bez względu na to, czy zwierzęta kochamy, czy je nienawidzimy, czy się ich boimy, będziemy musieli przywyknąć do współżycia z rosnącymi populacjami dzikich gatunków. (…)
Osobniki tego gatunku robią niezłe widowisko, gdy lecą nad miastem w zbitych chmarach na tle zapadającego zmierzchu. Rudawka szarogłowa to australijski zwierz z rzędu nietoperzy. Ma skrzydła o rozpiętości ponad metr, pomarańczowy futrzany kołnierz i świdrujące, ciemne oczy osadzone w szarym pyszczku. Za dnia ten ogromny ssak śpi głową w dół, obejmując swoje ciało gigantycznymi skrzydłami. Nocą lata w poszukiwaniu nektaru z kwiatów eukaliptusa, owoców z lasu deszczowego i 100 gatunków rodzimych roślin. To najważniejszy lokalny gatunek, odgrywający zasadniczą rolę w ekosystemie południowo-wschodniej Australii. Kiedy szuka pożywienia
Fragmenty książki Bena Wilsona Miasto i dżungla. Jak natura wrosła w cywilizację, przeł. Monika Skowron, Znak Horyzont, Kraków 2025
Perła renesansu trzeszczy w szwach
W 360-tysięcznej Florencji przemysł turystyczny kwitnie. I sięga po kolejne rekordy
Rzymianie budowali swoje miasta zgodnie z klasyczną tradycją na planie kwadratu. Na planach ich ulice układały się równolegle i prostopadle. Ale czasy się zmieniały. Przyszło średniowiecze, a z nim w miejsce klasycznego porządku pojawił się rozgardiasz. Plan ulic często ustalał przypadek, np. osiołek niosący na grzbiecie budulec i dobra nowego mieszkańca. Jeśli się zaparł albo coś mu stanęło na drodze, wyznaczał miejsce postoju albo krętą drogę dojścia do nowego siedliska. Takie dwa style do dziś widać na planie Florencji.
Kwitnąca turystyka, ale bez zieleni
Toskańska perła renesansu żyje głównie z turystyki. W Europie Zachodniej takie destynacje są już maksymalnie przeciążone i gdzieniegdzie mieszkańcy zaczynają się buntować, bo ich przestrzeń życiowa została brutalnie pomniejszona. Tymczasem w 360-tysięcznej Florencji przemysł turystyczny kwitnie. I sięga po kolejne rekordy. Przed pandemią COVID-19 odwiedzało ją rocznie 10 mln osób i wydawało się, że nikt więcej do tego miasta już się nie wciśnie. Tymczasem policzono, że w 2024 r. przybyło do niego 14 mln turystów i miasto ten napór wytrzymało. W związku z ostatnim Dniem Wyzwolenia, obchodzonym 25 kwietnia, i pogrzebem papieża Franciszka 26 kwietnia, we Florencji nałożyły się dni wolne – nawałnica ludzka była więc nie do wyobrażenia. Florencja trzeszczy w szwach.
Ta renesansowa perła kultury, zbudowana jeszcze za czasów rzymskich, nie utrzymała swojej pierwotnej nazwy – Florencja to znaczy kwitnąca, miasto kwiatów. Ponieważ ludziom trudno się wymawiało dwie następujące bezpośrednio po sobie spółgłoski, wybrano prostszą wersję – Firenze. Nazwa Florencja, Florence pozostała w innych językach.
Z uwagi na interesy mieszkańców miasto szybko się rozbudowywało – każdy metr gruntu był wykorzystywany, więc w starej jego części nie pozostawiono nawet skrawka zieleni. Wszystko jest tu z kamienia, a najbardziej reprezentacyjne budowle, w tym kościoły i bazyliki, mają fasady w bardzo charakterystyczny sposób obłożone czarnym i białym marmurem.
Agnieszka Pawlak, przewodniczka po mieście, mówi, wskazując na dwa trójkątne trawniki na placu przy Santa Maria Novella: – To jedyna zieleń w tej części miasta, i to całkiem na nowo uzyskana. Jeśli są tu jakieś ogrody, to tylko prywatne, wewnątrz wielkich posiadłości, na pałacowych patiach, do których zwykli ludzie nie mają dostępu. Dawni bogaci mieszkańcy budowali dla siebie siedliska o wyraźnie obronnym charakterze. Gdy jakiś intruz chciał do nich wtargnąć, sypały się na niego kamienie albo lała gorąca smoła. W mniej poważnych potyczkach spuszczano na głowy nieczystości. A ponieważ miasto nie miało kanalizacji, by nie czynić niewinnym większej szkody, każdego ranka przed wylaniem nocnika z wieży zwyczajowo wołano ostrzegawczo: „Avanti!”. To było hasło typowe właśnie dla Florencji, co tłumaczy się na nasze: do przodu, no dalej itd.
Medyceusze zwyciężali w wielu konkurencjach
Najsłynniejszym i największym zabytkiem Florencji jest katedra Santa Maria del Fiore, którą zaprojektował i zbudował rzeźbiarz i architekt Filippo Brunelleschi. Wcześniej studiował konstrukcje starożytne w Rzymie, ale by przenieść pewne metody i doświadczenia na grunt florencki, skrzętnie ukrywał swoje prace projektowe. Makiety przedstawiane komisjom konkursowym były przez ich twórcę ściśle strzeżone, wykonane z warzyw, np. marchewek, a po akceptacji zjadane przez autora.
Projektant zastosował tutaj niezwykłe jak na ówczesne czasy rozwiązania techniczne: zdecydował się na wykonanie kopuły o dwóch powłokach oraz zastąpienie kamienia w górnych partiach lżejszą cegłą. Obiekt jest monumentalny, a na niewielkim placu przed katedrą stoją jeszcze ogromne baptysterium oraz dzwonnica. Perspektywa patrzącego z bliska stwarza wrażenie, że dzwonnica przewyższa kopułę katedry, ale to typowe złudzenie optyczne. Dzwonnica ma ponad 80 m, a kopuła katedry z latarnią na szczycie – ponad 100 m i jest nie tylko najwyższą budowlą Florencji, ale przez wiele lat była najwyższą budowlą sakralną na świecie. Do dziś zachowała jedno z pierwszych miejsc w rankingu (jest czwartą największą w Europie – po Rzymie, Mediolanie i Londynie). Ogrom budowli to efekt ambicji władz Florencji, słynnego rodu Medyceuszy, którzy pragnęli zwyciężać także w konkurencji budowalnej.
Brunelleschiego można natomiast nazwać prekursorem BHP – ograniczył bowiem robotnikom picie wina, a dostawy trunku były na jego rozkaz specjalnie rozwodnione. Ponadto budowniczy pracujący na tak wysokiej budowli mieli pasy bezpieczeństwa, więc choć inwestycja trwała długie lata, tylko jeden z nich spadł z rusztowania i się zabił.
Konkurowali ze sobą także florenccy rzeźbiarze i architekci. Oprócz Brunelleschiego w historii zapisał się Lorenzo Ghilberti, który m.in. wygrał konkurs na projekt i wykonanie drzwi z brązu do baptysterium przy katedrze Santa Maria del Fiore. Utrzymanie powstałych
b.tumilowicz@tygodnikprzeglad.pl
Ryga się nie buntuje
Miasto ma potencjał, ale nie ma na siebie pomysłu
Korespondencja z Łotwy
Para dziewczyn lekko się kiwa. Red Bulle w dłoniach, płaszcze na plecach, na ramionach torebki z imitacji skóry. Chłopaki w porozdzieranych dżinsach i czarnych kurtkach puchowych skaczą z rękoma w górze. „Omnibus! Omnibus!”, leci piosenka, a ludzie tańczą. Nad nimi wiruje kula. Didżejka wycisza na kilka sekund muzykę, by ludzie wykrzyczeli fragment tekstu, i jedzie dalej. Jak na koncercie.
Klub nazywa się Tallinas Pagalms i mieści się w kombinacie o nazwie Tallinas kvartāls. Tereny poprzemysłowe, knajpy, kluby, restauracje, hala z jedzeniem, ludzie palą na zewnątrz tłumnie, a na ścianach krzyczą graffiti. W środku wiszą zdjęcia i plakaty. Stary zegar i telewizor na leciwym regale. Fotele, stoły, kanapy z lat 70. czy 80. Siedząc w takim fotelu ze słodkim piwem Madonas, zastanawiam się, czy Ryga to Bałkany wschodu.
Usterka w systemie
Z głośników dobiega amerykański hit z lat 50., tyle że po łotewsku. Na krześle obok rośnie sterta kurtek. Chłopaki i dziewczyny tańczą. Nie ma w tej knajpie turystów i nie ma hipsterów. Choć w Rydze są, ale tylko okazjonalnie. Bo są tu hipsterskie kawiarnie, jak Rocket Bean Roastery, gdzie wypalają kawę, a ludzie, którzy wchodzą do środka, wyglądają jak godziny analiz trendów z nowojorskiego Brooklynu, berlińskiego Kreuzberga i londyńskiego Hackney. I modne psy mają. A to, czego nie mają, to luz. Są jacyś spięci i te ciuchy wcale nie leżą na nich w sposób naturalny. Jakby to wszystko przyszło obce ze świata, skoro lata Ryanair.
Buntu w Rydze nie widać. Jakaś dziewczyna ma „Fuck” na koszulce, gdzieś obija mi się o oczy wlepka „Be a rebel” i to wszystko. Jeszcze trochę street artu. Młodzi są wszędzie, tylko młodości jakoś mi tu brak. Trafiła się w jednym tylko miejscu. Nazywa Museum LV, a tytuł wystawy to „NOME | black tape revolution”. „NOME to błąd w systemie”, a „BLACK TAPE to błąd, który staje się globalnym ruchem”, pisze inicjatorka wydarzenia Elina Magilina. I rozmyśla o jednostce uwikłanej w system, której życiem rządzą algorytmy. Krytykuje reklamy, billboardy, marki, social media i szuka w tym wszystkim człowieka. „Twój wybór jest rewolucją”, pisze i pyta: „Czy odważysz się być USTERKĄ w systemie?”.
Miasto jest spokojne i ciche. Jak gdyby wszyscy z niego pouciekali. Mało ich tu po prostu. W Rydze mieszka 600 tys. ludzi na 300 km kw. Z polskich miast najbliżej tym danym byłoby do Łodzi. Próbuję chwycić tożsamość mieszkańców stolicy Łotwy, ale mi się nie udaje. To ci w hipsterskiej kawiarni, ci na dyskotece czy facet, który idzie ulicą z kiełbasą i chlebem w plastikowej reklamówce? Do tego dochodzi świadomość, że 25% społeczeństwa na Łotwie stanowią Rosjanie. W 2023 r. w Rydze mieszkało ich ponad 200 tys.
Niedobitki turystów przechadzają się po centrum, wymieniając uwagi o pamiątkach. Na większości suwenirów jest kot z filmu animowanego „Flow” w reżyserii Gintsa Zilbalodisa. Magnesy, pocztówki, breloczki – wszędzie kot z „Flow”. I na wielkim napisie „Riga” na starówce, niedaleko pomnika Strzelców Łotewskich, też siedzi kot. „Flow” wygrał Oscara i wygrał całą Łotwę. Co do pomnika, jest to 13 m ciężkiego socjalizmu. Kiedyś był poświęcony Czerwonym Strzelcom Łotewskim, dziś Strzelcom Łotewskim 1915-1920. Historia.
Po drugiej stronie Dźwiny, na którą przechodzę mostem Kamiennym, też jest historia. Choć chciałaby być nowoczesnością. Biblioteka Narodowa Łotwy od 2014 r. mieści się w nowej siedzibie, określanej mianem nowoczesnej, ale mnie na myśl przywodzi socjalizm. Nie wiem tylko, czy styl miał być nawiązaniem do tradycji, czy po prostu siedzi tu tak głęboko, że bez tego się nie da.
W mieście jest trochę wszystkiego. Trochę Niemiec, trochę Rosji i trochę socjalizmu właśnie. Z bloków z zabudowanymi balkonami wystają wielkie talerze anten satelitarnych. Secesyjne kamienice, których jest tu niemal 800, bo to miasto Art Novueau, mają kute bramy, zdobione fasady i oryginalne ornamenty. Restauracje oferują ryby, bary – piwa zwykłe i kraftowe. A na parkingach widać sporo samochodów marki Volvo. Auta są tu, jak wszystko, stare (łady), nowe (volvo) i szpanerskie (np. jaguar z żółtymi felgami). Są też oczywiście mercedesy, audi i są kolesie w czarnych kurtkach chodzący grupami. Gdy byłam tu w 2008 r., Ryga mnie zachwycała, dziś mam wrażenie, że od tego czasu niewiele się zmieniła. Poza tym, co przyleciało Ryanairem. Oddalone o 300 km Wilno wykonało o wiele większą robotę.
Polityka, Ukraina i Ryga
Wychodzę na papierosa na zewnątrz
Brutal z Katowic
Dawny dworzec był odważną ikoną architektoniczną, która miała pecha i zaliczała się do niechcianych pamiątek przeszłości
Gdy przyjeżdżam do Katowic pociągiem, wychodzę na halę peronową, gdzie betonowe kielichy witają podróżnych. Ponad 10 lat temu przestrzenią dawnego węzła komunikacyjnego zawładnęło ogromne centrum handlowe. Galeria Katowicka wciska się pomiędzy kamienice sprzed wieku. Na wizualizacjach fasada miała odbijać historyczne detale sąsiednich budynków, finalnie powstała srebrna kratka i ogromna przestrzeń reklamowa. Miejsce to przeszło wielką zmianę – czy na dobre, czy złe, nie mnie oceniać, to zależy od perspektywy spojrzenia. Pytanie, czy udało się oswoić zaniedbaną przestrzeń, czy może raz na zawsze straciliśmy ikonę architektury?
Dawny dworzec, zwany Brutalem z Katowic, był odważną ikoną architektoniczną, która miała pecha i – jak to określił reportażysta Filip Springer – zaliczała się do źle urodzonych w PRL, niechcianych pamiątek przeszłości. Przez ogół społeczności od lat 90. uznawany był za miejsce niebezpieczne i zaniedbane. Bryła, która pół wieku temu brutalnie wcięła się w przestrzeń Katowic, po prawie czterech dekadach tak samo błyskawicznie znikła. Nowy kompleks handlowo-usługowy połączony z dworcem ma kształtem nawiązywać do dawnej formy, ale nie wszyscy mogą się zgodzić z tą sugestią. Nowe kielichy to tylko namiastka konceptu, który definiował Katowice i witał przybywających do miasta ponad 50 lat temu.
Budowa linii kolejowej i jej wytyczenie przez teren dzisiejszych Katowic stały się decydującymi czynnikami, które przyczyniły się do dynamicznego rozwoju miasta. Mówi się, że to zasługa przemysłowca Franza von Wincklera, właściciela rozległych majątków na Górnym Śląsku, w tym dóbr rycerskich Bogucice-Katowice, gdzie w 1839 r. ulokował zarząd swojego majątku. Miał on wykorzystać swoje wpływy, by nadać bieg szlaku kolejowego właśnie przez należące do niego tereny. Gdy w 1846 r. uruchomiono połączenie kolejowe pomiędzy Wrocławiem a Mysłowicami, mała miejscowość, licząca około tysiąca mieszkańców, zyskała na znaczeniu.
W połowie XIX w. dzięki możliwości łatwiejszego transportu w okolicy pojawiają się liczne inwestycje. Trwa budowa nowych hut i kopalń, a co za tym idzie: do Katowic ściągają rzesze ludzi do pracy. Z czasem mała niegdyś wieś staje się coraz bardziej znaczącym ośrodkiem przemysłowym. Po 20 latach Kattowitz udaje się uzyskać prawa miejskie, w tym czasie liczba mieszkańców wzrasta prawie czterokrotnie.
Pierwsza stacja kolejowa Katowice zostaje ulokowana w środku pola, pomiędzy wsiami Dąb i Szopienice. Staje tam mały, skromny budynek z murem pruskim, który przez następne dekady będzie stopniowo rozbudowywany. Przez kolejne dziesięciolecia intensywnie wzrasta liczba przewozów, pociągów i pasażerów, w efekcie stawiane są nowe budynki dworca kolejowego. Z czasem stara stacja przy ulicy Dworcowej staje się coraz mniej wydajna, zbyt mała w stosunku do rosnących potrzeb i aspiracji miasta. Gdy po II wojnie światowej Katowice zostają stolicą Górnego Śląska – centrum przemysłowym Polski – miasto i cały region potrzebuje większego, nowoczesnego dworca kolejowego, odpowiadającego nowym czasom.
W 1953 r. wystraszony pisarz Gustaw Morcinek odczytuje w Sejmie ze śmiertelnie poważną miną: „Lud śląski pragnie, aby Katowice stały się Stalinogrodem”. Na trzy i pół roku Katowice znikają z map, a ich miejsce zajmuje Stalinogród.
Wieczorem 8 marca 1953 r. z megafonów dworca kolejowego wybrzmiewa komunikat: „Tu stacja Stalinogród, byłe Katowice”. To właśnie w połowie lat 50. podjęto decyzję o budowie nowego dworca, ale pomysłów, gdzie ma się znajdować,
Fragmenty książki Kamila Iwanickiego Śląsk, którego nie ma, Helion, Gliwice 2025
Włosi nie chcą „turystyki kanapkowej”
Cel jest jasny: promować świadome podróżowanie
Korespondencja z Włoch
W ostatnich latach wiele europejskich miast zmaga się z rosnącym problemem turystyki jednodniowej. Szczególnie uciążliwym zjawiskiem stała się tzw. turystyka kanapkowa. To specyficzny model podróżowania, który polega na szybkim, powierzchownym zwiedzaniu bez noclegu, przy minimalnych wydatkach i maksymalnym obciążeniu infrastruktury publicznej. Turyści przybywający w dużych, zorganizowanych grupach – najczęściej autokarami – przechodzą przez miasta niczym karawany, zużywając miejskie zasoby, takie jak toalety czy transport, i zostawiając po sobie śmieci.
Wenecja wprowadza „bilet wstępu”. Od 18 kwietnia do 27 lipca br. w większość dni obowiązywać będzie opłata 5 euro za wstęp do turystycznej części miasta, pobierana w godz. 8.30-16.00. Dotyczy ona osób odwiedzających Wenecję jednodniowo. Aby skorzystać z niższej stawki, należy zarejestrować się online i zapłacić najpóźniej cztery dni przed planowaną wizytą. Jeżeli zrobi się to trzy dni wcześniej, opłata wzrasta do 10 euro. Rejestracji i zakupu „biletu wstępu” można dokonać na stronie cda.ve.it.
„Opłata za wstęp na teren Starego Miasta to innowacyjne narzędzie wpisujące się w szerszą strategię mającą na celu ochronę Wenecji oraz poprawę jakości życia mieszkańców i pracowników – informuje radny Simone Venturini. – Poprzez ten eksperyment dążymy do znalezienia równowagi między prawami mieszkańców a potrzebami odwiedzających”.
Podobne rozwiązanie Wenecja testowała już w ubiegłym roku, ograniczając dostęp turystów przez miesiąc. I chociaż ci krytykowali, miasto oceniło eksperyment pozytywnie. W 2024 r. Wenecja pobiła swój historyczny rekord turystyczny – 13,3 mln odwiedzających.
„Oczywiście nie mamy czarodziejskiej różdżki – dodaje Venturini. – To model eksperymentalny, który będziemy dostosowywać, opierając się na wynikach i analizie danych. Cel jest jednak jasny: zniechęcić do jednodniowej turystyki typu przyjedź-zobacz-wyjedź i promować turystykę świadomą – taką, która wybiera poznawanie Wenecji z szacunkiem i uwagą”.
Z opłaty zwolnieni są ci, którzy nocują na terenie miasta i płacą tzw. podatek klimatyczny. Problemem może być rejestracja grup zorganizowanych – każdy uczestnik musi zostać zgłoszony indywidualnie, a płatność trzeba uiścić kartą kredytową.
Bilet za 10 euro będzie można też kupić w kioskach typu Tabacchi, przy wejściu do Starego Miasta – także za gotówkę.
Jedynym pocieszeniem dla turystów jednodniowych może być to, że również Włosi udający się np. na pogrzeb do tej części miasta będą musieli uiścić opłatę za wstęp.
Nie tylko Wenecja
W Civita di Bagnoregio, malowniczym miasteczku w prowincji Viterbo, bilet wstępu w wysokości 5 euro obowiązuje już od dawna. Kupić go można online lub na miejscu. Do zbudowanej na skale i otoczonej głębokim wąwozem miejscowości prowadzi jedynie most dla pieszych. Obecnie mieszka tam tylko siedem osób. Stare domy opuszczone przez rdzennych mieszkańców wykupili jednak artyści i cudzoziemcy i tchnęli w to miejsce nowe życie. Jego popularność eksplodowała w mediach społecznościowych – w samą zeszłoroczną majówkę przybyło ponad 3 tys. jednodniowych turystów. Miasteczko nie radzi sobie z takim napływem przybyszów i lokalne władze rozważają wprowadzenie limitów odwiedzin.
Ograniczenia obowiązują także na coraz większej liczbie plaż. Neapol wprowadził dzienny limit wejść na plaże Donn’Anna (50 osób) i delle Monache (450 osób). Na wyspach Zatoki Neapolitańskiej – Ischii, Capri, Procidzie – zmniejszono ruch pojazdów, a wiele plaż jest dostępnych jedynie po wcześniejszej rezerwacji i wniesieniu opłaty.
W Ligurii na trasie Via dell’Amore w Cinque Terre limit wynosi 100 osób co 15 minut, natomiast do zatoki Baia del Silenzio w Sestri Levante wpuszczane są maksymalnie 452 osoby dziennie. Od przyszłego roku planowany jest również
Miasto z potencjałem
W Sosnowcu jest wszystko, czego trzeba. Nie ma co narzekać. Trzeba zacząć od siebie, wyjść z domu i działać
– Proszę obejrzeć – Małgorzata Malinowska-Klimek podaje mi katalog „30 lat Galerii Extravagance 1922-2022”. Przewracam strony. Grafiki, obrazy, fotografie, w tym ta: parasolka w niebieskim kółku, wiosenna zieleń, budynek z napisem „Mięso & Wędliny”, pomarańczowe postacie, szyld „Stadion Zima”, kolorowe budynki, postać w różowych konturach, samochody i neon z napisem „Zagłębie Sosnow…”. Przed obrazem stoi mężczyzna, a tytuł fotografii brzmi: „Michał Minor, artysta przy pracy nad obrazem »Coś dla duszy i ciała« realizowanym w czasie trwania ekspozycji w Galerii Extravagance”. Obraz jak to miasto, jak Sosnowiec.
Turbokapitalizm i postnowoczesność
Leży w centrum Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego, w Zagłębiu Dąbrowskim, historycznie, w większości, w Małopolsce. Wjeżdżając od strony Dąbrowy Górniczej, widzi się Zagłębiowski Park Sportowy, stadion, Stok Narciarski Środula. Przez środek dwupasmówki ciągną się tory tramwajowe, nad nią wisi kanciasta kładka dla pieszych z graffiti „Zagłębie Sosnowiec”. Po lewej stoi blok pokryty sidingiem, po prawej pałac Oskara Schöna, po lewej socjalistyczne wyobrażenie Le Corbusiera, po prawej nowy apartamentowiec, a na horyzoncie klasyk regionu – osiedle z wielkiej płyty.
– Nie wszystkie miasta są tak ładne, bo jednorodne stylistycznie, jak starówka Krakowa czy Gdańska – mówi Małgorzata. – Większość jest podobna do Sosnowca, bo tu socjalistyczny dom handlowy, tam secesyjna kamienica, a dalej jeszcze postmodernizm. Przez te nieskoordynowane zabudowania brakuje jednorodności.
Socmodernistyczne budynki z odłażącym tynkiem stoją obok odrestaurowanych XIX-wiecznych kamienic, a między nimi wepchnięte są plomby. Szyldy dzielą się na turbokapitalizm spod znaku lombard, xero, GSM i na postnowoczesność: handmade, concept, rzemieślnicza. Jak Piekarnia Rzemieślnicza 24 h przy „Patelni”, czyli placu Stulecia, na którym teraz starszy mężczyzna gra na saksofonie Franka Sinatrę. Ludzie chodzą, siedzą na ławkach, rozmawiają, a na rytm miasta łypie z pomnika Jan Kiepura. Łypie na miszmasz, w którym jest jakaś metoda, „coś dla duszy i ciała”. Bo może nie jest pięknie, ale pomysłowo, nawet jeśli są to pomysły przywiezione z Warszawy, Krakowa, Berlina czy Chicago.
– Chcieliśmy stworzyć miejsce, w którym goście mogą się przenieść do Ameryki lat 60., zostawiając problemy za drzwiami – tłumaczy Jacek Gajek, współwłaściciel restauracji Chicago. Siedzimy na czerwonej kanapie przy stoliku nakrytym obrusem w biało-czerwoną kratkę. Podłoga w szachownicę przypomina tę z barów przy Route 66. W kuchni smażą się amerykańskie steki i burgery, z nalewaków płynie irlandzki stout. Jest whiskey i specjalnie wyprodukowane przez zawierciański browar piwo Chicago. Bo Jacek jest z Zawiercia, gdzie otworzyli pierwsze Chicago. Tu jest drugie. – Sosnowiec się rozwija, remontuje. Małachowskiego wygląda teraz super!
O wyremontowanym odcinku ulicy Stanisława Małachowskiego mówią w całym mieście. Deptak oddzielają szlabany, a przejeżdżający środkiem tramwaj obserwują goście knajpianych ogródków w boksach postawionych przez miasto po obu stronach toru. Jest klub, pub, szisza, tapasy, kawiarnie, modny bar Księgarnia i Chicago.
– Pamiętam, gdy Katowice były brzydkie, szare i smutne, a teraz są nie do poznania – cieszy się Jacek. – Podobnie dzieje się z Sosnowcem. Miasto z potencjałem. Dziś ludzie z Zawiercia jeżdżą nie do Katowic, tylko tutaj.
Tu dzieje się magia
Niektórzy narzekają na swoje miasto, że jest szare, zaniedbane i, jak ktoś podsumował, „k… smutne”. Ludzie mówią, że mało jest tu młodych. Według danych GUS z 30 czerwca 2024 r. w Sosnowcu mieszka ok. 186 tys. osób. Najmniej od lat. W roku 1977 liczba mieszkańców przekroczyła 200 tys., w latach 80. i w pierwszej połowie 90. osiągała 250 tys., ale potem spadła, by w 2019 r. wrócić do poziomu poniżej 200 tys. Odtąd spada regularnie. Na mieście słyszę jednak nie tylko o tych, którzy z Sosnowca wyjechali, ale i o tych, którzy przeprowadzają się tu z innych miast albo wracają. Bo widzą zmiany.
Wiele tutejszych podwórek to ekspresjonizm pierwszej klasy. Stare szyldy, nowe graffiti, gruchoty na francuskich i niemieckich blachach pod tablicami „Mechanik” albo dzikie parkingi z kałużami w dziurach. Na jednym z nich dwóch mężczyzn próbuje wypchnąć samochód spomiędzy
Architektura narzędziem obrotu kapitału
Wznoszenie budynków tylko po to, by przyniosły zwrot z inwestycji, jest niedopuszczalne w dzisiejszych warunkach ekologicznych. A tak się dzieje nagminnie
Filip Springer – reporter, fotograf i autor książek poświęconych przestrzeni i architekturze, m.in. „Miedzianka. Historia znikania” (2011), „Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni” (2013), „13 pięter” (2015). Stypendysta Narodowego Centrum Kultury i Fundacji im. Ryszarda Kapuścińskiego – Herodot. Nominowany do najważniejszych nagród literackich w kraju. Jego książki tłumaczone są na angielski, niemiecki, rosyjski i węgierski. W najnowszej reportersko-eseistycznej książce „Szara godzina. Czas na nową architekturę” pisze, jak w obliczu katastrofy ekologicznej powinna zmienić się architektura.
Komu służą dziś budynki?
– Budynki mają to do siebie, że służą wielu interesariuszom jednocześnie. Blok z mieszkaniami komunalnymi służy po trochę każdemu: z jednej strony, mieszkańcom, z drugiej – wszystkim innym, którzy biorą udział w rynku mieszkaniowym. Na przykład politykowi, który będzie się chwalił, że coś wybudował; no i dobrze, niech się chwali. Natomiast ja w „Szarej godzinie” staram się przekonać do tego, by pierwsza motywacja stawiania budynków nie była motywacją inwestycyjną.
Trudno sobie wyobrazić, że deweloper nagle powie: przestajemy budować!
– Nie uważam oczywiście, że nie powinno się zarabiać na budynkach. W obrębie systemu, w którym żyjemy (i pewnie jeszcze trochę w nim pożyjemy), będzie to nieodzowne. Problem w tym, że architektura stała się ogromnym narzędziem obrotu kapitału. Być może jednym z największych. Wznoszenie budynków tylko po to, by przyniosły zwrot z inwestycji, jest niedopuszczalne w dzisiejszych warunkach ekologicznych. A tak się dzieje nagminnie.
Jeśli słyszymy, że 50 tys. mieszkań w Krakowie stoi pustych – tylko dlatego, że opłaca się je trzymać puste, bo i tak nabierają wartości – to mamy do czynienia z czystą spekulacją za pomocą architektury. Podobnie jest ze wznoszeniem kolejnych biurowców w Warszawie. Powstają one po to, żeby zachować pewien margines pustych przestrzeni biurowych, który pozwala utrzymywać ceny na rynku wynajmu biur.
Dyskutując o budynkach, rzadko się mówi o ich wpływie na klimat, choć od danych może zakręcić się w głowie. Przemysł cementowy odpowiada dziś za 8% emisji dwutlenku węgla, który powoduje ocieplenie planety – to więcej niż emisja pochodząca z lotnictwa, szacowana na ok. 2,5%. Odpady budowlane są przyczyną 37% globalnej emisji.
– Te liczby są nawet większe. Od pewnego czasu mówi się o 11% emisji z cementu.
Jak to więc możliwe – idąc za tym, co piszesz – że tak dużo rozmawiamy o podróżach samolotem, sieciówkach z ciuchami i plastikowych słomkach, a tak mało o budynkach?
– Bo bardzo trudno zindywidualizować winę w przypadku budynku. Za jego powstaniem stoi mnóstwo graczy: od miasta, które zgadza się, by taki budynek powstał, przez architektów, którzy go projektują, oraz budowlańców, którzy leją beton, aż po inwestora. W tym wszystkim są użytkownicy, którzy czasami występują w roli ofiary, bo mają na głowie te nieszczęsne kredyty. Trochę trudno zagrać w taką prostą grę jak w przypadku słomek i segregacji śmieci. Łatwiej powiedzieć: „Jesteś złym człowiekiem, bo wracasz ze sklepu z foliówką”, niż: „Jesteś zły, bo mieszkasz w budynku z betonu”.
Jesteśmy w stanie żyć bez słomek, woreczków, nawet bez lotów na weekend do Lizbony. Niektórzy się oburzą, ale moglibyśmy łatwo zakończyć ten proceder – wystarczy wprowadzić drogie bilety lotnicze i zaprzestać subsydiowania paliw lotniczych. Nie jesteśmy jednak w stanie żyć bez budynków, w związku z czym dyskusja natychmiast wchodzi w sferę niuansów. Ale bez jakich budynków? Czyich budynków? Kto ma o tym decydować?
Sam zadajesz w książce to pytanie: „Zbędne budynki, czyli jakie?”. Ktoś może się złapać za głowę, kiedy czyta: „Im gęściej będą zaludnione miasta, tym lepiej”. Piszesz, że lepiej gnieździć się z innymi w pięciopiętrowym bloku, bo zużycie energii przy jego budowie jest mniejsze niż w przypadku wolnostojącego domu rodzinnego.












