Tag "pieniądze"
Jak rozwój technologii zmienił świat gier online na pieniądze
Rozwój nowoczesnych technologii odmienił świat gier online na pieniądze, wprowadzając innowacje, które wcześniej wydawały się niemożliwe. Zaawansowane grafiki, profesjonalne ścieżki dźwiękowe oraz wirtualna i rozszerzona rzeczywistość zasiliły branżę, podnosząc ją na wyższy poziom rozrywki. Mobilne
Na wyrwę
Nie ma tygodnia, aby gdzieś w Polsce nie okradziono bankomatu. Złodzieje czują się bezkarni, bo ich procesy ciągną się latami.
Bankomat w Wiszni Małej pod Wrocławiem to metalowy baraczek. Z tyłu niewielkie pomieszczenie dla dostarczających pieniądze. W środku miejsce na jedną osobę.
Łukasz W., „Czarny”, mózg akcji okradania bankomatów, do Wiszni przymierzał się ze swoimi kompanami dwukrotnie. Zawsze nocą. Za pierwszym razem zamalowali kamery ulicznego monitoringu, uszkodzili lampy oświetleniowe i już, już mieli w rękach kasetkę z prawie 60 tys. zł, gdy włączył się alarm. Przywieziona przez nich zagłuszarka okazała się niesprawna. Musieli uciekać. Następnej nocy – 2 grudnia 2017 r. – pojawili się ponownie. Bankomat zastawili od strony ulicy kubłami na śmieci, wywiesili kartkę, że jest nieczynny, i wyłączyli kamery. Zostało to, co najtrudniejsze – wycięcie otworu w ścianie urządzenia.
Policjanci wiedzieli o drugim planowanym skoku, ale chcieli zatrzymać złodziei in flagranti. Grupę uderzeniową wspierało 12 antyterrorystów. Kiedy o północy przyjechali nieoznakowanym autem do Wiszni, Łukasz W. już siedział w kantorku na tyłach metalowego baraku.
Zgodnie z przyjętą strategią jedna z sześcioosobowych grup antyterrorystów wybiegła w kierunku ulicy. Tam czekał w samochodzie Jacek S., wspólnik Łukasza W. Druga grupa ruszyła na bankomat. Kiedy antyterroryści zbliżyli się, jeden złapał za klamkę drzwi, za którymi stał „Czarny” z kałasznikowem. Funkcjonariusze nie spodziewali się, że herszt złodziei będzie uzbrojony, choć widziano go dzień wcześniej z wypchaną torbą – przypuszczano jednak, że niesie nożyce do cięcia metalu.
Było i drugie zaskoczenie – oto przed grupą szturmową pojawili się dwaj policjanci kryminalni. Ich nieprzemyślany manewr sprawił, że znaleźli się na linii strzału kolegów i antyterroryści nie mogli użyć pistoletów maszynowych w odpowiedzi na serię z kałasznikowa. Sięgnęli po paralizator. Ale Łukasza W. chroniła gruba kurtka, prąd oszołomił go tylko na chwilę. Zdążył oddać kolejne strzały, którymi zabił 40-letniego podkomisarza Mariusza Koziarskiego. Trzech innych policjantów zostało rannych.
Łukasz W. zginął chwilę później. Jak wykazała sekcja zwłok, został trafiony 12 razy; jedna kula przebiła mu serce. Jacek S. na widok policyjnej akcji usiłował uciec, ale go zatrzymano. Trafił do aresztu pod zarzutem udziału w zbrojnej grupie przestępczej.
Bez wyjścia
Zacząłem pisać swój „Alfabet polifoniczny” z rozpaczy, gdyż po wydaniu opowiadań „Bilet do nieistnienia” nie miałem pomysłu na nową książkę, a to zawsze dramat pisarza. Artysta buduje poczucie własnej wartości na swojej twórczości. A tu nagle nic. Na szczęście w tej biedzie litery alfabetu poprowadziły mnie po zakamarkach ułomnej pamięci, a przecież znałem tylu znanych ludzi, szedłem literami jak po schodach, wędrowałem nie tylko z osobami, ale też z pojęciami i zdarzeniami. Jest nawet hasło „Pamięć”, gdzie zwierzam się, że jej nie mam. Ten brak bardzo utrudnił mi życie. Ale przezornie pisałem od dziecka dziennik, dziesięć lat temu zastąpiłem go blogiem. Mam także liczne listy, czasami od wielkich. Mój alfabet jest polifoniczny (świetny pomysł na tytuł Wieśka Uchańskiego, wydawcy), bo gram na różnych instrumentach, cytuję swój dziennik, wlepiam fragmenty listów, jest sporo autobiograficznych wierszy. Niektóre hasła są niewielkie, inne długie, te długie zwykle dotyczą wielkich, jak choćby Giedroycia, Herberta, Miłosza, Mrożka, Szymborskiej. Piszę o tych, których znałem i podglądałem. Jako pisarz i felietonista dający od kilkudziesięciu lat świadectwo swoim czasom nauczyłem się sztuki podglądania. I nawet się nie wstydzę, że jestem tu recydywistą.
Wielki kraj, wielki problem
Rosjanie wiedzą, że nawet najbogatsi mają tylko tyle, na ile pozwala im władza.
23 kwietnia br. pod zarzutem przyjęcia łapówki znacznej wartości zatrzymany został wiceminister obrony Federacji Rosyjskiej Timur Władimirowicz Iwanow. Następnego dnia minister obrony Siergiej Szojgu odwołał go ze stanowiska. Moskiewska socjeta nie była zaskoczona. Iwanow od lat popisywał się w mediach społecznościowych wystawnym stylem życia, niemającym nic wspólnego z wysokością jego poborów. W 2019 r. redakcja rosyjskiego wydania „Forbesa” oszacowała dochody rodziny wiceministra za poprzedni rok na 136,7 mln rubli. Grubo powyżej oficjalnych zarobków urzędnika.
Przy czym życie Iwanowa bardziej przypominało amerykańskie seriale „Dallas”, „Moda na sukces” lub „Santa Barbara” niż surowy los rosyjskiego oficera, którym zresztą Timur Władimirowicz nigdy nie był. Zgubiła go słabość do pięknych kobiet i pieniędzy.
Drugą żonę Swietłanę, związaną wówczas z miliarderem Michaiłem Maniowiczem, poznał w 2008 r. na pokazie mody. Maniowicz ostrzegał go, że utrzymanie takiej kobiety może być nawet dla wysokiego urzędnika resortu obrony zbyt kosztowne. Nie zważając na te ostrzeżenia, w 2010 r. Iwanow ożenił się ze Swietłaną. Po czym para zasłynęła jako bywalcy eleganckich i niezwykle kosztownych wydarzeń towarzyskich.
Latem lubili wypoczywać na Lazurowym Wybrzeżu, w towarzystwie gwiazd rosyjskiej estrady. Zimą preferowali Chamonix, Grenoble i Val d’Isere. Przez cały rok zaś Swietłana Iwanowa odwiedzała najbardziej wykwintne i najdroższe butiki oraz salony jubilerskie Paryża. Powiedzieć, że zostawiała w nich majątek, to nic nie powiedzieć.
O swoich wakacjach, drogich zakupach i nowych kreacjach żona wiceministra obrony Federacji Rosyjskiej opowiadała w licznych wywiadach udzielanych luksusowej prasie kobiecej. W Moskwie wszyscy wiedzieli, że ta para od lat żyje mocno ponad stan. We Francji wynajmowała luksusowe wille i jeździła do Cannes odrestaurowanym kabrioletem Rolls-Royce. Ale daczę w pobliżu Moskwy oczywiście też miała. W organizowanych przez małżonków przyjęciach uczestniczył m.in. rzecznik prasowy Kremla Dmitrij Pieskow.
Z tych powodów nazywano Iwanowa „glamurnym generałem”, choć nigdy nie otrzymał on tego stopnia. Strój, w którym pokazywał się przed kamerami, był swobodną interpretacją krawca na temat munduru oficerskiego rosyjskiej armii.
Źródłem bogactwa Timura Iwanowa była funkcja, stanowisko, po rosyjsku – czyn. W resorcie obrony odpowiadał za wojskowe budownictwo i inwestycje. Decydował nie o setkach miliardów rubli, lecz o bilionach. Nic dziwnego, że pobierane przez niego „prowizje” miały wręcz epokowy wymiar.
A jednak i tego było mu mało. W 2022 r., tuż po rozpoczęciu „specjalnej operacji wojskowej”, czyli ataku na Ukrainę, rozwiódł się ze Swietłaną, a u jego boku pojawiła się Maria Kitajewa, partnerka życiowa kolegi z resortu obrony, wiceministra i generała Jurija Sadowienki, który 20 maja br. także został odwołany z funkcji.
Pierwsze kolano RP
W przygodę bycia felietonistą wpisana jest nieuchronna, niezbywalna konieczność nieustannej szamotaniny między tematami, postaciami, sytuacjami ważnymi, dziwacznymi i śmiesznymi. Felietonista rzuca się więc na te fragmenty gdzieś opisanej rzeczywistości, które wydają mu się cenne, istotne, wyróżniające się z otaczającej nas mgławicy zdarzeń. Czasami są to naprawdę zadziwiające historie, frazy i wypowiedzi. W tym tygodniu mam jednak przypadek wyjątkowy. Jak zapewne większość czytelników i czytelniczek PRZEGLĄDU wie, trwają próby wyjaśnienia fenomenu funkcjonowania Funduszu Sprawiedliwości za rządów tzw. Zjednoczonej Prawicy. Fundusz ten wbrew ustawowemu celowi, czyli pomocy ofiarom przestępstw, przez lata gigantycznymi sumami wspierał raczej tłuste koty prawicy, jej inicjatywy i fundacje.
W ostatnich dniach światło dzienne ujrzały doniesienia o wsparciu udzielonym z FS Szpitalowi Klinicznemu w Otwocku – kwocie niemal 19 mln zł. Można powiedzieć, że to nic w obliczu innych karkołomnych dofinansowań, wśród których były m.in. zakupy wozów strażackich, a dla kół gospodyń wiejskich garnków i lodówek – wszystko w regionach, w których aktywni byli politycy Suwerennej Polski, partyjki Zbigniewa Ziobry – czy organizowanie konferencji o tematyce politycznej, społecznej i historycznej, np. Fundacja Wyszehradzka analizowała perspektywę współpracy państw Trójmorza; sam bankiet kosztował 200 tys. zł. Prócz tego 2,5 mln zł dla Instytutu Wymiaru Sprawiedliwości na badanie prześladowań chrześcijan w Polsce na podstawie analiz w mediach i memach czy w literaturze fantastycznej Stephena Kinga i Dana Browna, ponad 3 mln zł dla Fundacji Mamy i Taty na „przygotowanie przyszłych małżonków do małżeństwa”, dotacja dla Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie na opracowanie modelu komunikacji strategicznej przeciwdziałającego szkalowaniu Polski, który jednak nigdy nie powstał – dziennik „Rzeczpospolita” opisywał raport NIK na temat nieprawidłowości wydatków FS w czasach ministrowania Zbigniewa Ziobry.
Ruch oporu PiS
Barykady i pułapki.
Jest nagranie, na którym prezes Orlenu Daniel Obajtek rozmawia z „dziennikarzem” Piotrem Nisztorem. Mówią o posadach dla żony i ojca Nisztora, o pieniądzach. W pewnym momencie Obajtek rzuca, że mogą nadejść ciężkie czasy i trzeba się przygotować.
No to już wiemy – PiS spodziewało się, że mogą nadejść „ciężkie” czasy, więc się zabetonowało i pozabezpieczało. Na wypadek przegranej pobudowało całą sieć „fortyfikacji”, które pozwoliłyby przetrwać rządy PO. I w takim kraju żyjemy. Mówił o tym niedawno w PRZEGLĄDZIE prof. Mirosław Karwat – że polska polityka jest w pętli, którą założyło nam PiS.
Część tych „fortyfikacji” udało się nowej ekipie rozmontować, część obejść, ale tylko część. Większość istnieje.
Głównym elementem sieci jest prezydent Andrzej Duda, który może wetować ustawy albo wysyłać je do Trybunału Konstytucyjnego. I staje się coraz bardziej agresywny. Trybunał to oczywisty pisowski bastion. Kolejnym jest Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, której przewodniczący Maciej Świrski (sam nazywa się talibem PiS) zablokował pieniądze pochodzące z abonamentu dla TVP i Polskiego Radia. Inne bastiony to NSZZ Solidarność, pisowskie media oraz – trzeba to powiedzieć – prokuratorzy, urzędnicy i funkcjonariusze wciąż związani z poprzednią władzą. Poza tym rzeczy, których nie widzimy, ale których istnienie przeczuwamy: zasoby finansowe polokowane przez PiS w różnych miejscach.
Oto mamy polityczną mapę Polski – odbijanie państwa z rąk PiS nie skończyło się 15 października, można rzec, że dopiero tego dnia się zaczęło. I idzie jak po grudzie.
Duda.
To żadne odkrycie – Andrzej Duda jest najważniejszym elementem obrony pisowskiego świata. Ma konstytucyjne uprawnienia i z nich korzysta. Może wetować ustawy, a obecna władza nie ma w Sejmie wystarczającego poparcia, by weto odrzucać. Innymi słowy, prezydent może zatrzymać każdą ustawę. Już to zresztą robi. Dzień przed świętami Bożego Narodzenia zawetował ustawę okołobudżetową, m.in. zapewniającą środki na wypłaty podwyżek dla nauczycieli, policjantów, żołnierzy, budżetówki, no i – to był powód weta – 3 mld zł na media publiczne. Prezydent chciał w ten sposób obronić TVP i Polskie Radio dla PiS.
Innym spektakularnym wetem był sprzeciw wobec ustawy przywracającej pigułkę „dzień po”. Tym razem nastąpiło to w Wielki Piątek. A prezydent argumentował, że „wsłuchał się w głos rodziców” i „nie mógł zaakceptować rozwiązań prawnych umożliwiających dostęp dzieci poniżej 18. roku życia” do wspomnianej tabletki. Weta prezydenta, a przede wszystkim zapowiedź kolejnych, wywołały efekt mrożący – koalicja rządząca straciła serce do zapowiadanych ustaw, bo wie, że Duda i tak ich nie podpisze. A te ustawy, które przechodzą przez Sejm, prezydent kieruje do Trybunału Konstytucyjnego, w trybie następczym, więc już po podpisaniu, by sprawdził ich zgodność z konstytucją.
Pretekstem jest sprawa Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika – prezydent uważa bowiem, że wciąż są posłami, w związku z tym ma wątpliwości, czy Sejm proceduje prawidłowo i nie narusza konstytucji. W ten sposób do trybunału pani Przyłębskiej regularnie kierowane są kolejne ustawy. Między innymi ustawa budżetowa, ustawa przywracająca nadzór ministra nauki nad Narodowym Centrum Badań i Rozwoju, ustawa o pomocy obywatelom Ukrainy, ustawa dotycząca wakacji kredytowych w 2024 r. czy ustawa o Krajowej Sieci Onkologicznej.
Trafiają tam w trybie następczym, trybunał może ich zgodność z konstytucją rozpatrzyć, kiedy chce, i jest to raczej rodzaj straszenia. Ale ta nabita strzelba na ścianie wisi i ma wisieć! Bo prezydent już zapowiedział, że na żadne zmiany w Trybunale Konstytucyjnym się nie zgodzi.
Marsz po euro
W którym momencie ten szczery, młodzieńczy działacz lewicowy stał się bezwzględnym pieczeniarzem, zainteresowanym wyłącznie posadami dla siebie i swoich?
Lista lewicy do europarlamentu została zmontowana tak, żeby z trzech możliwych mandatów dwa przypadły parze Biedroń-Śmiszek. Jak to się stało, że facet, który był szefem nieistniejącej partii, a w wyborach prezydenckich dostał 2,22% głosów, rozdaje karty i synekury, a reszta lewicowej koalicji siedzi cicho?
To długa historia.
Albo Biedroń, albo Tusk.
Pamiętacie, jak Robert Biedroń był nadzieją lewicy? Kultowe „Ucho Prezesa” poświęciło mu nawet specjalny odcinek, w którym Wałęsa, Kwaśniewski i Komorowski jadą do Słupska, żeby namawiać Biedronia, podówczas prezydenta miasta, by koniecznie kandydował na prezydenta RP, a on się kryguje. „Czemu nie Donald?”, pyta Wałęsę, a Lech na to: „Donald to jest dobry do żucia, ja go mogę w kieszeni schować, on maleje, a pan rośniesz”. Był rok 2018.
Nie wiem, jak Państwa, ale mnie nurtuje pytanie, co poszło nie tak. W którym momencie ten szczery, (nieco zbyt) młodzieńczy działacz lewicowy, uwodzący wyborców żarliwością i urokiem osobistym, stał się bezwzględnym pieczeniarzem, zainteresowanym wyłącznie posadami dla siebie i swoich? Ja winię pensję europosła.
Dla przypomnienia: w 2013 r. Robert Biedroń był jedną z twarzy autentycznej zmiany. Jako pierwszy nieskryty gej w historii RP wszedł do Sejmu z Ruchu Palikota, wraz z pierwszą transpłciową posłanką Anną Grodzką i Wandą Nowicką, otwarcie zaangażowaną w łamanie ustawy antyaborcyjnej. W naszym ciemnogrodzie zrobiło się jakby jaśniej. Wprawdzie na wstępie zdążył się nieco zbłaźnić, kiedy obwieścił Monice Olejnik, że Konwent Seniorów to „zebranie najważniejszych, najstarszych posłów w parlamencie”, ale tego typu wpadki wyborcy byli skłonni mu wybaczyć, albowiem był uroczy i ideowy.
Posłem pobył zaledwie rok, gdyż w 2014 r. wystartował na prezydenta Słupska i niespodziewanie (także dla siebie) wygrał. Dzielnie przeprowadził się na drugi koniec Polski i przystąpił do rządzenia miastem, z którym nic go nie łączyło: inwestował w mieszkania komunalne, wystawił przed ratuszem czerwoną kanapę, na której rozmawiał z mieszkańcami, obniżył własną pensję, odebrał urzędnikom dodatki na benzynę, przestał używać prezydenckiej limuzyny, po mieście jeździł rowerem. Co prawda, 206 dni ze swojej kadencji spędził w delegacjach, rower zaś był raczej na pokaz, bo mieszkał tuż obok urzędu, a limuzynę zachował na dalsze podróże – ale mieszkańcy go polubili, czego dowodem był fakt, że jego zastępczyni, którą namaścił na następczynię, wygrała w pierwszej turze.
Zaskakujący słupski sukces wywindował Biedronia na czoło lewicowego peletonu; nawet niepodatny na naiwne uniesienia Aleksander Kwaśniewski orzekł: „Myślę, że w 2020 r. prezydentem Polski będzie Robert Biedroń”. Podejrzewam skądinąd, że tak naprawdę Kwaśniewski w zwycięstwo Biedronia nie wierzył – jak mało kto rozumie on elektorat, w swej masie konserwatywny i dość homofobiczny – więc był to raczej wyraz wsparcia niż diagnoza.
Jakkolwiek by było – Biedroń bezsprzecznie znajdował się na krzywej wznoszącej i każdy na lewicy chciał być jego przyjacielem. Szykując się do politycznej ofensywy, napisał książkę zatytułowaną cokolwiek megalomańsko „Nowy rozdział”. Megalomaństwo tkwiło w fakcie, że autor zdawał się przewidywać nowy rozdział nie we własnym życiu, ale w życiu polskiej lewicy i Polski generalnie, za swoją sprawą. Konkretów programowych w książce raczej brakowało, za to znać było odwagę oryginalności. Kilka razy padło słowo „symetryzm” – i to nie w obowiązującym w „demokratycznych elitach” tonie potępienia, ale jako wyzwanie rzucone „starym podziałom” i „teatrowi starych partii”; sporo było też o „równości” i „wyzysku”.
Biedroń, jako bodaj jedyny antypisowski polityk w tym czasie, dużo i często mówił o tym, jak wielką zmianą w życiu biednych Polaków było 500+. Nie dawał wyborcom do zrozumienia, że przedkładając możliwość wysłania dzieci na kolonie nad niezawisłość sądów, są „ludem ciemnym już bez cnoty”, jak głosił krążący wówczas po sieci protest song. Zamiast tego przekonywał ich, że nie muszą wybierać, bo „zasługują na to, żeby mieć i 500+, i wolność”.