Tag "piłka nożna"

Powrót na stronę główną
Sport

Papszun na wydaniu, Legia w kryzysie

Polski czwartek w europejskich pucharach

Papszuniada trwa w najlepsze. Przybliżmy postać, wokół której rozkręciła się właśnie najgorętsza od lat telenowela piłkarska w Polsce. Marek Papszun jest urodzonym warszawiakiem. Z wykształcenia historyk, do 2016 r. był nauczycielem i wuefistą, przy okazji trenował w niższych klasach rozgrywkowych kluby z podwarszawskich miejscowości, Legionovię prowadził nawet w sezonie zakończonym awansem do II ligi. Wiosną 2016 r. właściciel Rakowa Michał Świerczewski, twórca i założyciel sieci sklepów komputerowych, na której dorobił się miliardów, zaprosił Papszuna na rozmowę kwalifikacyjną, która wedle wspomnień szkoleniowca trwała… osiem godzin, a przysłuchiwała się jej w milczeniu psycholożka, prywatnie partnerka Świerczewskiego. Trener przedstawił szczegółowo swoje plany i został przyjęty do roboty, ale wcześniej na wszelki wypadek wziął bezpłatny urlop ze szkoły.

Początek miał kiepski, zaczął od kilku porażek, nie wykonał doraźnego zadania i mimo przejęcia drużyny walczącej o awans do wyższej ligi znalazł się poza miejscem barażowym. Świerczewski wykazał się cierpliwością, dzięki czemu zaczęła się bezprecedensowa, najdłuższa kadencja klubowa w Ekstraklasie – z jednym sezonem przerwy na odpoczynek Papszun jest w Rakowie do dzisiaj (stan na 28 listopada). Gdyby został w Częstochowie, za pół roku mógłby świętować dziesięciolecie rozpoczęcia projektu marzeń: potęgi Rakowa, którą zbudował od podstaw. W ciągu siedmiu lat przeszedł z klubem drogę od trzeciej klasy rozgrywkowej na szczyt, zdobył mistrzostwo Polski i… wziął sobie wolne.

Miał nadzieję na pracę w reprezentacji Polski, ale prezes Kulesza ostatecznie zdecydował się na Michała Probierza – jak wiemy, z fatalnym skutkiem. Raków przejął na rok Dawid Szwarga, asystent Papszuna, i wszystko się posypało: drużyna odpadła z Ligi Europy po fatalnej grze i porażce z Atalantą, zajęła w Ekstraklasie dopiero siódme miejsce i groziło jej popadnięcie w przeciętność. Marek Papszun jednak wrócił i z marszu sięgnął po wicemistrzostwo, przy czym jego drużyna walczyła o tytuł z Lechem do samego końca.

Dorobek ekstraklasowy Papszuna w Rakowie jest imponujący: w ciągu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sport

Droga na mistrzostwa czy droga do mistrzostwa?

Szczęśliwa jesień reprezentacji Polski

Zagraliśmy pięknie z tą Holandią, do pełni szczęścia zabrakło tylko zwycięstwa – po latach nikt nie będzie wspominał statystyk (w strzałach 14:6 dla Polski) ani rozpamiętywał zmarnowanych okazji. Mecz przejdzie do historii jako jeden z – wbrew pozorom – wielu remisów z europejskimi potęgami, które nam się przytrafiały w ostatnich dekadach, zwłaszcza u siebie. Zapamiętuje się triumfy, a ostatnim tak znaczącym w meczu o punkty było zwycięstwo kadry Nawałki z Niemcami – prawdziwie założycielski mecz dla reprezentacji, której niewiele zabrakło do medalu na Euro 2016.

Jeśli drużyna Ronalda Koemana przyjechała do Warszawy, żeby się zrehabilitować za wrześniowy marazm z Rotterdamu, rychło pojęła, że na Narodowym co najwyżej może powalczyć o zwycięski remis. Poziom pewności siebie i absolutnego przekonania o różnicy klas, jakie dzielą piłkę niderlandzką od polskiej spadały w jednostajnym tempie od pierwszych minut wrześniowej potyczki, gdy Oranje jeszcze próbowali technicznych sztuczek, chwackich dryblingów i gry w dziada, aż po końcówkę meczu piątkowego, kiedy ich wcale nie ucieszyło, że sędzia doliczył aż sześć minut (wskutek dodatkowej przerwy w grze, którą wymusili bracia po racy). Niestety, myśmy musieli na swojego gola zapracować absolutnie doskonałą asystą Lewego i zimnokrwistym wykończeniem akcji przez Kamińskiego, a Holendrzy dostali od nas gola w podarunku. Do wielkości brakuje nam tylko tego, żebyśmy wreszcie przestali rozdawać te cholerne prezenty.

Asysta Lewandowskiego była bajeczna, jak mistrzowski slice na korcie, Robert posłał Kamińskiemu piłkę nie tylko idealnie w tempo, ale nadał jej taką rotację, że minąwszy obrońców, nagle zwolniła w odpowiednim momencie przed napastnikiem FC Köln. I tyle było radości.

Trudno zmilczeć popisy braci kibolskiej. „PZPN rzucił race naszymi rękami”, rzekł był przedstawiciel kibolstwa patriotycznego o nazwisku Pilecki. Czy oni sobie tam w stowarzyszeniach psychopatriotów zmieniają nazwiska? Prezes nazywa się Chrobry, pierwszy sekretarz Dmowski, a skarbnik Jagiełło? Polska kibolska poczuła, że jak ma swojego ziomka w Pałacu Prezydenckim, to teraz już nikt jej nie podskoczy. Nie było pozwolenia na wniesienie sektorówki, to się ferajna zemściła i obok tradycyjnej pieśni o tym, jak należy kochać Polski Związek Piłki Nożnej, wykonała nowatorski performance z cyklu światło i dźwięk – race na boisko i przyśpiewka „Miała, k…a, być oprawa, teraz pali się murawa”. Czy z powodu tego wybryku zagramy z Albanią na pustym stadionie, niebawem się okaże – kary mogą być dotkliwe, a nasz pałacowy zapiewajło nie będzie miał tu prawa łaski.

I już chcielibyśmy zastosować sylogizm optymistyczny: Holendrzy twierdzą, że wybierają się na mundial po mistrzostwo świata, my dwukrotnie zagraliśmy z nimi na remis, przy czym ten warszawski trzeba uznać za remis ze wskazaniem na naszych, a zatem jeśli Polska awansuje na mundial, ma wszelkie dane ku temu, by myśleć o Pucharze Świata.

Tylko że my od

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sport

Szaleństwo króla Krystiana

Rzecz o zmierzchaniu bogów

Cristiano Ronaldo znowu zwariował. Niewykluczone, że w czwartkowy wieczór w Dublinie po raz ostatni zagrał w reprezentacyjnym meczu o punkty. Jeśli to miałoby być pożegnanie jednej z futbolowych legend XXI w., trzeba przyznać, że CR7 nie mógł sobie zafundować bardziej trefnej puenty kariery.

Podczas feralnego meczu z Irlandią kapitan zszedł z okrętu jako jeden z pierwszych, po godzinie gry, z czerwoną kartką za chamski atak łokciem na rywala. Nie w walce o piłkę, w żadnej mierze nie dało się tego zinterpretować jako przypadkowego uderzenia, Portugalczyk zamachnął się na przeciwnika z premedytacją, bo puściły mu nerwy, po prostu złośliwie uderzył zawodnika w plecy. A właściwie łomotnął z całych sił. Na ulicy za taki numer byłby, w szczęśliwym przypadku, dostał paragraf 217, dołek, a potem w najlepszym razie prace społeczne.

Zgodnie z przepisami FIFA za taki incydent grozi co najmniej trzymeczowa karencja w meczach o punkty. Zapewne znajdzie się wiele okoliczności łagodzących, jak choćby ta, że to pierwsza reprezentacyjna czerwona kartka, choć w zmaganiach klubowych Ronaldo wylatywał za podobne incydenty wielokrotnie.

Zatem kapitan kadry Portugalii najwcześniej może zagrać dopiero w ostatnim meczu grupowym na mundialu. Jeśli miałoby się okazać, że będzie to mecz decydujący o awansie, wcale nie jest powiedziane, że trener się ugnie i wystawi 41-letniego napastnika tylko za zasługi. Trzeba też wziąć pod uwagę, że czas po czterdziestce płynie szybciej, każdy miesiąc jest nieomal jak rok dla organizmu aktywnego sportowca w tak kontaktowej grze jak piłka nożna, prawdopodobieństwo kontuzji,

de facto zamykającej karierę, rośnie niepomiernie. CR7, aby marzyć o grze na mundialu, musiałby się oszczędzać w lidze saudyjskiej, a przecież, oszczędzając się, może wcale na powołanie nie zasłużyć. To wszystko z powodu chuligańskiego wybryku, który wynikał tyleż z doraźnego stresu, co z narastającej frustracji nieubłaganym upływem czasu.

Mecz się nie ułożył, już w pierwszej połowie wynik ustalił Troy Parrott – rosły napastnik holenderskiego AZ Alkmaar, najbardziej wartościowy gracz klubu, z którym tydzień przed Bożym Narodzeniem zmierzy się w Białymstoku Jagiellonia w Lidze Konferencji. Irlandia

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sport

Klasa robotnicza idzie na Rayo

W świat poszła informacja, że Polacy znowu zrobili bydło na wyjeździe i są z tego dumni

Tak by w każdym razie wynikało z sektorówki fanów Vallecas, którą dumnie rozpostarli na swojej trybunie – flaga „Working Class” kłuła w oczy fanów Kolejorza, wiernych wyznawców „żołnierzy wyklętych”, chłopców testosteronowców walczących z wyimaginowaną komuną. W ich łysych kibolskich łbach się nie mieści taka perwersja: oto można być zarazem ultrasem i ultralewicowcem – tymczasem są w Europie takie enklawy, choćby w hamburskim St. Pauli, w Nikozji na stadionie Omonii, no i właśnie w Villa de Vallecas, robotniczej dzielnicy Madrytu. Tamtejsi Bukaneros skandują podczas meczów apele antyfaszystowskie, antykapitalistyczne, anarchistyczne, antyrasistowskie, pacyfistyczne, równościowe – wszystko wyjęte wprost z mokrych koszmarów stadionowego prawactwa. Dlatego pierwsze, do czego zabrali się w przeddzień meczu wielkopolscy fanatycy, to w imię Wielkiej Polski jęli szukać miejsca do bitki z „madryckimi komuchami”. Zadyma na kilkaset osób została przez rodzimych kronikarzy ustawek uznana za zwycięską, choć zweryfikować to trudno z uwagi na uliczny charakter walk i ogólny chaos im towarzyszący. Ktoś tam nawet wylądował w szpitalu, w świat poszła informacja, że Polacy znowu zrobili bydło na wyjeździe i są z tego dumni. Prezydent Nawrocki lubi to.

Rayo, choć ma budżet wyższy od Lecha, inwestuje w piłkarzy, nie w infrastrukturę, przeto radykalnie przestarzały stadionik z całą pewnością można nazwać przytulnym, ale standardami odbiega od tego, do czego przyzwyczajeni są bywalcy areny przy ul. Bułgarskiej od 15 lat. Zapomniał wół jak cielęciem był; zanim poznaniacy stali się beneficjentami przygotowań Polski do Euro 2012, grali na starym stadionie, gdzie też było siermiężnie – nie w każdego państwo inwestuje miliony.

Na Campo de Fútbol de Vallecas czas się zaiste zatrzymał, gospodarze są dumni z wyników sportowych swojej ekipy i uwielbiają atmosferę obiektu, na którym mecze można oglądać z okien i balkonów blokowiska wznoszącego się za jedną z bramek. Jest skromnie, ale są wyniki – grają trzynasty sezon w La Liga, piąty z rzędu, w ubiegłym sezonie wyrównali najlepszy historyczny wynik, zajmując ósme miejsce w lidze hiszpańskiej. Zdarzało się tu przegrywać Realowi i Barcelonie, przyjeżdżali tu najwięksi z największych, z Messim i Cristiano Ronaldo na czele, tymczasem przed treningiem na stadionie w Vallecas Lechici dworowali sobie w mediach społecznościowych z zabiedzonej ich zdaniem szatni, niejednorodnego zestawu ręczników i ciasnoty kanciapki trenerskiej. Zawstydzeni, ale raczej zniesmaczeni gospodarze ustami swojego prezesa słusznie nazwali to zachowanie nikczemnym, zwłaszcza że pierwszym klubem, który publicznie zaczął wybrzydzać na spartańskie warunki obiektu Rayo byli nie Galacticos ani też żadna z wielkich ekip, które tam goszczono, ale Lech, świeżo upokorzony przez mistrza Gibraltaru, obecnie ligowy średniak z Polski.

Jeśli Rayo zamierzało się oszczędzać przed niedzielnymi derbami z Realem Madryt, ten zestaw poznańskich prowokacji wystarczył, by zmobilizować drużynę do braku litości. Co prawda, przez godzinę wielkopolscy kibice mogli żyć złudzeniami, bo Lech prowadził 2:0, a koncertową partię rozgrywał ponownie Honduranin Luis Palma (na którego wykupienie zapewne Lecha stać nie będzie), ale wystarczyło, że trener gospodarzy przywrócił do składu czterech podstawowych zawodników i przez ostatnie 30 minut widzieliśmy w szeregach Kolejorza wyłącznie panikę. Co gorsza, na wzmocnienie składu Rayo Niels Frederiksen zareagował osłabieniem swojej drużyny – zaczął ściągać swoje największe gwiazdy i wprowadzać w ich miejsce przepłacanych melepetów w rodzaju

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sport

Cudowne gole i katastrofa gibraltarska

Tym razem to Lech wszystko zepsuł

Uwaga: porównanie będzie niesmaczne i czerstwe jak gra poznańskiego Lecha z niejakim Lincoln Red Imps, osoby o niskim progu wrażliwości uprasza się o pominięcie następnego akapitu.

Z górą 80 lat po śmierci gen. Sikorskiego przeżyliśmy kolejną tragedię gibraltarską. Tamta, historyczna, doczekała się dwóch ekranizacji, u Bohdana Poręby była katastrofą, u Anny Jadowskiej zamachem, ta czwartkowa była jednym i drugim – Lech zagrał katastrofalnie i przeprowadził zamach na dobre imię polskiej piłki klubowej, z trudem odzyskiwane po latach futbolowej gnuśności. Kiedy drużyna, która na ostatni transfer wydała więcej, niż jest warta cała drużyna jej rywali, przegrywa zasłużenie po koszmarnym występie, cisną się na usta słowa, których dziennikarzowi wypowiedzieć nie wolno, ale felietonista pofolgować sobie może.

To wyglądało jak przemyślany sabotaż. Nikt nikogo za rękę nie łapie, ale spiskowa teoria sama się nasuwa, bo jak uwierzyć w nagłą przemianę ekipy, która w poprzedniej kolejce rozniosła wiedeński Rapid, grając jeden z najlepszych meczów w historii europejskich występów? Ile można było teraz zarobić „u buka”, stawiając na mistrzów Gibraltaru? Dla kolegi pytam, nie tego przez wielkie K. Toni Kolega jest bowiem chorwackim obrońcą Czerwonych Chochlików i powiódł swoją drużynę do historycznego zwycięstwa. A już całkiem serio: gdyby Lech był się podłożył w ramach przestępczej działalności bukmacherskiej i każdy z piłkarzy zgarnąłby za to fortunę, byłoby to wytłumaczenie straszliwe, ale pewnie łatwiejsze do zrozumienia – kibole bardziej szanują złodziei niż łamagi. Prawda jest niestety okrutnie banalna – Lech się skompromitował całkiem za darmo.

Gibraltar naszym klubom wybitnie nie służy – sześć lat temu nie potrafiła tam strzelić gola Legia, teraz Lech dołożył absolutnie bezprecedensową porażkę – nie tylko dlatego, że nigdy dotąd nie przegrywaliśmy z rywalem tak nisko notowanym, ale dlatego, że to w ogóle pierwsze zdobyte punkty drużyny gibraltarskiej w historii występów w fazie grupowej europejskich rozgrywek. Czwartkowi gospodarze grali już raz w fazie grupowej Ligi Konferencji, ale wszystkie dotychczasowe mecze przegrali.

Tak oto lodowatym prysznicem Lechici schłodzili entuzjazm swoich kibiców po koncercie z Rapidem, a przy okazji przypomnieli, że nie ma większych dobroczyńców piłkarskich w klubowej Europie od Polaków – wszystkim lichym futbolowo nacjom dajemy wsparcie i nadzieję, najmniejszym powierzchniowo i najuboższym liczebnie narodom dajemy pokrzepienie, do listy naszych pogromców dołączyli właśnie Gibraltarczycy, nie przegraliśmy jeszcze tylko z drużyną sanmaryńską, ale i na to przyjdzie czas, spokojna głowa.

Od piłkarskich kompleksów niższości, z powodu których przez lata przegrywaliśmy mecze z solidnymi średniakami mentalnie już przed pierwszym gwizdkiem, dotarliśmy błyskawicznie do manii wielkości tak obezwładniającej, że mistrzowie Polski dostali zasłużone bęcki od jednej z najgorszych lig Europy, w której wszystkie mecze są rozgrywane na jedynym nadającym się do tego stadionie, oczywiście ze sztuczną murawą, bo jakże mieliby tam podlewać naturalną, skoro na całym Gibraltarze nie ma żadnych źródeł słodkiej wody.

Ale ten akurat klub to nie są amatorzy, Lincoln ma skład na poziomie środka naszej pierwszej ligi – gdyby Lech tak jak wczoraj zagrał na przykład z Ruchem w Chorzowie, pewnie też by oberwał. Kolejorz mógł i powinien przegrać wyżej, bo dwa razy ratowała go poprzeczka, w dwóch spornych sytuacjach w polu karnym sędzia dwukrotnie gwizdał na korzyść Lecha, gospodarze oddali więcej celnych strzałów niż polska drużyna. Znowu przekleństwem okazała się dla nas rotacja, powtórzyła się sytuacja z pierwszej kolejki

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sport

Dobrze się strzela po setce

Nieszczęście naszej piłki to wczesne odejścia młodych talentów do mocniejszych klubów

Piotr Zieliński to dopiero trzeci polski piłkarz, który zdobył gola, mając już za sobą 100 meczów w reprezentacji Polski. Oczywiście Robert Lewandowski jest w tym niedościgniony, to fenomen, rekordzista, który za mojego życia, a pewnie i wszystkich czytelników „Przeglądu”, nie zostanie zdetronizowany; śmiem twierdzić, że obecnie bardziej prawdopodobny jest koniec świata niż koniec panowania Lewego w tabeli rozegranych meczów i goli strzelonych w biało-czerwonych barwach.

Tej sztuki dokonał jeszcze tylko Jakub Błaszczykowski, po raz ostatni trafiając, skądinąd też na Stadionie Śląskim, również bardzo pięknym strzałem przed siedmioma laty w meczu z Portugalią, który był jego 103. występem w kadrze.

Piotr Zieliński ma przed sobą lata gry i możemy być spokojni o jego statystyki, jeśli jakiś kaprawy los nie zakończy jego kariery kontuzją. Nawet jeżeli teraz w Interze męczy się na ławce, wciąż jest piłkarzem dla naszej kadry niezastąpionym – to klasyczny rozgrywający, który ma „oczy dookoła głowy”, nienaganną technikę i cechuje go elegancja w grze. W czwartek strzelił Nowozelandczykom gola przecudnej urody, zaczynając i zamykając akcję bramkową: przełożył sobie piłkę na lewą nogę, zwiódł w ten sposób obrońców i kropnął w spód poprzeczki – piłka nie wylądowała w siatce, lecz dwukrotnie odbiła się za linią bramkową. Był to wbrew pozorom gol bardzo istotny – dał nam zwycięstwo, a tylko ono gwarantowało, że nie osuniemy się w rankingu FIFA tak, że w barażach bylibyśmy losowani dopiero z trzeciego koszyka. Porażki z ekipami sklasyfikowanymi dużo niżej wiele kosztują.

Piszę przed meczem z Litwą, ale zakładam, że w Kownie zwycięstwo jest formalnością, jeżeli mamy traktować kadrę Jana Urbana poważnie, w przeciwnym razie w ogóle nie warto strzępić pióra. A zatem to gol Zielińskiego sprawił, że w drodze na mundial mamy szanse zagrać baraż u siebie i kto wie, czy to nie okaże się języczkiem u wagi, jeśli oczywiście limitu szczęścia nie wyczerpaliśmy w play-offach do ostatnich dwóch imprez mistrzowskich.

Mecz z Nową Zelandią był kiepski i pokazał, jak niewiele potrafią nasi zmiennicy – na szczęście Chris Wood, największa gwiazda z Antypodów i snajper Nottingham Forest, wszedł dopiero w ostatnich minutach, bo z dużą dozą prawdopodobieństwa dołożyłby nogę w którejś groźnej akcji swojej ekipy i mielibyśmy klops. Na boisku oprócz naszego kapitana (tylko w pierwszej połowie się nie popisał w jednej akcji, kiedy próbował trafić z ostrego kąta, zamiast dograć piłkę napastnikom) błysnął nade wszystko młody debiutant Jan Ziółkowski. Zaliczył kapitalny odbiór w końcówce, uchronił nas wślizgiem przed strzałem z pola karnego – na pełnym ryzyku, ale i z mistrzowską dokładnością. Z tego stopera będziemy mieli pociechę przez kilkanaście lat.

Żal tylko, że nie udało się go zatrzymać w Legii. On w Romie straci rytm meczowy, grając ogony, to może spowolnić rozwój jego talentu, bo trenowanie z najlepszymi to nie to samo co gra o punkty, nawet wśród przeciętniaków. U obrońcy najważniejsza jest pewność w podejmowaniu decyzji, Ziółkowski jeszcze jedzie na tej pewności, którą dała mu regularna gra w Legii. To jest wielkie nieszczęście naszej piłki – te wczesne odejścia młodych talentów do mocniejszych klubów, od których często się odbijają.

Najdobitniejszym przykładem w czwartek był Kacper Kozłowski, niegdysiejsze odkrycie Paula Sousy. W wieku niespełna 18 lat zagrał na pandemicznym Euro 2021 jako najmłodszy piłkarz w historii mistrzostw Europy. Wydawało się wtedy, że ma coś nie tak z metryką – wyglądał na twardziela o kilka lat starszego, bez kompleksów radził sobie na boisku, myśleliśmy, że mamy gotowego reprezentacyjnego pomocnika na dwie dekady. Pogoń zrobiła na nim świetny interes, sprzedając go do Brighton, lecz od tej pory zaczął się zjazd po równi pochyłej – wypożyczenia z Anglii do Holandii, do Belgii, gdzie Kozłowski grał mało albo wcale, aż w końcu Brighton definitywnie sprzedało go do Turcji. Tam wreszcie się odnalazł w przeciętniutkim Gaziantep FK – sezon zaczął świetnie, jest najbardziej wartościowym zawodnikiem w kadrze.

W czwartek przeciw egzotycznemu rywalowi nie błysnął – był aktywny i waleczny, ale popełniał też koszmarne błędy techniczne, jak w akcji w końcówce, kiedy próbował uruchomić prawego skrzydłowego podaniem w sytuacji bliźniaczej do tej bramkowej, którą rozpoczął cudowny cross

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sport

Wojownicy i rezerwiści

Tylko Legia nie wygrywa w Europie

Legia to stan umysłu. Megalomania i arogancja niweczą potencjał sportowy i finansowy. Kibice są przekonani, że tytuł mistrza Polski powinien być nieprzechodni i do końca świata nieodwołalnie należeć do ekipy z Łazienkowskiej. To, że Legia już od czterech lat tytułu nie zdobyła, w Warszawie uznaje się za niedopuszczalne, za spisek sił nieczystych, błąd w matriksie, hańbę, porutę i zniewagę uczuć religijnych. Żyleta bez względu na miejsce drużyny w tabeli Ekstraklasy śpiewa swoją najpopularniejszą pieśń bojową, zaczynającą się od słów „Mistrzem Polski jest Legia…”, a potem dokłada mantrę: „Niepokonane miasto, niepokonany klub”, bo kibice Legii nie uznają innych wyników, dla nich tabela, w której Legii nie ma na czele, jest nielegalna jak sejmowa komisja śledcza dla Ziobry. Presja na mistrzostwo jest obłędna – od Żylety siadam jak najdalej, ale nawet w sektorach rodzinnym czy prasowym panuje obłąkańcze ciśnienie na mistrzostwo.

Na meczach w europejskich pucharach fani Wojskowych nie mówią o niczym innym, dla nich brak tytułu jest jak utrata niepodległości. OK, fajnie się pokazać w Europie, ale mistrzostwo po prostu MUSI wrócić. Przy Łazienkowskiej zainteresowanie sukcesami zagranicznymi jest takie jak na Nowogrodzkiej – najważniejsze, żeby rządzić w kraju, reszta świata ma znaczenie, tylko jeśli może przyczynić się do tego. Tyle że piłkarsko dzieje się inaczej – drużyny grające w fazie grupowej europejskich pucharów nie wygrywają Ekstraklasy, bo nie dają rady grać jednocześnie na dwóch frontach.

Trener Edward Iordănescu musiał zatem otrzymać wyraźny sygnał od zarządu, że nie za Ligę Konferencji będzie rozliczany, tylko za tytuł. I ugiął się, we czwartek na turecki Samsunspor wystawił drugą drużynę, która w dodatku pierwszy i najpewniej ostatni raz w życiu zagrała w takim zestawieniu. Na efekty nie trzeba było długo czekać – już po dziesięciu minutach Legioniści przegrywali, bo drugorzędny obrońca Marco Burch, który w lidze nie zagrał od sierpnia ani minuty, dał się urwać holenderskiemu skrzydłowemu rywali.

To, że występuje legijna dwójka, było widać gołym okiem, chłopaki mieli dobre chęci, ale brakowało umiejętności i zgrania – to i tak spory sukces, że gospodarze mieli przewagę w posiadaniu piłki i nieustannie dążyli do wyrównania, które ostatecznie byłoby rezultatem sprawiedliwym. Słupek, poprzeczka, nieuznany gol, szczęśliwie zablokowana bomba w doliczonym czasie – Legia przegrała pechowo, ale na własne życzenie (czytaj: trenera i kibiców). Chcecie mieć mistrzostwo? OK, będziemy rotować składem – najlepsi grają w kraju, na Europę wystawiamy rezerwy, mamy szeroką kadrę, może się uda coś tam nawet wygrać ze słabiakami i urwać punkcik średniakom, żeby się przeczołgać do styczniowych play-offów, naprawdę wiele nie trzeba.

Dlaczego w takim razie ustalono wielokrotnie wyższe niż w Ekstraklasie ceny biletów? Znajomy, który musi mnożyć wszystko razy cztery (kibicuje z żoną i dwójką dzieci), ze łzami w oczach mówił, że go w tym roku na puchary nie stać. No i w sumie na tym wygrał, za to 18 tys. najwierniejszych lub najbogatszych kibiców (najniższa w sezonie frekwencja była bezpośrednim efektem drastycznej podwyżki cen) dało się nabrać.

Bramkarz turecki nosi swojsko dla mnie brzmiące nazwisko Kocuk, więc trzymałem za niego kciuki, ale zupełnie niepotrzebnie, gdyż Legia w ciągu półtorej godziny zatrudniła go tylko dwukrotnie.

W niedzielę w Zabrzu na boisku lidera „jak za dawnych lat” doszło do weryfikacji mocarstwowych planów – czy pozytywnej, jeszcze nie wiem, bo piszę tekst przed weekendem. Z całą jednak pewnością żaden polski klub nie ma tak silnych zmienników, żeby móc w komplecie zmienić graczy z pola i z powodzeniem

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sport

Futbol wielki i najmniejszy

Święto lig prowincjonalnych

Wystartowała Liga Mistrzów, mecze wielkie, poziom kosmiczny, ale o tym za chwilę, albowiem moja ulubiona impreza piłkarska, zwana Pucharem Tysiąca Drużyn, czyli Puchar Polski, wchodzi w fazę z obligatoryjnym udziałem reprezentantów dwóch najwyższych lig. Dla klubów prowincjonalnych to jest święto, tym bardziej że przeładowany kalendarz najlepszych drużyn często sprawia, że odpuszczają sobie PP, a zatem nie masz ci lepszej okazji do tego, by Dawid sprał Goliata. Czasem zaś Dawid tak się rozpędzi, że całe rozgrywki wygrywa bezczelnie i niespodzianie – mieliśmy takich przypadków już sporo, choćby w ubiegłym roku, gdy trofeum wzniosła krakowska

Wisła, niejako na pocieszenie, bo Biała Gwiazda od kilku lat nie potrafi powrócić do Ekstraklasy.

Jako że zdobycie krajowego pucharu stanowi przepustkę do rozgrywek europejskich, marzenie o tym, że LZS Kozia Wólka może zagrać z wielkim europejskim klubem, jest teoretycznie spełnialne, choć już nie tak prawdopodobne, jak to bywało drzewiej, przed wynalezieniem Ligi Europy i kwalifikacji. Mój ukochany Ruch po raz ostatni zdobył Puchar Polski przed prawie 30 laty jako drużyna z zaplecza Ekstraklasy, dzięki czemu na stadionie przy ulicy Cichej mógł być z honorami podejmowany legendarny Eusébio, ówcześnie odgrywający rolę ambasadora Benfiki, której do dziś pozostaje największą legendą. Niebiescy dostali bęcki w Lizbonie, w rewanżu zatem wykorzystali rozleniwienie rywali i wyrwali punkty, choć do chorzowskich legend przeszła dziesięciominutowa absencja najlepszego strzelca Ruchu, który z przejęcia w trakcie meczu musiał zejść do szatni za potrzebą (trener wolał zaczekać, aż snajper się załatwi, bo nie miał sensownych zmienników).

W 1993 r. także Niebiescy pobili rekord wszech czasów, wprowadzając do finału drużynę z… piątego szczebla rozgrywek. Ich rezerwy, obficie, choć regulaminowo wspomagane przez zawodników pierwszej drużyny, przeszły przez rozgrywki jak huragan i dopiero w serii rzutów karnych musiały uznać wyższość GKS Katowice, naonczas naszej eksportowej ekipy z wiodącą rolą braci Świerczewskich. W Ruchu II najbardziej zadziornym i nieustępliwym graczem był wtedy Michał Probierz, a w linii ataku grał kozacki duet Radosław Gilewicz i Roman Dąbrowski. Z dziesięciu jedenastek tylko jednej nie udało się wykorzystać właśnie Gilewiczowi, Niebiescy zatem na dwumecz z Benficą (bo to Portugalczyków wylosowała Gieksa w pierwszej rundzie PEZP) musieli poczekać jeszcze trzy lata.

Rok wcześniej historyczny sukces osiągnęła Miedź Legnica, ćwierć wieku przed swoim pierwszym awansem do Ekstraklasy, sensacyjnie wygrywając w finale z Górnikiem Zabrze także rzutami karnymi. Legniczanie w nagrodę mogli się zmierzyć z Monaco, prowadzonym wtedy przez Arsène’a Wengera, a na legnicki stadionik przyjechały takie gwiazdy jak Jürgen Klinsmann, Lilian Thuram czy zdobywca jedynego gola Youri Djorkaeff.

Jedyną drużyną spoza dwóch najwyższych lig, której udało się spełnić marzenia do końca i sięgnąć po Puchar Tysiąca Drużyn, była gdańska Lechia, jeszcze jako ówczesny trzecioligowiec. Skądinąd finał w 1983 r. był jedynym w historii, w którym zmierzyły się ze sobą drużyny spoza Ekstraklasy – Lechia wygrała z Piastem Gliwice. Dzięki temu triumfowi do Gdańska przyjechał Juventus z Bońkiem i Platinim w składzie. W niesamowitej ciżbie kibiców, obsiadujących oprócz trybun pobliskie płoty, drzewa i dachy, znalazł się nawet Lech

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sport

Minimaliści i rekordziści

Po sukcesach kadry, przed startem Ligi Mistrzów

Jeszcze mecz się nie zaczął, a już było zabawnie – nie mogłem namierzyć przed Stadionem Śląskim białego baraku, do którego mnie kierowano po akredytację, albowiem jedyne białe pudło, które przyuważyłem, z dala wabiło napisem toi toi, a mnie się do toalety nie chciało. Nie wpadłem na to, żeby po dziennikarską wejściówkę tam zajrzeć. Błąd – okazuje się, że firma produkuje nie tylko przenośne sławojki, lecz także kontenery biurowe.

Zabrakło mi wyobraźni, ale nie brakło jej naszym piłkarzom, gdy konstruowali akcje w meczu z Finlandią. Przez godzinę graliśmy jak z nut – optycznie przewaga Polaków była miażdżąca, trzy gole były jej udokumentowaniem, a na miano zawodnika meczu zapracował sobie w tym czasie Jakub Kamiński, który – jak w Rotterdamie – biegał dużo, ale w przeciwieństwie do meczu z Holandią również z sensem.

Pierwszy gol padł po jego kapitalnym odbiorze i mądrej asyście, przy trzecim poprawił Roberta Lewandowskiego, najszybciej dopadając do odbitej przez bramkarza piłki. Wszędobylstwo jest cechą charakterystyczną Kamińskiego, on sam sobie szuka pozycji na boisku, dobrze się czuje jako „wolny elektron” – pozostaje się cieszyć, że tej jesieni młody śląski napastnik wystrzelił formą zarówno w Bundeslidze, jak i w kadrze. Zwłaszcza że nieubłaganie zbliża się koniec kariery naszego najlepszego strzelca w historii i trzeba już raczej dla Lewandowskiego szukać nie tyle partnera w ataku, ile następcy.

Sam Lewy wreszcie się doczekał królewskiej obsługi: mistrzowski cross Piotra Zielińskiego pozwolił mu znaleźć się sam na sam z bramkarzem i trafić do siatki. To pewnie jeden z ostatnich już takich momentów, kiedy widzimy na telebimie Roberta jako zdobywcę gola dla reprezentacji i fetujemy go przy pełnym

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sport

Był pomysł i plan na mecz

Znakomity debiut Jana Urbana

W Rotterdamie reprezentacja Polski pod wodzą nowego trenera nie oszukała przeznaczenia – po prostu wreszcie zagrała solidny mecz, co przy odrobinie szczęścia pozwoliło jej urwać punkt faworytom. Tak udanego debiutu nie miał żaden z naszych selekcjonerów: od razu pod ścianą w meczu eliminacyjnym z jedną z najlepszych drużyn na świecie drużyna Jana Urbana nie pękła. Mieli jechać do Rotterdamu, aby nie przynieść wstydu, tymczasem dali powody do dumy. Brawo!

Już przed meczem coś mi się w duszy zatliło, że z Oranje możemy wyjść na remis. Najpierw w tunelu olbrzym van Dijk stał obok o głowę niższego Roberta Lewandowskiego i można było się poczuć nieswojo, ale zaraz zobaczyliśmy rodzimego olbrzyma, którego wystawił w pierwszym składzie Jan Urban – Przemysław Wiśniewski też ma 195 cm wzrostu. Rychło także się okazało, że ten ruch trenera nie był poczyniony wyłącznie gwoli symetrii – debiutujący Wiśniewski zagrał na stoperze tak pewnie, jakby to był jego setny mecz w kadrze. Wiadomo było, że defensywa reprezentacyjna wymaga poważnego remontu, że gamoniowatego Dawidowicza i podobnych mu patałachów już oglądać nie chcemy, z drugiej strony trudno było obstawiać, że strzałem w dziesiątkę okaże się stoper z drugiej ligi włoskiej.

Tymczasem Urban pamiętał Wiśniewskiego z Górnika Zabrze, w którym ten potężny obrońca zagrał ponad setkę meczów, nie sięgał więc po sporych rozmiarów kocisko w worku, musiał wiedzieć, że ten gość nie pęknie. My wiedzieć nie musieliśmy – po ogłoszeniu składów kibice zadrżeli, że przez ryzykowną fanaberię nowego trenera możemy mieć luki w obronie, bo w starciu z takim rywalem Wiśniewski może nie unieść presji, a tu defensor Spezii z marszu stał się najpewniejszym elementem defensywy. I kiedy ponownie zadrżeliśmy, to już w drugiej połowie, gdy usiadł na murawie z bólem łydki. Na szczęście okazało się, że to nic groźnego.

Ojciec Przemysława, Jacek, był postrachem Ekstraklasy na przełomie stuleci – syn odziedziczył po nim warunki fizyczne i waleczność, ale przerasta go motorycznie i sportowo, aż żal, że musi się tułać po włoskich prowincjach w Serie B.

Holendrzy wyszli pewni swego, wyluzowani, prawdopodobnie oprócz Lewandowskiego nie byliby w stanie wymienić z nazwiska żadnego polskiego piłkarza, chyba że akurat z nim grają w klubie – jak Dumfries z Zielińskim. Wymieniali za to podania z pierwszej piłki, popisywali się sztuczkami technicznymi, z uśmiechem na ustach – dla nich to miał być mecz do łatwego wygrania ze słabiakami z Europy Wschodniej.

I w pierwszej połowie byli świetni – gra z tak dysponowaną Holandią jest jak przemarsz przez pole minowe, tu nie ma miejsca na niedokładność, minimalna pomyłka grozi taką samą katastrofą jak wielki kiks, bo rywale wykorzystują wszystko z zimną krwią. Nie tracą głowy w ofensywie jak Jakub Kamiński, któremu kilka razy zdarzył się odbiór i pęd na bramkę rywali po to, żeby bez sensu podać albo słabo strzelić. Każde uderzenie Holendrów było niebezpieczne i kąśliwe. Po jednym z nich (bomba Reijndersa) uratował nas słupek. Tylko dyscyplina i uważność Polaków spowodowały, żeśmy schodzili na przerwę, przegrywając minimalnie.

Jak zauważył Urban, przy stracie gola przytrafiła się obronie „lekka drzemka”, no a przede wszystkim Skorupski nie pierwszy raz w tym meczu wykonał paradę w złym timingu i po prostu minął się z piłką; na szczęście jedyny raz ponieśliśmy tego konsekwencje. Skorupski nie jest pewny – na przedpolu nie miał wyczucia, na linii też bronił jakoś pokracznie, a kiedy już miał w swoim stylu świetną obronę na linii, to się okazało, że strzał był ze spalonego, więc do statystyk się nie liczył.

Wystawienie w bramce golkipera Bologny to jedyna decyzja

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.