Tag "piłka nożna"
Profesorowie bez dyplomów
Poldi włada biegle językami krajów, w których robił karierę
Ekscentryczna promocja radia-którego-nikt-nie słuchał udała się w stu procentach. Deepfake’owy wywiad bota dziennikarskiego z botem noblowskim, czyli niejakiej Emi z Wisławą Szymborską, nieżyjącą od 12 lat, pokazał, co już może sztuczna inteligencja w służbie mediów i jakie wynikają z tego niebezpieczeństwa. Otóż AI może manipulować perfekcyjnie i bezkonkurencyjnie – wskrzeszona poetka komentowała własnym głosem twórczość tegorocznej laureatki z Korei tak zmyślnie, że przyklasnął temu sam najjaśniejszy sekretarz Fundacji Wisławy Szymborskiej, Michał Rusinek.
Ta kuriozalna „rozmowa” dowiodła, że w świecie symulakrów nikt nie może się czuć bezpiecznie – nie tylko szeregowi pracownicy (jak dziennikarze rzeczonego radia, którym rozwiązano umowy, bo AI może wybierać listę utworów do grania za darmo), lecz także pracownicy zasłużeni i legendarni (jak lektor Jarosław Juszkiewicz, którego po wielu latach Google Maps właśnie zastąpiło głosem bota), a nawet zmarli wieszcze. Groza i lament, do których nie mogę się nie przyłączyć, chociaż z czystej przekory dodam, że lepsza sztuczna inteligencja niż jej naturalny brak, którym grzeszy cała armia dostarczycieli kontentu, uważających się za aktywnych dziennikarzy.
Dla przykładu przeanalizujmy przypadek pana Pipsztyckiego z pewnego tabloidu, który w ubiegłym tygodniu postanowił zarobić na życie tekstem o wybitnym sportowcu. Owóż ten nieborak zechciał przyciągnąć uwagę „sensacyjną” wiadomością o wykształceniu Lukasa Podolskiego; najwyraźniej algorytm podsunął Poldiego jako gorącą postać po hucznym benefisie w Kolonii. Kilkanaście dni temu dziesiątki tysięcy fanów przyszło zobaczyć mecz, w którym Górnik Zabrze zasilony jednorazowo gwiazdami Bundesligi (m.in. Manuelem Neuerem w bramce i Matthiasem Ginterem w obronie) wygrał z FC Köln – macierzystym klubem Poldiego, który zagrał po połowie w obu drużynach. To był hołd dla mistrza świata, najlepszej lewej nogi w historii niemieckiej piłki, człowieka, który doskonale pojął gramatykę futbolu, ale włada też biegle językami krajów, w których robił karierę – mówi po niemiecku, angielsku, polsku, śląsku, a i po turecku zagadać potrafi.
Futbol maniakalno-depresyjny
Selekcjoner Probierz wciąż realizuje plan minimum, nasza kadra nie zaskakuje ani in minus, ani in plus
Cokolwiek by napisać o dwóch kolejnych meczach kadry w Lidze Narodów UEFA, to nie wyniki, zgodne zresztą z przewidywaniami, stanowią o historycznej randze tych wydarzeń. Podczas meczu z Chorwacją na boisku znalazło się w tym samym czasie dwóch czarnoskórych reprezentantów Polski, kilka dni wcześniej też obaj zagrali, ale nie jednocześnie. Michael Ameyaw, syn Polki i Ghańczyka, błyszczący na ligowych boiskach w częstochowskim Rakowie, oskrzydlał ofensywne akcje; Maxi Oyedele, syn Polki i Nigeryjczyka, w ciągu kilku tygodni przebojem wdarł się do pierwszego składu warszawskiej Legii i reprezentacji. Obaj wypadli przeciętnie, jak cała drużyna, choć jak na debiutantów całkiem poprawnie, zwłaszcza Ameyaw kilka razy szarpnął efektownie i „namieszał” w polach karnych rywali. Oyedele to jeszcze nastolatek, ale w Legii gra na pozycji defensywnego pomocnika jak stary wyga – przeciw Portugalczykom nie miał wiele do powiedzenia, bo to bodaj najlepsza druga linia w Europie, ale mam przeczucie, że to będzie reprezentacyjna szóstka na długie lata.
Brawa zatem dla Michała Probierza za te powołania: czas uświadomić 60 tys. pikników na stadionie i milionom przed telewizorami, że Wielka Blada Polska to koncepcja archaiczna. Żyjemy w świecie etnicznie niejednorodnym, Polacy mają różne pochodzenie i kolor skóry – niby truizm, ale wreszcie unaoczniony także na boisku. No i tak się składa, że ci chłopcy o genach afrykańsko-słowiańskich ruszają się z piłką, by tak rzec, nie mniej zgrabnie od sportowców z dziada pradziada nadwiślańskich.
Pamiętam jak przedwczoraj, czyli ćwierć wieku temu, syn mojego kumpla był niewymownie zdziwiony, że Emmanuelowi Olisadebe „ta opalenizna nigdy nie zejdzie”, a naród dziwował się czarnoskóremu reprezentantowi Polski niczym szlachta zagrodowa na widok Diabła Sławacińskiego. Od tamtej pory zdążyły jednak dojrzeć owoce mariaży międzyrasowych, słabości Polaków do dziewcząt egzotycznej urody i Polek do zamorskich przystojniaków. I być może to dzięki nim będziemy mieli szansę oszukać przeznaczenie. Albowiem mieliśmy całe stulecie, aby przekonać świat do tego, że w potomkach Wiślan i Polan wrze krew boiskowych wojowników, tymczasem dzisiaj smucimy się raczej opinią narodu piłkarsko wyklętego, który tylko przez jedną dekadę potrafił trzymać się w globalnej czołówce. Rzekłbym nawet, że dowodów na nasze wrodzone piłkarskie upośledzenie mamy aż nadto, czas zatem zacząć czerpać korzyści z prokreacyjnego rozpostarcia naszych rodaków i rodaczek.
Etnos Polaków się urozmaica, można więc przyjąć, że dzięki temu również piłkarsko nabierzemy kolorów.
Najkrótsza emerytura nowoczesnej Europy
Chciałoby się, aby droga sportowa Wojciecha Szczęsnego trwała i trwała
No dobra, nie mogę dłużej czekać, jest środa, 2 października 2024 r., godziny wczesnopopołudniowe, trzeba oddać tekst, więc zakładam, że kolejny twist w tej historii nie nastąpi. Już za chwileczkę, już za momencik Wojciech Szczęsny, składając podpis na umowie z FC Barcelona, zakończy najkrótszą emeryturę nowoczesnego futbolu.
Przed miesiącem na łamach PRZEGLĄDU, podsumowując karierę Szczęsnego, wielkiego fana Oasis, pisałem: „Nie zapominajmy jednak, że pierwszy album zespołu nosił tytuł »Definitely Maybe«. Wstrzymajmy się zatem z ceremoniami pożegnalnymi. Mimo wszystko trudno uwierzyć, że to już koniec”. Decyzja o zakończeniu uprawiania wyczynowego sportu nie była spowodowana względami zdrowotnymi ani wypaleniem zawodowym, po prostu Szczęsny przywykł do gry w klubach światowego topu, a żaden taki po niego się nie zgłosił. Miałem więc podejrzenia, a nawet nadzieję, że nasz golkiper będzie się borykał z niejaką nostalgią i być może odwoła swoje odejście na emeryturę. Los jednakowoż sprawił, że moje przeczucia ziściły się zdumiewająco prędko. Jak do tego doszło?
22 września pod koniec pierwszej połowy wyjazdowego meczu FC Barcelona z Villarrealem Marc-André ter Stegen, bramkarz Blaugrany i reprezentacji Niemiec, upadł tak niefortunnie, że zerwał więzadło rzepki, co automatycznie wykluczyło go z gry do końca sezonu. Kontuzje kolan są największą zmorą piłkarzy, a już urwanie więzadeł oznacza operacyjną rekonstrukcję i wielomiesięczną rehabilitację. Nagle okazało się, że jeden z najlepszych i najbogatszych klubów świata, z apetytami na odzyskanie mistrzostwa Hiszpanii i wygranie
Hity i egzekucje
O nowej formule Ligi Mistrzów
Snu z powiek włodarzom UEFA nie przestaje spędzać widmo secesji najbogatszych klubów, ów demon pod nazwą Superliga, którym zawsze straszą Goliaci, kiedy powinie im się noga w sportowej rywalizacji z Dawidami. Dlatego nowa formuła Ligi Mistrzów ma tego demona imitować, tak by na jakiś czas uspokoić apetyty rekinów. Nie bardzo wiadomo, o co chodzi w nowym regulaminie, wiadomo zatem, o co chodzi, jak zawsze. Bogaci mają wycisnąć jeszcze więcej hajsu, wysilając się mniej, ale kibicom trzeba wmówić, że jest wręcz przeciwnie – jeszcze więcej hitów przez trzy, a nie dwa dni tygodniowo. Czyli 30-zespołowa liga, w której tabelę zamyka się po ośmiu kolejkach? „Parszywa dwunastka” odpada z rozgrywek, średniacy będą się bili w repasażach, a pierwszych osiem drużyn wchodzi do fazy pucharowej automatycznie. Champions League do niedawna była ligą tylko metaforycznie, w nowej formule to słowo Champions ma wymiar poniekąd bałamutny – zwycięzców krajowych rozgrywek jest bowiem mniej niż połowa, a taka Atalanta Bergamo, RB Lipsk, Brest czy Girona tytułu mistrzowskiego nie zaznały nigdy. Bo też od kilku dekad nie chodzi o mistrzów wszystkich państw zrzeszonych w UEFA, lecz o mistrzostwo zdefiniowane bardziej ogólnie – to de facto klubowe mistrzostwa Europy, zmagania największych, najlepszych i z nielicznymi wyjątkami najbogatszych.
Nowa formuła ma wyeliminować martwe mecze pod koniec fazy grupowej, kiedy najlepsi, już pewni awansu, wystawiali rezerwy przeciw słabeuszom, a starcia gigantów, którzy sprawę promocji załatwili wcześniej, miały charakter towarzyski. Tyle że najmocniejsi i tak załapią się do ósemki już w pierwszych miesiącach, zimowe hity wciąż zatem będą grami o uśmiech prezesa. Faworyci zapewne i tak wygryzą wszystkich najpóźniej na etapie ćwierćfinałów. Ale również to ścisłe grono tytanów jest tak szerokie, że kilku potentatów po odpadnięciu będzie zgrzytało zębami, że nawet tak rozbudowaną i doładowaną finansowo LM oni czniają; znów zaczną się marudzenia, że trzeba stworzyć Superligę, w której bogaci nigdy nie odpadają, tylko grają z innymi krezusami ku pomnożeniu dochodów.
Kapiszony i fajerwerki
Probierz od poprzednika różni się na razie tym, że słabość polskiej piłki nie jest dla niego zaskoczeniem
Tylko nałogowi malkontenci mogą narzekać na ideę Ligi Narodów, dzięki której przeżywamy coś w rodzaju całorocznych piłkarskich mistrzostw Europy z finałami w czasie czerwcowych interregnów między mundialami i Euro. Gadanie, że nikt tego nie traktuje poważnie, a najlepsi te rozgrywki odpuszczają, jest bezczelnym kłamstwem lub niewczesną pociechą przegranych – dość było spojrzeć na pierwsze kilka minut potyczki Francji z Belgią, kiedy sędzia zdążył wlepić trzy żółte kartki, a rywale omal się nie pobili.
Dla najsilniejszych to okazja do ustawienia nowego fantu w pucharowej gablocie, a gdyby syci nie mieli apetytu, 1% ludzkości zdołałby wyeliminować problem głodu i nędzy na naszej planecie. Z kolei dla nieatrakcyjnych przeciętniaków, do których należy reprezentacja Polski, to okazja do konfrontacji z topowymi drużynami kontynentu, które nigdy by nas nie rozpatrywały jako partnerów spotkań towarzyskich. Dla outsiderów z mikropaństewek zaś to jedyna szansa, by ucieszyć się zwycięstwami, a nawet poliderować choć przez chwilę w grupie – jak San Marino, najgorsza drużyna świata, która właśnie pierwszy raz w historii wygrała mecz o punkty (1:0 z Liechtensteinem). Stworzono bowiem grupy wedle poziomów sportowych – mocni biją się z mocnymi, słabi ze słabymi i tylko Polska jakimś cudem od początku istnienia tych rozgrywek pomimo ewidentnej słabości wciąż utrzymuje się w grupie najmocniejszych.
W Glasgow starły się dwie najgorsze drużyny ostatniego Euro: Polska i Szkocja. Wygraliśmy, ale cokolwiek szczęśliwie – tylko dlatego, że obrońcy Szkotów głupieli na widok Zalewskiego wjeżdżającego w ich pole karne. Przeciw Chorwatom Nicola mógł szarżować już tylko we własnym polu karnym, czemu zresztą zaskoczeni rywale przyglądali się równie biernie – gdyby któryś z nich wpadł na pomysł, żeby mu piłkę odebrać, przegralibyśmy wyżej – zasłużenie. Dwa mecze kadry Probierza utrwaliły stan rzeczy i pokazały, żeśmy odzyskali dawną regularność – silnym nie dajemy rady podskoczyć, ale słabych odprawiamy z kwitkiem. Feralna kadencja Fernanda Santosa była jak wstawienie kozy do ciasnego domostwa z talmudycznej przypowieści – wystarczyło się go pozbyć i już czujemy powszechną ulgę.
Małomiasteczkowy hit
Na planie jak na boisku piłkarskim – kiedy coś nie wychodzi, zawsze winny jest reżyser.
Tomasz Gąssowski – kompozytor, muzyk, producent muzyczny i filmowy, a ostatnio reżyser. Jego pełnometrażowy debiut „Wróbel” z Jackiem Borusińskim w roli głównej weźmie udział w konkursie głównym tegorocznego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Autor muzyki m.in. do filmów Andrzeja Jakimowskiego.
Debiut pełnometrażowy w wieku 61 lat. Jakie to uczucie?
– Ja tego wieku jakoś zupełnie nie czuję. Dawał mi jedynie pewne poczucie komfortu – uznałem, że albo zrobię film, jaki mi się wymarzył, albo nie ma sensu podejmować się tego wyzwania.
Jest pan kompozytorem, a w branży filmowej funkcjonuje od wielu lat. Jaka była reakcja otoczenia na pańskie pierwsze kroki w reżyserii?
– Muszę podkreślić, że nigdy nie ukończyłem żadnej szkoły filmowej. Często bywałem na planach Andrzeja Jakimowskiego i w ten sposób zdobywałem wiedzę praktyczną. Kiedy zacząłem myśleć o reżyserii, właśnie te doświadczenia miałem z tyłu głowy. Moja droga odbiega od takiej mainstreamowej ścieżki kariery filmowca, więc to zupełnie zrozumiałe, że pojawiały się głosy sceptyczne, niektórzy mówili wprost, że raczej nie powinienem tego robić. Pozostawałem otwarty w takich sytuacjach i postanowiłem robić swoje. Już moja droga kompozytorska pokazała mi, że warto trzymać się swojej intuicji. Choć reżyseria znacznie różni się od tworzenia muzyki. Autor filmu musi się nauczyć podejmować setki decyzji, które będą później rzutowały na ogromną grupę ludzi. To nie jest takie proste.
Czy decyzja o reżyserowaniu wiąże się z jakimś punktem zwrotnym w pańskiej karierze?
– To była raczej naturalna ewolucja mojej ścieżki autorskiej. Kiedy napisałem pierwszy scenariusz, w moim życiu pojawił się taki moment przejściowy. Musiałem zadecydować, czy w ogóle podjąć się tego projektu. A że zależało mi na efekcie końcowym, zaufałem sobie samemu. W końcu to ja jako autor scenariusza najlepiej rozumiałem historię, którą chciałem opowiedzieć. W dużej mierze reżyserowała się ona już w trakcie pisania. Oddanie tego komuś innemu zaczęło się wydawać nienaturalne. Reżyseria przyszła do mnie sama.
Akcja „Wróbla” dzieje się na polskiej prowincji. Wiele lat mieszkał pan na wsi. Jak pan wspomina tamten czas?
– Przez 11 lat mieszkałem na wsi pod Warszawą i byłem trenerem piłki nożnej. Dobrze wspominam ten okres: poznałem wówczas wiele osób, z którymi kontakt utrzymuję do dziś. W tamtych okolicach to właśnie stadion był miejscem, gdzie mieszkańcy się integrowali i razem spędzali czas. Chciałem odtworzyć w filmie ten klimat i piłkarskie emocje, nieodbiegające wcale od tych, których możemy doświadczyć na pierwszoligowych meczach.
Czy reżyseria przypomina pracę trenera piłkarskiego?
– Tak! Kiedy na planie coś nie wychodzi, zawsze winny jest reżyser (śmiech). Na boisku podobnie: kiedy twoja drużyna przegrywa parę spotkań z rzędu, zaczynają się tworzyć grupki, które po cichu krytykują trenera. Przecież piłkarze nigdy nie są winni, zawsze musi być ktoś, kto przewodzi danej grupie (śmiech). Myślę, że moglibyśmy znaleźć jeszcze więcej analogii. Wszystko to jest jednak bardzo trudne, ponieważ trzeba znaleźć balans, a także różnego rodzaju sposoby, aby załagodzić konfliktowe sytuacje.
Jakie?
– Trzeba być sprawiedliwym, zazwyczaj trzymać nerwy na wodzy, wiedzieć, jak rozmawiać ze współpracownikami. Mam zasadę, aby komunikować się wprost. Wierzę w szczerość i krytykę, a do tego znacznie łatwiej pracuje mi się z ludźmi, którzy sami potrafią się zreflektować czy przyjąć słowa krytyki. To tak jak w piłce nożnej: gramy do jednej bramki, a kiedy pojawiają się przeszkody, musimy wspólnie je rozwiązywać. W końcu jesteśmy drużyną.
Jasny gwint w bramce
Czy Szczęsny to najlepszy bramkarz w historii polskiej piłki? Statystyki na to wskazują: 84 mecze – najwięcej w kadrze, 34 czyste konta – też rekord.
„Jak pająk się nad dziuplą bramki rozczapierza, jak krzak wystrzela w niebo, człowiek-barykada” – to oczywiście Kazimierz Wierzyński o Zamorze, ale równie dobrze pasują te wersy do Wojciecha Szczęsnego. Paradoks pozycji bramkarza polega na tym, że im gorzej gra drużyna, tym większą szansę ma golkiper na życiowe popisy. To w trzecioligowym Brentford jeszcze jako nastolatek Szczęsny zasłużył sobie na miano klubowego bramkarza dekady i wyrobił markę. To w permanentnie słabującej reprezentacji Polski zagrał najlepsze spotkania i przyciągnął uwagę świata. W topowych klubach głównie musiał dbać o koncentrację, w Brentfordzie i reprezentacji musiał być skupiony w pełnym wymiarze czasowym, bo nasi byli nieustannie bombardowani przez rywali.
Kończąc karierę w szczytowej formie, zaskoczył wszystkich, być może także samego siebie. Uczynił to akurat w tym dniu, w którym po 14 latach ogłosili powrót na scenę jego muzyczni idole – Liam i Noel Gallagherowie, założyciele zespołu Oasis. Imiona dzieci Szczęsnego – Liam i Noelia – wydawać się mogą nietypowe, dopóki nie odczyta się ich w kluczu fanowskim. Impuls do ogłoszenia zamknięcia kariery sportowej też mógł płynąć z tej rockowej strony. Nie zapominajmy jednak, że pierwszy album Oasis nosił tytuł „Definitely Maybe”.
Wstrzymajmy się zatem z ceremoniami pożegnalnymi. Jest w tej decyzji element przekory, z której Szczęsny zawsze słynął, ale i urażonej ambicji – po zwolnieniu z Juventusu nasz reprezentacyjny bramkarz czekał, aż zgłosi się klub godny jego talentu. I wyglądało na to, że się nie doczeka, choć okienko transferowe trwało do końca sierpnia, a w ostatnich godzinach często spinane są sensacyjne transfery. Pewnie musiałby zejść poziom niżej niż Stara Dama, ale wtedy miałby więcej roboty za mniejsze pieniądze. Kiedy 32-letni Zbigniew Boniek wieszał buty na kołku, także mógł z powodzeniem grać jeszcze przez lata, miał oferty z innych klubów, m.in. z Tottenhamu, ale, jak mówiono we Włoszech, „odkochał się w piłce”.
Ze Szczęsnym wygląda to podobnie, wszak właśnie oświadczył, że „ciało wciąż czuje się gotowe na wyzwania, ale serca już tam nie ma”. Jest więcej podobieństw między Bońkiem i Szczęsnym – obaj większość kariery spędzili w Juventusie i Romie, obaj trafili tam po latach sukcesów w pierwszym wielkim klubie (Szczęsny w Arsenalu, Boniek w Widzewie – tak, Widzew na początku lat 80. był europejską potęgą). Obaj też mieli pecha w kluczowych chwilach kariery reprezentacyjnej – gdyby nie przypadkowa kartka dla Bońka w meczu z ZSRR, Zibi zagrałby w półfinale mundialu ‘82 przeciw Włochom, a wtedy nasze szanse na dalszy awans i złoto wzrosłyby niepomiernie. Gdyby nie kontuzja w pierwszym meczu Euro 2016, Szczęsny jako specjalista od bronienia karnych dałby nam może awans do półfinału kosztem Portugalii (a tam czekała Walia, z którą przegrywać nie umiemy). Owóż drobne nieszczęścia obu tych wybitnych piłkarzy wpłynęły na losy narodowego futbolu.
Moja jedenastka turnieju
Euro 2024 skończyło się doskonale – zwyciężyła drużyna grająca najpiękniej i najskuteczniej.
Spośród argumentów na rzecz uznania turnieju za udany koronnym wydaje mi się ten dotyczący puenty, podobnie rzecz ma się zresztą z krótką formą literacką, a wedle aforyzmu pierwszego macho polskiej socjaldemokracji tyczy się to także kwestii męskości – wszystko zależy od tego, jak kto kończy.
Otóż Euro 2024 skończyło się doskonale – zwyciężyła drużyna grająca najpiękniej i najskuteczniej. Hiszpania wystawała jakością ponad resztę uczestników tak, że nawet oko laika błyszczało z zadowolenia, bo wystarczyło poprzyglądać się przez kilka minut La Furia Roja, by umieć wytypować prawidłowy wynik meczu.
Przepaść między reprezentacją Hiszpanii a pozostałymi uczestnikami łatwiej zrozumieć, jeśli sporządzimy tabelę punktową zakończonych mistrzostw: triumfatorzy wygrali wszystkie siedem spotkań, podczas gdy drugi finalista – ekipa angielska – tylko trzy razy. W bramkach też różnica miażdżąca: Hiszpanie trafiali 15 razy, Anglicy ośmiokrotnie. Zanim jednak udało się podopiecznym Luisa de la Fuente sięgnąć po rekordowy, czwarty tytuł, musieli trochę się pomęczyć w finale, przez pierwsze 45 minut męczącym także dla widowni. Dariusz Szpakowski w pierwszej połowie narzekał, że mecz nie chce się otworzyć – zaiste, fachowcy od otwierania wzięli się do roboty dopiero po przerwie, kolejna genialna asysta Yamala skazała Nico Williamsa na sukces. Anglicy musieli zacząć grać, zrobiło się ciekawie i żwawo, aż po ostatnie chwile i kluczową interwencję Daniego Olma, wybijającego z linii piłkę nieuchronnie zmierzającą do… dogrywki. Meczbole w ostatnich momentach były specjalnością tych mistrzostw, Anglicy dwa razy zabijali nadzieje rywali w samych końcówkach, tym razem jednak trafili na drużynę idealnie zbalansowaną.
Futbol w dziurawych skarpetkach
Aż do fazy półfinałów Anglicy rywalizowali z Francuzami o tytuł mistrzów paździerza
Bawią mnie niesłychanie dziury w getrach, własnoręcznie wycięte przez piłkarzy o niewymiarowych łydach – ci milionerzy, którzy za każdy kędzior, nową dziarę czy ułożenie kołnierzyka płacą fortunę stylistom, biegają w podziurawionych skarpetach. Niechybnie przypomina się Sąsiad z „Dnia świra” i jego słynna metoda na żyletkę („ciach gumki i skarpetka bezuciskowa zdrowa!”). Bożyszcza tłumów tak czynią, aby uniknąć niedokrwienia mięśni, ale jak coś robią bożyszcza, to się nazywa trendsetting – tylko czekać, jak dziurawe fuzekle będą modne niczym potargane dżinsy. A żeby się dobrze sprzedawały, nazwa towaru będzie brzmiała „getry ażurowe”. Liczę na to, bo mam szufladę pełną niezacerowanych skarpet; te niedopasowane doczekały się już swoich pięciu minut, zdaje się, że teraz modne jest noszenie dwóch różnych, o ile się ze sobą zmyślnie rymują.
Kroniki futbolowych mistrzostw to także dzieje przedwczesnych finałów – rzadko bowiem zdarza się tak, że dopiero w decydującym, ostatnim starciu turnieju mierzą się dwie drużyny faktycznie najlepsze. Historia mundiali i europejskich czempionatów pamięta ekipy, które „doczołgiwały się” do samego końca kosztem drużyn grających dużo efektowniej wyłącznie dzięki szczęśliwej drabince i fartowi w jedenastkach. Najlepsze mecze rozgrywano zwykle we wcześniejszej fazie, dopiero ostatni finał mundialu zadał kłam tej regule, bo potyczka Argentyny z Francją była meczem doskonałym, zarówno pod względem dramaturgii, jak i poziomu sportowego. Tegoroczny ćwierćfinał Niemcy-Hiszpania okrzyknięto meczem tytanów z powodu niezwykle efektownej gry obu drużyn we wcześniejszej fazie, prognozowano też, że kto wygra ten mecz, wygra potem cały turniej. Gospodarze zaczęli ostro, kosząc Hiszpanów równo z trawą, skopany Pedri musiał zejść z murawy już po sześciu minutach gry, a zdezorientowany sędzia zapomniał, gdzie ma kartki. Ostatni mecz w karierze Toni Kroos powinien zakończyć przed czasem, ale sędziemu nie wystarczyło na to odwagi, Hiszpanie też poczuli, że rozjemca ich nie ochroni przed lawiną fauli, więc zaczęli grać ostrożnie. Mógł sędzia w ten sposób zabić mecz, na szczęście siła i talent młokosów z La Furia Roja nie tkwi wyłącznie w motoryce i dryblingach. Tym razem zwyciężyły precyzja i elegancja, które definiują choćby bramkę duetu Lamine Yamal-Dani Olmo, i choć Niemcy zgodnie z odwieczną tradycją zerwali się ze stryczka tuż przed końcem meczu, w dogrywce Hiszpania postawiła na swoim. Nie bez pomocy sędziego, który uderzenie piłki dłonią Marca Cucurelli w polu karnym zignorował, powołując się na prawo do interpretacji naturalnego ułożenia górnej kończyny. Karma wróciła – gospodarze przeszli Duńczyków w jednej ósmej po karnym za ponoć dyskusyjną rękę, teraz nie dostali karnego za rękę ewidentną. Niesmak pozostał, czego dowodem wygwizdywanie przez niemiecką publiczność Cucurelli przy każdym kontakcie z piłką w kolejnych spotkaniach. Jeśli kto udawał, że rozumie, o co chodzi z tym przepisem, teraz już zgłupiał jak wszyscy – sędzia Anthony Taylor orzekł: „To nie jest ręka” niczym René Magritte na swojej słynnej „Zdradliwości obrazów”: „Ceci n’est pas une pipe”. Za taki sędziowski surrealizm dziękujemy.
Cieszynki i smuteczki
Sposób, w jaki trójkolorowi dostali się do ćwierćfinału, nie ma precedensu w historii – nie zdobyli ani jednej bramki z gry.
Wszyscy wyrzekają na nieustanny rozrost turniejów mistrzowskich: a to, że liczba uczestników sięga absurdu i w ten sposób obniża się prestiż imprezy, na którą zbyt łatwo awansować; a to, że piłkarze i tak przeciążeni sezonem nie mają już sił i poziom spotkań spada; a to, że oglądalność pojedynków ekip z odległych miejsc w rankingach krajowych będzie niska. A kiedy przychodzi kolejny parzysty czerwiec, kibic jednak ogląda wszystko po kolei, uzależnia się od codziennej dawki futbolu w fazie grupowej, a potem cierpi na syndrom odstawieniowy w pauzach między kolejnymi fazami rozgrywek. Nie ma czym wypełnić popołudnia i wieczoru, myśli o piłce uniemożliwiają skupienie, robotni stają się niegramotni, bo wiedzą, że po pracy nie będzie futbolowego deseru, bezrobotni wpadają w głębsze kręgi depresji, bo nic tak nie odwraca uwagi od rozpaczy jak mecz i nic tak nie frasuje jak meczu brak. Lipiec to już diabelska ambiwalencja – radość z wejścia turnieju w fazę decydującą, kiedy pozostali sami najlepsi, jest wypierana przez smutek z powodu nieznośnego rozrzedzenia meczowego: co mi po tym, że teraz będzie walka o medale, skoro zostało ledwie kilka spotkań do obejrzenia. Żałoba po fazie grupowej, kiedy futbol był smakowitym i pożywnym farszem codzienności, nie znajduje ukojenia w najcudowniejszych nawet zmaganiach finalistów, tęsknota za grupową nudą i pozornym przesytem jest dojmująca – oto uzależnieni od końskiej dawki narkotyku jesteśmy od niego brutalnie odzwyczajani, wijemy się w cierpieniach niczym Popeye Doyle w drugiej części „Francuskiego łącznika”, gdzie Gene Hackman wstrząsająco odegrał głód heroinisty bez dostępu do dragu.