Tag "poezja"
Race i jad
W pobliżu naszego domu jest Samuel – chrześcijańskie przedszkole, szkoła podstawowa i liceum. Miał tam chodzić Antek, ale go nie przyjęli. Ciekawe dlaczego? Może wywąchali moje teksty krytyczne wobec Kościoła? Mija właśnie to miejsce starsza, siwa para. On woła do żony: „Popatrz, żabciu, żydowska szkoła!”. Żabcia zwraca uwagę, że to chyba jednak chrześcijańskie. „A tam, to żydowskie”, mówi siwy pan z pogardą. Nie wie, że jeśli coś chrześcijańskie, to w dużej mierze żydowskie, jak Chrystus i jego matka i jak w końcu Biblia. On jest pewien, że święta rodzina to Polacy o poglądach narodowo-prawicowych. Przecież grubo ponad milion Polaków wyznaje poglądy Brauna i podobnie jak on wierzy, że w dzisiejszej Polsce Żydzi się poukrywali, bo przecież zupełnie ich nie widać, a i tak wpływają na losy naszego kraju. Braun nawet oświadczył, że nie wierzy w komory gazowe, to żydowska bujda. Czy milion jego wyznawców nie wierzy, że Niemcy zbudowali na terenie Polski przemysł śmierci, więc Auschwitz to jedynie makieta?
I w tym temacie… „Bugonia”, znakomity film Yórgosa Lánthimosa, też o tym, jak internet karmi spiskowe myślenie i doprowadza ludzi do obłędu. Przecież choćby religia smoleńska jest chorobą umysłową. Jak zwykle u Lánthimosa są cudowne elementy surrealistyczne. Ten film to mieszanina kilku gatunków: thriller, dramat, komedia, groteska, a w finale przesłanie do ludzkości, że być może z głupoty zmierzamy do samozagłady.
Po dwóch latach znowu we wsi Chybie. Rozstrzygnięcie konkursu poetyckiego Exodus ‘25. Przybyło 928 zestawów prac, każdy po trzy wiersze. Miłosz powiedział kiedyś ze smutkiem: „Kurczą się, kurczą nasze wyspy”. Myślał o kulturze, a zwłaszcza o poezji. To prawda, wydawnictwa i księgarnie nie chcą poezji, jednak zaskakująco wielu ludzi pisze wiersze. Rzeczywiście skurczyły się nasze wyspy, ale panuje na nich wielki tłok. W Chybiu jest duża grupa poetycka, w ramach Stowarzyszenia Bez Limitu poeci spotykają się raz na miesiąc. Przybywają z sąsiednich wsi i miasteczek. Jak więc to możliwe, że wydawcy i księgarnie nie chcą tomików wierszy i nie są one kupowane? Zapewne działa narcystyczna osobowość naszych czasów. Dla poety ważne są tylko jego wiersze,
Niewypowiedziane pół świata
Żyję życiem moich bohaterek. Na wojnie jestem od pięciu lat i nic mnie już nie dziwi
Agnieszka Przepiórska – aktorka filmowa i teatralna. Obecnie w Teatrze Słowackiego w Krakowie; w latach 2006-2008 występowała w Teatrze Szaniawskiego w Wałbrzychu. Współpracowała m.in. z warszawskimi teatrami: IMKA, WARSawy, Powszechnym, Polonia, Żydowskim, a także z kabaretem Pożar w Burdelu.
„Nikt się nie dowie, jaką nam przyszłość zgotują bogowie”, pisał Horacy. Carpe diem, chwytaj dzień. Idziesz jego śladami?
– Mówisz pewnie o Festiwalu Sztuki Carpe Diem. Otóż byłam kiedyś w Czarnolesie ze spektaklem „Simona”. Zobaczyłam wtedy ogromny, wielohektarowy park, ze starodrzewem, z amfiteatrem, i pomyślałam, że to doskonałe miejsce, aby stworzyć tam festiwal. Muzeum kieruje Ireneusz Domański, bardzo otwarty, uważny gospodarz. Podchwycił ten pomysł z entuzjazmem i dołożył do niego swoją inwencję oraz głęboką znajomość regionu i historii. Dzięki temu pomysł zyskał nowe życie – i tak właśnie narodził się ten festiwal w cieniu czarnoleskiej lipy.
Lipa nadal rośnie?
– Tam jest dużo pięknych i starych lip, drzew naprawdę sędziwych. Panuje niezwykły klimat – to jakaś enklawa w środku niczego. Dojazd jest bardzo trudny, dlatego ludzie pytają, jak dojechać, ale zainteresowani znajdują drogę – w tym roku na festiwalu było 1,5 tys. osób.
W Czarnolesie zachęcasz do życia czasem teraźniejszym, z kolei w swoich monodramach próbujesz się uporać z przeszłością.
– Festiwal jest czymś odrębnym, innym od tego, czym się zajmuję na co dzień. Jest dla mnie rodzajem ulgi. Potrzebuję tego, żeby zyskać uważność na każdego widza, każdego gościa, żeby zająć się innymi, a nie sobą i moimi bohaterkami. To ja chwytam się tego dnia w niezwykłej przestrzeni Czarnolasu.
Mówisz o duchu miejsca – do takich miejsc lgniesz. Grałaś Simonę w puszczy, Ginczankę na Mikołajewskiej w Krakowie, przedstawiałaś historię ocalonej Ireny K. w szkole im. Kołłątaja na warszawskiej Ochocie. Czy spektakle w takich miejscach naznaczonych gra się inaczej?
– Towarzyszy temu uczucie podłączenia się pod energię takiego miejsca. Jadwiga Stańczakowa, bohaterka mojego ostatniego spektaklu, mówiła, że każda rzecz ma swoją pamięć. Mam wrażenie, że te miejsca zachowały taką szczególną pamięć. Granie w nich uaktywnia tę energię, mogę czerpać z tego źródła. To dla mnie bardzo mocne granie, czasem niezwykle trudne. Także dla widza, bo nie ma wówczas bezpiecznego układu: widz-aktor, światło-scena-widownia. Wszystko ulega wymieszaniu, scena i życie przenikają się.
Kto wie, może poezja pomaga się w tym odnaleźć. Zauważyłem, że w ostatnich latach bohaterkami twojego teatru biograficznego są poetki: Ginczanka, Sadowska, Stańczakowa, a po drodze zagrałaś jeszcze kameralny spektakl o Szymborskiej. Przypadek czy wybór?
– To bardzo dziwne. W poezję wciągnęła mnie Ania Gryszkówna, która czuje poezję, umie ją wypowiadać. Kończyłam szkołę aktorską w Petersburgu i w ogóle nie miałam do czynienia z polską poezją poza liceum, gdzie poezja była traktowana po macoszemu, na maturze nikt nie wybierał wiersza do analizy. Powoli otwierał się przede mną świat słów, metafor, myśli zawartych w wersach. I może też pod wpływem przytłaczającej codzienności poezja stała się dla mnie nowo odkrytą przestrzenią, przynoszącą rodzaj ulgi. Tak to się stało i rzeczywiście zaczęłam robić spektakle o poetkach, co już się układa w jakiś cykl. Nawet mam już nazwę: „Nieobecne obecne”.
Najbardziej zaskakująca w tym gronie jest obecność Jadwigi Stańczakowej, uważanej za „panią od Mirona Białoszewskiego”. Tymczasem ty ją przywracasz jako poetkę.
– Przełamała to wcześniej wspaniałą biografią Stańczakowej Justyna Sobolewska.
Prywatnie wnuczka poetki.
– Kiedy przeczytałam jej książkę, od razu pomyślałam, że to moja bohaterka, spełnia wszystkie wymogi: jest na drugim planie, fokus jest na niego, a nie na nią, okazuje też niesamowitą dzielność i determinację. Poczułam, że to jest historia warta opowiedzenia.
A w jaki sposób bohaterki twoich monodramów do ciebie przychodzą, skąd one się biorą? Czy szukasz ich nerwowo, polujesz na nie?
– Nie ma reguły, jak to się rodzi. Na pewno nie jest tak, że czytam biografie w poszukiwaniu bohaterki. Nic z tych rzeczy. Zwykle to one już są tutaj i dobijają się do mnie. Czasem zdarza się taka sytuacja, że gram jakiś spektakl, a już pojawia się myśl o innej bohaterce. To nie są czary-mary, ale pewien proces. Jak się gra spektakle, podczas których następuje zatrata emocjonalna, to wchodzi się w jakiś podziemny prąd, który nie towarzyszy nam na co dzień. To są szczególne energie i moce w tych zaklętych słowach, coś innego niż potoczna rzeczywistość. Dużo się otwiera takich skojarzeń podczas grania spektakli. Miałam taką sytuację, kiedy grałam Irenkę w „Ocalonych”, a już poczułam, że obok stoi i tupie nogą Pola Nireńska. Te bohaterki do mnie przychodzą, z jakiegoś powodu mnie wybierają i męczą od rana do nocy. Intuicyjnie mi się pojawiają. W przypadku Jadwigi Stańczakowej przeczytałam biografię, Ginczankę zaproponował mi Piotr Rowicki…
…ale jak zawsze weszłaś w postać z impetem.
– Tak było i jest. Niedawno grałam po przerwie „Ginczankę” i przypomniała się w tym spektaklu z taką siłą, że aż nie mogłam nad nią zapanować. Widocznie była zniecierpliwiona, że tak dawno nie była na scenie, i rozszarpała mnie na kawałki. Widownię też.
Tak więc rozmaicie bywa z tymi inspiracjami – przeczytam jakąś książkę albo artykuł, jak wywiad Cezarego
Żegnaj, smutku
Wypieramy melancholię, która jest naturalną odpowiedzią na szaleństwa świata
Robert Gonera – aktor filmowy, telewizyjny i teatralny. Serca widzów podbił kreacją w dramacie psychologicznym „Dług”
Byłeś radosnym dzieckiem czy smutnym?
– Mama mówi, że byłem wesołym chłopcem. A zdjęcia z dzieciństwa to potwierdzają. Jedno z moich ulubionych – siedzę na koniu i uśmiecham się szeroko. To moje pierwsze zwycięstwo, udało mi się utrzymać w siodle. Byłem dzieckiem, które sobie radziło. Miałem dużo wdzięku, którym często załatwiałem sprawy. Nadużywałem tego wdzięku, ale to działało. Pamiętam też moment smutny. Znaleźliśmy z kuzynką martwego ptaka i postanowiliśmy zrobić mu pogrzeb. Ale to był smutek rytualny, więc się nie liczy (śmiech). Później przyszedł smutek z pogrzebu prababci. Czy był bardzo głęboki, wynikający z poczucia straty? Kochałem prababcię, ale myślę, że udzielił mi się smutek innych żałobników. Patrzyłem na ich reakcje i czułem ten ciężar. Pierwszy większy smutek ogarnął mnie, kiedy moja licealna miłość wyjechała do Stanów.
Czy ten był prawdziwy?
– Był osnuty poezją, którą wtedy czytałem. Melancholia była figurą w moim życiu, pozą wrażliwca reagującego na różne sprawy. Prawdziwy smutek przyszedł dopiero w bardzo dojrzałym wieku, kiedy zmarł mój ojciec. To była w ogóle kumulacja trudnych doświadczeń. Odszedł tata, rozpadł się mój związek, a jeszcze media mi dokładały. Nastąpił klasyczny efekt śniegowej kuli, która na swojej drodze zmiata wszystko. Wypłakałem morze łez, bo straciłem wszystko – dom, rodzinę, pracę, reputację. To sprawiło, że przez kilka lat byłem naprawdę smutny. Oczywiście pracowałem, spotykałem się z przyjaciółmi, skończyłem studia u Wajdy, normalnie żyłem, ale odczuwałem świat jako smutny. Byłem człowiekiem smutnym i bezradnym, bo smutek często wynika z bezradności wobec tego, co niesie los. Czasami potrzeba lat, aby to zrozumieć, zaakceptować i wydobyć się z tego stanu. U mnie też trwało to kilka lat.
Miałeś momenty, kiedy wątpiłeś, że w ogóle kiedyś wzejdzie słońce? Co wtedy myślałeś?
– Niewiele się myśli, smucąc się. Bo smutek jest bezradnością wobec wydarzeń zewnętrznych. Nie wiemy, w którą pójść stronę, gdzie szukać przed nim ratunku. To było pięć długich lat wspinaczki po stabilizację. Myślę, że człowiek musi wynurzać się tyle, ile się zanurzał.
Co wtedy pomaga?
– Przyjaciele, którzy się odsiewają, bo większość dokonuje ostracyzmu. Osoby smutne czy zawieszone w jakiejś melancholii nie są przedmiotem zainteresowania tych, którzy idą aktywnie przez życie. Nie pasują do obrazka świata. Wydawało mi się, że zostałem odrzucony. Więc ten smutek pogłębia się coraz bardziej, z każdą utraconą duszyczką, z każdym utraconym przyjacielem. Na szczęście to tylko wymiana. Bo nagle się okazuje, że niektórzy ludzie chcą być przy nas w trudnym czasie. Mówi się, że prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie. To prawda, wtedy następuje selekcja i łatwo się przekonać, kto jest przyjacielem, a kto nim nie jest. Kto mimo wszystko zadzwoni, wyciągnie cię na kawę. Do dzisiaj mam takich przyjaciół i nasze „rytuałki”. Bardzo niewielu – kilku w Warszawie, kilku we Wrocławiu i dwie, trzy osoby w Berlinie, gdzie pracuję. I wszyscy sprawdzili się w najgorszym dla mnie czasie. Przyjacielem okazała się również moja agentka, która była ze mną na każdym etapie tej trudnej drogi. Duże wsparcie dostałem też od moich widzów, za co jestem im wdzięczny.
Terapia pomogła zmienić perspektywę?
– Poszedłem na terapię, żeby ratować rodzinę, a nagle uświadomiłem sobie, że muszę ratować przede wszystkim siebie. Wspaniała terapeutka nauczyła mnie dbać o mój dobrostan. Bezbłędnie wskazała źródło problemu, które było oczywiście bardzo blisko. Terapia uświadomiła mi, że coś w tej mierze mam do zrobienia. Pozwoliła dotrzeć do źródeł lęku, które były przyczyną moich kłopotów. Ale terapia nie załatwi wszystkiego. Prawdziwa terapia zaczyna się między spotkaniami u terapeuty.
Jak dziś sobie radzisz, gdy nie chce ci się rano wstać, bo czujesz smutek? Przecież każdy tak czasem ma.
– Teraz mam taki rytuał, że od razu staram się ten smutek odsunąć. Patrzę, co niesie nowy dzień, cieszę się, że jestem zdrowy, że mogę działać. To wynika z mojej obecnej dojrzałości i doświadczeń. Akceptuję siebie i otoczenie takim, jakie jest. Staram się nie oglądać na smutki, tylko afirmować dobrostan.
Mówisz sobie, że nic nie trwa wiecznie, nawet smutek?
– Tak, ale kiedy jesteś w głębokim smutku, trudno jest to sobie przetłumaczyć. Dotarcie do osoby pogrążonej w głębokim smutku jest trudne. Depresja jest dzisiaj nadużywanym słowem, ale to prawda, że smutni ludzie często czują się wykluczeni z tej nieustającej reklamy życia. Smutny człowiek jest natychmiast podejrzewany o depresję, co prowadzi do ostracyzmu. Rzadko zdarza się, że ktoś podejdzie i zapyta: „Co się dzieje?”. Ludzie smutni są często pozostawieni sami sobie, skazani na pomoc psychologiczną, co jest dobre, ale zdrowy smutek jest
Rozmowa z książki Beaty Biały Męskie gadanie, Rebis, Poznań 2024
Lojalność i zaufanie. Różewicz oczami filmowca
Z Tadeuszem Różewiczem trzeba było przejść pewien proces, żeby dojść do spotkania człowieka z człowiekiem
Andrzej Sapija – dokumentalista i wykładowca na Wydziale Reżyserii Filmowej i Telewizyjnej PWSFTviT w Łodzi. Od 2016 r. także prodziekan tego wydziału. Za najważniejsze filmy reżysera uznaje się biografie cenionych artystów (m.in. Tadeusza Różewicza, Tadeusza Kantora i Kazimierza Karabasza). W 2021 r. ukazała się jego książka „Co Pan widzi? Różewicz filmowy”. W 2023 r. odznaczony Brązowym Krzyżem Zasługi.
Jakie jest pańskie ostatnie wspomnienie o Tadeuszu Różewiczu?
– Ostatnie silniejsze wspomnienie to moment odwiedzin u niego w domu, już pod koniec życia poety. To było spotkanie z serii tych bezinteresownych, czyli nie filmowych, ale takich czysto ludzkich, by nie powiedzieć towarzyskich. Kiedy skończyliśmy pracę nad naszymi filmami biograficznymi, to ten kontakt nadal pozostał. Nieraz Różewicz pytał mnie, kiedy będę we Wrocławiu. Zapraszał do siebie, a ja bardzo chętnie go odwiedzałem. To spotkanie, które do dziś pamiętam, było jakoś na wiosnę. Mocno grzało słońce i poeta zachęcał mnie, abym obejrzał jego ogródek, bo tam akurat zaczynały kwitnąć różne rośliny. Bardzo przy tej okazji chwalił żonę Wiesławę. „Ona tak wspaniale tym ogródkiem się zajmuje”, opowiadał z pasją. Sam mam ogród, więc wymienialiśmy się informacjami o roślinach, a także wskazówkami co do ich pielęgnacji. To wspomnienie pogodne, jasne, nawet i słoneczne. Takiego pragnę go pamiętać.
A pierwsze spotkanie było z poezją czy z człowiekiem?
– Z poezją – jeszcze w latach licealnych. Tworzyliśmy ze znajomymi grupę towarzysko-intelektualną w jednym z wrocławskich liceów. I tam interesowaliśmy się Różewiczem, być może dlatego, że pewne osoby z naszego kręgu znały Kamila, syna poety, który zresztą mieszkał niedaleko, w tej samej dzielnicy. Mocno utkwiło mi wtedy w pamięci „Przygotowanie do wieczoru autorskiego”. I to zdanie: „Patrzę na studenta, który siedzi przede mną. Powiem mu prawdę, powiem mu, że nic nie wiem i nic nie mam do powiedzenia…”. Byłem tym w jakimś sensie wstrząśnięty. Zdziwiło mnie, że można się zdobyć na tego typu publiczne wyznanie. Poza tym ta poezja bardzo mi odpowiadała, bo jest prosta i „przyjazna” w odbiorze.
Co to znaczy?
– To są proste wersy i słowa, bardzo oszczędne oraz skondensowane, bliższe prozy. Kiedyś o tym rozmawialiśmy i w kontekście swojej twórczości Różewicz przytoczył stwierdzenie Przybosia: „Udało ci się tym swoim prozo-wierszem stworzyć poezję przez wielkie P”. Odwołał się też do Kazimierza Wyki, który analizując warsztat Różewicza, mówił o zamienniku literackim. Twierdził, że u Różewicza poezja, proza i dramat przemieniają się ze sobą. Poeta przywołał w tej rozmowie także cytat z Ezry Pounda: „Dobra poezja powinna być równie jasna i czytelna jak dobra proza”.
Wracając do tamtych licealnych lat, dla mnie (wówczas młodego człowieka) wielką zaletą w czytaniu poezji Różewicza była jej klarowność. Chodzi o czytelność formalną przy jednoczesnej kondensacji treści. A to dawało mocny w przekazie efekt. „Efekt wystrzeliwanego pocisku” – tak też Różewicz o tym mówił. Choćby takie wersy: „Różowe ideały poćwiartowane / wiszą w jatkach”. Albo to: „Nowy człowiek / to ten tam / tak to ta/ rura kanalizacyjna / przepuszcza przez siebie / wszystko”. I to jest cały wiersz! Mógłbym przytoczyć jeszcze wiele innych strof, które miały w sobie tę ascetyczność formalną, do tego klarowność i kondensację oraz siłę myśli przekazu. Dlatego bardzo chętnie się z tą poezją komunikowałem. Robię to zresztą do dziś.
Na chwilę odłóżmy poezję na bok. Jaki Różewicz był jako człowiek?
– Moje poznawanie Różewicza jako człowieka ewoluowało. I to jest chyba zrozumiałe, bo nie od razu, zwłaszcza w relacjach między autorem filmu a człowiekiem, który jest jego bohaterem, ten bohater się przed nim „otwiera”. Dość wcześnie zacząłem zawodowo zajmować się artystami. Najpierw były filmy o Tadeuszu Kantorze. Potem o kolejnych twórcach: Abakanowicz, Opałce, Fangorze i wielu innych. Zauważyłem, że w przypadku bohaterów, jakimi są artyści i twórcy, towarzyszy mi poczucie, że oni przywdziewają maski. A te wyrażają jakąś ostrożność, czasami nieufność, tworzą pewien dystans, głównie do kamery i dziennikarzy telewizyjnych. Twórcy to grupa ludzi z dużą świadomością tego, czym są media, czym jest film
Składanie, które się złożyć nie może
O twórczości Tadeusza Różewicza
Dr Joanna Lisiewicz – nauczycielka i wykładowczyni akademicka, teatrolożka, historyczka literatury, badaczka i popularyzatorka twórczości Tadeusza Różewicza, współautorka wstępu krytycznego do wydania „Wierszy ostatnich” (Biuro Literackie, 2024).
80 lat po wyzwoleniu Auschwitz powraca pytanie Theodora Adorna: „Czy poezja po Oświęcimiu jest możliwa?”. Tadeusz Różewicz przejął się dogłębnie tymi słowami; twierdzeniem, że cała zachodnia sztuka zawiodła.
– Na pewno te słowa były dla Różewicza ważne, ujawniają się bezpośrednio w jego postawie. Można je właściwie uznać za „tezę Różewiczowską”. Samo wyznanie doświadczenia wojennego, pozaliterackie, jest bardzo trudne, wręcz niemożliwe. Gdzie w takim razie jest miejsce dla literatury, kultury. Dla aktu twórczego?
Kim jest Różewicz po wojnie?
– Jeśli mielibyśmy określić kondycję Różewicza jako poety w tym czasie, to najlepiej chyba oddać głos jemu samemu, odpowiedzieć słowami z jego wierszy. Kto do nas mówi? „Szary człowiek z wyobraźnią / małą kamienną i nieubłaganą”. Ta metafora będzie przy Różewiczu do końca. To twórca, który trwa, a może raczej tkwi w świecie, „z kamiennymi nogami”. W wierszu „Rozebrany” pisze w dosadny sposób: „mówią o mnie że żyję”. Poeta zadaje sobie pytanie: „jakże im / opowiem o tej długiej / i splątanej drodze”. „Nie, przecież nie mogę im / powiedzieć że człowiek człowiekowi / skacze do gardła”.
Nie da się przemawiać do ludzi tym samym tonem, co kiedyś. Julian Przyboś, mistrz Różewicza, przyznaje się do poczucia daremności i niemocy wobec Zagłady. Natomiast on sam w wierszu „Widziałem cudowne monstrum” wyznaje: „w domu czeka na mnie / zadanie: / Stworzyć poezję po Oświęcimiu”.
– Dlatego warsztat twórczy Różewicza kształtuje się poprzez redukowanie, ujmowanie, jakby chciał słowo i składnię wyczyścić „do kości”. Innymi słowy, do języka, który będzie wolny od względności. Chciałby odbijać w języku (jak w lustrzanej teorii prawdy, o której pisze Umberto Eco w „Na ramionach olbrzymów”) rzeczy takimi, jakimi są. A jednocześnie konsekwentnie powtarza: „odejdę niemy”. Wszystko, co pisze, to jest „składanie / które się złożyć nie może”. Od początku ma świadomość, że będzie mówił, pisał, ale nie wypowie tego, co jest istotą.
Bo nie ma środków, by wyartykułować doświadczenie wojennej traumy.
– Dlatego podkreśla: „nienazwane nazywam milczeniem”. Albo: „nad wyraz ciężka / do wypowiedzenia / jest jedna łza”. W opowiadaniu „Wycieczka do muzeum” pojawią się słowa wypowiedziane przez przewodnika: „To przechodzi ludzką wyobraźnię i nie można tego opisać słowami, więc musicie sobie sami wyobrazić”.
W posłowiu do „Poezji wybranych” zgrabnie ujął to angielski dramaturg John Osborne: „Jeśli, jak twierdził Ruskin, poezja jest sztuką użycia jednego słowa, tak by wyprzeć pozostałe, to mamy tu na pewno do czynienia z poezją – poezją, w której cisze są głośne, a miejsca wymazane mówią, zmuszając nas do czytania już nie pomiędzy wierszami, a między słowami”. Co oznacza, że Różewicz nie milczy po Auschwitz, przeciwnie – odnalazł swój język, „mowę surową”, jak zwykli nazywać ją badacze.
– Do poety przylgnęły różne etykiety, niektóre mają źródło bezpośrednio w jego tekstach. I tak próba mówienia o doświadczeniu wojennym przez Różewicza nazywana jest „mówieniem z kneblem”. „Poezja współczesna to walka o oddech” – ten znamienny cytat z wiersza „Zdjęcie ciężaru” stał się zresztą tytułem książki Tadeusza Drewnowskiego „Walka o oddech. O pisarstwie Tadeusza Różewicza”. Kolejną ważną książką, która już w tytule odsyła do postawy twórczej, i w pewnym stopniu do problematyki jego utworów z lat powojennych, jest „Poezja jak otwarta rana” Zbigniewa Majchrowskiego.
Który tekst najbardziej oddaje tę postawę?
– Dla mnie ważnym tekstem, jeśli chodzi o wykładnię tego, „jak” można i „co” można pisać, jest „Nowa szkoła filozoficzna”. Różewicz mówi tam o kondycji tych, którzy wojny doświadczyli i ją przeżyli. „Wszystko skończyło się raz na zawsze, cokolwiek będę robił, jestem martwy. Kto mówi o poezji? Kto mówi o pięknie? Kto tam gada o człowieku? […] Są jakieś resztki, ogryzki, wspomnienia o dawnej moralności, ale żyje się obok. Ludzie żyją i umierają. Wszystko zostało wyjaśnione do końca dla naszego pokolenia”. Dalej: „Teraz ludzie powinni chodzić w milczeniu. Tak jest przyzwoiciej. Właściwie powinno się wymawiać tylko niezbędną do życia ilość słów”. Ta wielka uważność na słowa i jego słuch absolutny na rzeczywistość
Wehikuł znaczeń Urszuli Kozioł
I żebym nie potrąciła motyla, który zamyśla się nad kwieciem
Czym jest literacka długowieczność? Ostatnia żyjąca poetka z pokolenia „Współczesności” (albo pokolenia ‘56), generacji m.in. Mirona Białoszewskiego, Andrzeja Bursy, Stanisława Grochowiaka czy Haliny Poświatowskiej, w końcu otrzymała najważniejszą literacką nagrodę w Polsce. Gdy 55 lat temu dostawała Nagrodę Kościelskich, była już autorką uznaną.
Nagrodzony tomik „Raptularz” (Państwowy Instytut Wydawniczy) zgodnie z tytułem przypomina brudnopis, notatnik lub szkicownik, w którym znajdują się nie tylko nowe wiersze, ale i przypomniane fragmenty utworów sprzed lat. Treść w dużej mierze dotyczy odchodzenia, straty, apokalipsy, ale ta tematyka obecna była w poezji Urszuli Kozioł od zawsze, m.in. w tomie „W rytmie korzeni” z 1963 r., którym wdarła się do czołówki polskich poetek.
Kozioł udowadnia, że po apokalipsie II wojny światowej jest miejsce dla poezji, bo tylko ona może oswoić ze stratą, tą bardzo osobistą, ale także tą, która oznacza odchodzący świat, bieg czasu. W jej poezji intymna historia miesza się z Wielką Historią, ale śmierć jest zawsze sprowadzona do jednostki. Zostaje „nic” i „nikt”. „Z niczym tu przyszłam / i odejdę z niczym / i wkrótce będzie jakby mnie nie było”, pisała we wcześniejszym tomiku „Znikopis”.
Cisza i Pustka to u poetki tematy stałe, ale głośne
Naświetlania
Późne lato okazało się czasem triumfów Grzegorza Bogdała, co mi sprawia olbrzymią radość z kilku przyczyn, nade wszystko zaś z tej, że prestiżowe nagrody dla jego książki „Idzie tu wielki chłopak” przyznane zostały na pohybel rynkowym trendom i wydawniczym fetyszom. Gdynię i Gombrowicza w odstępie kilkunastu dni skasował autor od początku swojej kariery literackiej wierny krótkim formom, szlifujący swój talent w opowiadaniach, przygodnie zaś oddający się scenariopisarstwu krótkometrażowych fabuł. Bogdał na wielką narrację nawet nie próbuje się zamachnąć, nie boi się, że powieść może się nie powieść, nie stroni od urywania swoich historii właśnie wtedy, gdy czytelnik mógłby oczekiwać jakiejś puenty, pomocnej w ochędożeniu tej niesamowitej prozy. Bawi się Bogdał chronologią wydarzeń, myli tropy, wprowadza postacie na pozór dziwaczne lub niemal wprost obłąkane, by rychło wyjawić, że to zwykli ludzie uwikłani w niezwykłe rodzinne psychomachie. Jeśli kto nałogowo poszukuje „czułej narracji”, i tu ją znajdzie, zwłaszcza w opisie relacji ojciec-syn. Fantastyczny zbiór, wart wszelkich laurów i długich namysłów – ta proza, choć niewielka objętościowo, rozrasta się w lekturze.
Tymczasem oficyny wydawnicze wciąż wołają o powieść, próbują powieści na autorach wprost wymuszać, kuszą zaliczkami i pilnymi terminami publikacji, a kiedy otrzymują dzieło gatunkowo nieoczywiste, jak choćby w przypadku książki „Łakome” Małgorzaty Lebdy, faworytki tegorocznego finału Nike, walą na okładce słowo powieść pod tytułem, no bo przecież, gdyby tych wątpliwości nie rozwiano, ktoś mógłby pomyśleć, że to proza poetycka albo, co gorsza, poemat prozą i wtedy na nic promocyjne starania. Wilczy głód wielkiej narracji wciąż zieje z gardeł prezesów i dyrektorów oficyn, książki mają być bezczelnie opasłe, jeśli już trzeba wydawać tę nieszczęsną prozę, niechże będzie linearna, epicka, a gdyby jeszcze dało się ją umaić fotografiami na wkładce kredowej, to już w ogóle będzie cacy. Grube grzbiety prędzej wypełniają półki, ludzie nie lubią ciemnych szczelin między woluminami, kiedy zapraszają kogo w gości, chcą mieć równiutko od brzegu do brzegu regał zapchany, wolą tomy od tomików, chude książki są jak chude łydki, nie ma czym się puszyć ani prężyć, dawajcie „Księgi Jakubowe”, „Łaskawe”, „Moją walkę” i takiego np. nowego Witkowskiego, a już się półkowe horror vacui uśmierzy.
Sprzedawca życzeń
Alicja Majewska zaśpiewała: „Jaka róża, taki cierń”, a czterdziestka chłopa odpowiedziała chórem: „Nie dziwi nic”. Pojąłem, że stałem się autorem pieśni masowej.
Jacek Cygan – (ur. w 1950 r.) autor tekstów piosenek i musicali, poeta, prozaik, scenarzysta, juror i organizator festiwali muzycznych, a także osobowość telewizyjna. Kawaler Orderu Uśmiechu. Członek Akademii Fonograficznej ZPAV.
Podobno teksty pańskich piosenek powstają perypatetycznie.
– Muszę je wychodzić. Jak już tekst wymyślę, a potem nie umiem powtórzyć, to wiem, że coś się nie zgadza.
Pewnie dlatego, że uprawia pan szczególną dyscyplinę. W piosence wszystko musi się zgadzać.
– Przede wszystkim musi się zgadzać z muzyką. Autor jest więźniem frazy. Muzyka narzuca, ile można użyć sylab – nie wolno użyć więcej, nawet o jedną. Kiedyś były takie czasy, że najpierw powstawał tekst. Tak pisał Jeremi Przybora, przychodził do Jerzego Wasowskiego, a on – jak sam żartował – kładł tekst na klawiaturze i miał proste zadanie: każdej sylabie przyporządkować jedną nutę. Tak też było na początku za moich czasów, kiedy pracowałem z Jerzym Filarem, z Naszą Basią Kochaną – dawałem im teksty, a oni komponowali muzykę. Rozwój elektroniki to wszystko zmienił. Kompozytorzy zaczęli nagrywać tzw. demo i tam było już wszystko. Dostawałem podkłady z naśpiewaną linią melodyczną, jak to nazywamy w branży, „po norwesku”. Tak więc jestem ograniczony muzyką, a czasem bywają tylko dwie-trzy sylaby w refrenie – a cóż można wtedy powiedzieć? – i z tym się zmagam.
Ograniczenia nie tylko dyscyplinują, ale i sprzyjają wynalazkom.
– Wymuszają wynalazki, a przy tym budzą emocje. Zdarzało się, że dziennikarze nie mogli uwierzyć, że tekst „Jaka róża, taki cierń” pisałem do muzyki. Uważali, że taki literacki tekst musiał poprzedzać powstanie muzyki. Tymczasem autor tekstu musi pamiętać nie tylko o muzyce, która wyznacza frazę, ale i o wykonawcy, czyli o tym, dla kogo pisze. Muszę to napisać „przez niego”, bo on/ona są ważni, wykonawca musi być wyposażony przeze mnie w atuty tak silne, że kiedy wyjdzie na scenę, ludzie mu uwierzą.
Czy to znaczy, że ta zobowiązująca forma tekstu piosenki jednocześnie kusi pana i odstręcza?
– Na razie kusi. Ciągle jeszcze kusi. Kiedyś mnie zapytano, jaka jest różnica między tekstem piosenki a wierszem. Wtedy ukułem taką sentencję: wiersz dba o tego, który pisze. Jeśli Wisława Szymborska pisała wiersz, to ten wiersz budował jej wizerunek, jej literacki panteon.
A tekst piosenki o kogo dba?
– Tekst piosenki musi dbać o tego, który będzie ją śpiewał. Autor siłą rzeczy pozostaje w cieniu.
Niezły to cień, skoro tyle tych tekstów siedzi w głowie. Ale i razem z melodią, i konkretnym wykonawcą, jak „Róża” z Edytą Geppert albo „Zakazany owoc” z Krzysztofem Antkowiakiem. Oni już w tych tekstach zamieszkali.
– Coś w tym jest. Niewielu wykonawców bierze się za piosenki wyraźnie kojarzone z kimś, kto je śpiewał i odniósł sukces. To są moje kamienie milowe, jak wspomniana „Jaka róża, taki cierń”. Bardzo trudna piosenka, a jednocześnie ma w swoim życiorysie zdumiewający przypadek. Okazało się, że na dwóch festiwalach, na dwóch kontynentach jednego dnia zdobyła pierwsze miejsce. Bratysławską Lirę wyśpiewała Edyta Geppert, a w Hawanie festiwal wygrała Alicja Majewska.
Podobno niedawno w Opolu odkrył pan, że „Róża” stała się piosenką masową?
Epidemia głuchoty
Miesięcznik „Zwierciadło”, najlepsze pismo dla kobiet, zaproponował mi, abym zamiast felietonu o książce – jeszcze wcześniej pisałem felieton o wszystkim – na ostatniej, prestiżowej stronie otworzył „Okno z poezją”, eseik o poecie plus wybrany wiersz. Bardzo się ucieszyłem. Czasy są mało poetyckie, świat poezji się kurczy, o tym też myślał Miłosz, mówiąc: kurczą się, kurczą nasze wyspy. Od razu w głowie zakłębiły mi się pomysły. Ileż razy chciałem podzielić się z innymi czyimś wierszem, a nie miałem jak. Iluż jest znakomitych poetów i poetek, ile genialnych wierszy. Ruszyłem więc do pracy. Zacząłem od wiersza ojca. Tak po protekcji. Potem chciałem dać wiersz Miłosza, potem Whitmana. I zaczęły się schody.
Jest coś takiego jak prawa autorskie, sam na tym troszkę korzystam, bo jestem jedynym spadkobiercą moich rodziców. To nie są duże pieniądze, kwoty wychodzą niemal symboliczne. Ale okazuje się, że bez zgody spadkobierców druk jest nielegalny i grozi proces. Chyba że pisarz zmarł ponad 70 lat temu (Tuwim właśnie się załapał). Miłosz zmarł stosunkowo niedawno, ma dwóch synów, którzy mieszkają w Stanach – szukaj ich. Whitman jest amerykańskim poetą z XIX w., ale problem, że tłumaczył go Miłosz, a spadkobiercy tłumacza też mają być wynagradzani. Wracamy zatem do spadkobierców Miłosza.
Jakimś cudem dowiedziałem się, że w Londynie jest agencja, która ma prawa do spuścizny Miłosza. Uciążliwa korespondencja z nimi trwała dwa miesiące. Badano mnie i pismo, musiałem użyć całej swojej kultury osobistej, by grzecznie odpowiadać na różne dziwne pytania. W końcu dostałem zgodę na druk bez opłat, o co zabiegałem. Wtedy okazało się, że prawnik pisma ma jakieś obiekcje co do umowy. Mam chyba dosyć. Czuję się jak koń wyścigowy, który ma spętane nogi. Na razie napisałem jeszcze o Leśmianie, zmarł w 1937 r., i o Norwidzie, a też daję wiersz Józefa Czechowicza, fatalnie dla siebie, szczęśliwie dla mnie zginął we wrześniu 1939 r. w Lublinie trafiony bombą. Iwaszkiewicz, o jego wierszu myślałem, ma czterech spadkobierców, jeden podobno trudny. Grochowiak też czterech, jeden podobno dziwny, szukaj wiatru w polu. A ja chcę dobrze, ja chcę serdecznie przypomnieć poetę.
Jak rozpoznać anioła?
Jak rozpoznać anioła? Pytanie wydaje się zasadne ze względu na okoliczności. A może jest zawsze zasadne, może na tym polega bajer? Bo wyobraźmy sobie – tak przegapić anioła. Trochę fuck-up, trochę wstyd. To jak minąć za rogiem miłość swojego życia. Ale jak rozpracować anioła? Trzeba mieć specyficzne cechy? Talenty? Być w ciąży? Bez nogi? Połknąć ósemkę? Głosować na Razem? Zatruć się azbestem? Poeta Andrzej Sosnowski wiedział, co jest ważne: „te wszystkie mechanizmy, półautomatyczne









