Tag "Polacy"
Gdzie się podziali ateiści?
DOROTA WÓJCIK,
prezeska zarządu Fundacji Wolność od Religii
W Polsce nierówność osób bezwyznaniowych wpisana jest do wielu aktów prawnych uprzywilejowujących osoby i instytucje religijne. Wpisana jest również w sposób funkcjonowania wielu instytucji publicznych. Nierówność spotyka osoby bezwyznaniowe w publicznych przychodniach, szpitalach, właściwie we wszystkich kluczowych sferach życia, jak adopcja dzieci, domy opieki, placówki szkolno-wychowawcze, opieka nad osobami bezdomnymi, wsparcie osób w chorobie alkoholowej i wielu innych, gdzie potrzebujący, którzy chcą skorzystać z pomocy, narażeni są na indoktrynację religijną. W niektórych sferach państwo właściwie abdykowało na rzecz instytucji religijnych albo instytucje państwowe funkcjonują tak, jakby były prywatnymi instytucjami wyznaniowymi, poza kontrolą.
ANDRZEJ DOMINICZAK,
prezes Towarzystwa Humanistycznego
Ateizm przepadł? Nie przepadł, choć niezaprzeczalnie zniknął z pierwszych stron gazet i publicystyki. Spośród wielu przyczyn podam trzy. Po pierwsze, dlatego że przestał być nowością, ciekawostką i sensacją. Wyszedł z mody. Jakby mógł konkurować o uwagę mediów, gdy katolicka Polska na co dzień zaspokaja, i to w nadmiarze, nasz apetyt na silne doznania. Po drugie, większość polskich ateistów uparcie trwa w archaicznym pojmowaniu tego pojęcia i twierdzi, że ateizm to tylko brak wiary i nic z tego nie wynika. Jak nie wynika, to nie wynika! Ateizm stał się nudny. Ile w końcu można powtarzać, że Bóg nie istnieje, co nie jest żadną nowością nawet dla wielu tzw. katolików. Trzecia przyczyna jest polityczna. Większość rządzącej koalicji jest przeciwna podgrzewaniu sporów światopoglądowych przed majowymi wyborami. Rządzący politycy nie chcą zrazić części potencjalnych wyborców.
NINA SANKARI,
Fundacja im. Kazimierza Łyszczyńskiego
Statystyki (w tym GUS i ISKK) pokazują, że w Polsce szybko przybywa ateistów, ale media ich nie widzą. Na Dniach Ateizmu 2023 w Warszawie zebrali się prelegenci z sześciu kontynentów na czele z ateistą nr 1 na świecie, prof. Richardem Dawkinsem. „Terrific conference – powiedział Dawkins. – A gdzie są media?”. Naszych billboardów (20) przeciwko religijnie motywowanej nienawiści media również nie zauważyły. Nie widzą także pikiety w rocznicę zabójstwa Gabriela Narutowicza (ateisty), którą organizujemy co roku od 10 lat. Maszerujemy niewidzialni w paradach równości, protestach kobiet itp. Polska Temida jest zezowata, nie ślepa, bo nie widzi akurat ateistów, a wyroki może wydawać na podstawie Pisma Świętego. Lista niewidzących jest długa. Może więc pytanie powinno brzmieć: kto i dlaczego nie widzi ateistów?
Komu przeszkadza wyzwolenie Warszawy?
17 stycznia 1945 r. był symbolem odrodzenia Polski po najstraszliwszej z dziejowych tragedii
Mają rację ci, którzy twierdzą, że Polacy lubują się w czczeniu klęsk, a nie zwycięstw. Polityka historyczna III RP niestety potwierdza tę złośliwą opinię. Mamy bowiem marcowy Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych, czyli tych nielicznych uczestników podziemia, którzy nie pogodzili się z wynikiem II wojny światowej i liczyli na wybuch trzeciej.
Mamy obchodzoną co roku z coraz większym rozmachem rocznicę masakry polskich żołnierzy pod Monte Cassino, która nie miała przecież żadnego wpływu na wynik wojny. Mamy wreszcie dzień 1 sierpnia, który już od dawna nie stanowi okazji do poważnej refleksji i zadumy nad tragedią powstania warszawskiego, lecz stał się dniem bezmyślnych przebieranek i radosnych koncertów, w dodatku uprawianych nie tylko w stolicy, ale w całej Polsce. Nie mamy za to świąt upamiętniających prawdziwe polskie sukcesy, tyle że bezkrwawe: Października 1956 r. czy porozumień Okrągłego Stołu z 1989 r.
Niechciana data
Ofiarą tej bezmyślnej cenzury historycznej padają też rocznice, które na ich nieszczęście obchodzono w czasach PRL. Chodzi o takie daty jak październikowa bitwa pod Lenino czy majowe święto zwycięstwa nad Trzecią Rzeszą. Do tych niechcianych dat należy też 17 stycznia 1945 r., czyli symboliczny dzień wyzwolenia Warszawy przez żołnierzy Armii Czerwonej i Wojska Polskiego. Symboliczny – bo wyzwolono wówczas morze ruin, które pozostały po powstaniu warszawskim i celowym zniszczeniu lewobrzeżnej części stolicy przez hitlerowców. Jednak ten symbol dla ówczesnych Polaków – a także dla następnych pokoleń – miał bardzo ważne znaczenie.
Uwolnienie stołecznego miasta spod obcej władzy stanowi dla każdego zniewolonego narodu moment kluczowy. Dlatego wszystkie polskie zrywy niepodległościowe miały na celu wyzwolenie Warszawy. Jeżeli to się udawało, to zwykle na krótko (jak w czasie powstań kościuszkowskiego czy listopadowego), a upadek stolicy oznaczał kres marzeń o własnym państwie. Nieprzypadkowo też druga niepodległość w listopadzie 1918 r. na poważnie zaczęła się od wyzwolenia Warszawy, a odparcie armii bolszewickich na przedpolach stolicy w sierpniu 1920 r. ocaliło młode państwo polskie.
Dlaczego więc rocznica uwolnienia Warszawy w styczniu 1945 r. – po ponad pięciu latach najkrwawszej i najbrutalniejszej w naszych dziejach okupacji – została wykreślona z kanonu pamięci historycznej III RP? „Historycy” z IPN i powielający ich tezy propagandziści dowodzą, że żadnego wyzwolenia wtedy nie było, gdyż okupację niemiecką zastąpiła sowiecka. To pogląd tak absurdalny, że nie powinno się z nim w ogóle dyskutować, lecz niestety w ostatnich latach staje się coraz popularniejszy. Trzeba więc za każdym razem przypominać, że nie da się na jednej szali położyć „dwóch zbrodniczych totalitaryzmów”, skoro jeden z nich – ten hitlerowski – zlikwidował państwo polskie i planował uczynić z Polaków bezwolną masę „gorszych rasowo” niewolników, drugi zaś – ten stalinowski – mimo licznych zbrodni i niegodziwości ostatecznie dał jednak naszemu narodowi możliwość odbudowania państwa i powrotu do normalnego życia narodowego (choć oczywiście pod hegemonią Moskwy). Mówienie o „dwóch okupacjach”
Zabawy czy za bary z językiem?
W mojej ocenie zmiany w ortografii polskiej są obecnie niepotrzebne. Normalizacja języka powinna jednak zostawiać nam trochę swobody
Prof. Mirosław Bańko – językoznawca, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, redaktor wielu słowników oraz założyciel Poradni Językowej PWN, członek Rady Języka Polskiego
Zawodowo zajmuje się pan językoznawstwem. Co pana fascynuje w języku?
– Język może fascynować z różnych powodów. Na przykład jego narodziny są okryte mrokiem tajemnicy. Sam fakt, że język istnieje, jest fascynujący. Ale żeby do czegoś konkretnego się odnieść, to powiem, że mnie w języku najbardziej fascynuje jego otwartość. Tam wszystko jest. Wyrazy mądre i głupie, nowe i takie, które trącą myszką lub w ogóle wyszły z użycia, ale mogą być przypomniane. Rodzime i obce. Ogólnopolskie i dialektalne. Język to również mnóstwo synonimów, na pozór dublujących się, ktoś mógłby powiedzieć – niepotrzebnych. Ale gdy im się przyjrzeć bliżej, to okazuje się, że powiększają siłę ekspresji języka, paletę barw. Mnie się wydaje, że język to jest model otwartego społeczeństwa. Oczywiście są w języku też relikty uprzedzeń i krzywdzących stereotypów. Ogólnie rzecz biorąc, język to taki bardzo bogaty zasób, z którego trzeba umieć korzystać.
Mamy porozmawiać m.in. o ortografii. Dla niektórych ortografia i interpunkcja to upiór, z kolei innych te dziedziny pochłaniają. Pójdźmy tropem tych drugich. Gdzie upatrywać źródła fascynacji językowymi prawidłami?
– Może to wynikać z postrzegania prawidłowości w świecie. Dostrzeganie powtarzalności zjawisk i związków, które je łączą, to jest coś, co nasi przodkowie ewolucyjni musieli opanować do perfekcji, bo od tego zależało ich przeżycie i perspektywa przetrwania gatunku. Ale czym innym oczywiście jest obiektywna prawidłowość, a czym innym prawidło ortograficzne. Przyznam się, że to słowo kojarzy mi się z prawidłem szewskim, i to nie jest najlepsze skojarzenie. Od prawidła szewskiego jest krótka droga do szewskiego kopyta i wtedy przychodzi do głowy myśl, że te prawidła językowe są po to, byśmy wszyscy zaczęli mówić i pisać na jedno kopyto. Według mnie normalizacja języka powinna nam jednak zostawiać trochę swobody, zwłaszcza tym osobom, które są bardziej świadome. Innymi słowy, opowiadam się za tym, czego większość użytkowników języka polskiego nie lubi, czyli za zwiększoną wariancją.
Z początkiem 2026 r. zaczną obowiązywać zmiany w ortografii na mocy tegorocznej uchwały Rady Języka Polskiego. Jakie mają uzasadnienie?
– Ponieważ sam od niedawna jestem członkiem rady, jest mi niezręcznie mówić źle o uchwale, którą ten organ przyjął, ale chyba wolno mi powiedzieć, że w mojej ocenie zmiany w ortografii polskiej są obecnie niepotrzebne.
Z reguły takim zmianom, i tym obecnym, i wcześniejszym, towarzyszy nadzieja, że nowa pisownia będzie lepsza od obecnej, łatwiejsza do przyswojenia. Zawsze częściowo te nadzieje się spełniają, a częściowo nie, bo coś upraszczamy, a coś innego nieświadomie komplikujemy. Do Rady Języka Polskiego już napływają pytania, zarówno od osób fizycznych, jak i prawnych, dotyczące nowych regulacji, a powołany w radzie zespół do spraw reformy ortograficznej pracuje nad szczegółami przepisów. Częściowo już je pozmieniał,
Czego Polacy wstydzą się w Polakach?
Prof. Roch Sulima, kulturoznawca, folklorysta Powiem za siebie, że pewne ukłucie wstydu pojawia się najczęściej w relacjach z innymi nacjami. Gdy bywałem w świecie, zawstydzały mnie oznaki zapóźnienia cywilizacyjnego, brak rozeznania w sytuacjach, które są np.europejskimi standardami kulturowymi. Utkwiła mi w pamięci scena, gdy w latach 90. w celach poznawczych wybrałem się do kasyna w Monte Carlo. W pewnym momencie wszedł człowiek z reklamówką, w białych adidasach i białej koszuli. Czyli typowym dla nas ubraniu do kościoła. Oczywiście okazał się Polakiem.
Czarne promocje, zaśmiecona planeta
Dyrektywa Omnibus chroni przed przepłacaniem za zakupy, sprzedawcy szukają więc innych sposobów na zdobycie klientów
Czarne piątki i cyberponiedziałki to amerykański zwyczaj dużych wyprzedaży, który został przeszczepiony do Polski kilkanaście lat temu. Chciwość sieci handlowych i miłość Polaków do promocji szybko sprawiły, że te dwa listopadowe dni przerodziły się w cały miesiąc niby intensywnych promocji. To jednak dopiero rozbiegówka przed grudniowym szałem wyprzedaży. Z drugiej strony emocje tegorocznego czarnego listopada ostudziły odrobinę inflacja i dyrektywa Omnibus, która pozwala klientom sprawdzić najniższą cenę produktu w ostatnich 30 dniach.
Zmasowany atak okazji
Po słabym dla sprzedawców wrześniu, kiedy sprzedaż detaliczna spadła o 3% w stosunku do zeszłego roku, polska klientela miesiąc później znowu się rozpędziła. Według danych Głównego Urzędu Statystycznego sprzedaż detaliczna w październiku wzrosła o 1,3% rok do roku. Kolejną dobrą informacją dla handlowców jest konsekwentny wzrost sprzedaży w internecie. Według firmy doradczej Strategy& w tym roku Polacy mają wydać co najmniej 140 mld zł na zakupy online.
– Polski rynek handlu elektronicznego pod względem liczby nowo zakładanych firm należy do najszybciej rozwijających się w Europie – twierdzi Andrzej Rzym, szef tutejszego oddziału platformy Coolshop, która jest liderem skandynawskiego rynku e-commerce.
Coraz popularniejsza staje się przede wszystkim sprzedaż w aplikacjach na telefon. Według badania sklepu Komputronik aż troje na czworo konsumentów właśnie tak najchętniej robi zakupy. Sprzedaż internetowa to w czasie black weeks, czyli tygodni poprzedzających święta, serce wyprzedaży. Właśnie dlatego przeglądający portale internetowe w listopadzie i grudniu zalewani są reklamami wielkich promocji. Na sprzedaż online stawiają dzisiaj nawet takie sklepy jak IKEA, która w roku finansowym 2024 sprzedała 5 mln produktów przez internet. Ten kanał sprzedaży odpowiadał za 34,5% całego obrotu IKEA Retail w Polsce.
Reklamy czarnych promocji wyskakują w sieci wszędzie. Jednym z powodów jest prawdopodobnie spadek liczby klientów odwiedzających galerie handlowe. Według firmy marketingowej Proxi.cloud ruch w galeriach zmalał o 12% w 2024 r. w stosunku do roku ubiegłego. Przejście do „digitalu” wydaje się więc oczywistą strategią.
Dodatkowym narzędziem sprzedaży są wszelkiego rodzaju listy mailingowe. Jeśli ktoś ma ekspres na kapsułki albo pali elektroniczne papierosy, zaraz jest atakowany mejlami o kolejnych promocjach zachęcających do zakupu chociażby następnego ekspresu lub dodatkowego e-papierosa i wielu drobiazgów, które wyglądają jak świetny prezent. Tyle że później i tak nikt z nich nie skorzysta. Jeśli mejl nie przekona ewentualnych klientów, pozostają jeszcze zakupy na raty 0%, i to z odroczoną płatnością. Niektóre sieci proponują nawet niższe ceny produktów, jeśli weźmie się je na raty. Popularną praktyką elektromarketów jest proponowanie klientom „spłaty” przez sklep dwóch pierwszych rat. Inny kuszący element to oczywiście „kup teraz – zapłać dopiero za pół roku”.
Król jest nagi, a promocje marne
Mimo amerykańskiego rodowodu listopadowe promocje w porównaniu z tymi zza oceanu są cieniutkie jak parzona minutę herbata.
k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl
My, Polska endecko-ludowa
Błędem Platformy, ale i lewicy było zerwanie z językiem tradycyjnego patriotyzmu
Prof. Stefan Chwin – pisarz, eseista, historyk literatury, związany z Uniwersytetem Gdańskim. Ma w dorobku takie tytuły, jak: „Hanemann”, „Esther”, „Dziennik dla dorosłych”, „Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni”, „Panna Ferbelin”, „Miłosz. Interpretacje i świadectwa”, „Zwodnicze piękno”, „Srebrzysko. Powieść dla dorosłych”, „Oddać życie za Polskę. Samobójstwo altruistyczne w kulturze polskiej XIX wieku”, „Wolność pisana po Jałcie”, „Dziennik życia we dwoje”.
Kultura polska jest kulturą strachu? Przyjdą Niemcy i zabiją, przyjdą Rosjanie i uciemiężą, wrócą Żydzi i odbiorą. A Europa nas zdemoralizuje. Wciąż jest to straszenie i ten strach.
– Bez przesady. Strach nie jest wyróżnikiem wyłącznie naszej kultury. Kulturą strachu jest dzisiaj kultura Rosji. Rosjanie mają się bać potwora „kolektywnego Zachodu”, który – jak przekonują ludzie Putina – zachowuje się tak samo jak Hitler. Dzieci rosyjskie są uczone, że wojna na Ukrainie jest kontynuacją napaści Niemiec nazistowskich na ZSRR. A Zełenski jest zbrodniczym awatarem Bandery, który współpracował z SS. Rosyjska szkoła buduje w głowach Rosjan taki obraz świata. Ale strach jest uczuciem uniwersalnym i występuje w każdej kulturze. Różnica tylko taka, że my się boimy czego innego niż reszta narodów.
Czego?
– Naszych sąsiadów ze wschodu i zachodu. Bo nie było w Polsce rodziny, która by nie została jakoś skrzywdzona przez Niemców i Rosjan. Dlatego odwoływanie się do resentymentu antyniemieckiego i antyrosyjskiego sprzyja w Polsce każdej partii radykalnej. Jadąc na tym, można wygrać wybory.
Nasz polski patriotyzm
To jest podłoże zmuszania do patriotyzmu, wpychania nas w oficjalny patriotyzm.
– Kiedyś rozmawiałem z kobietami o bardzo liberalno-postępowych poglądach, które uważały, że tradycyjna edukacja patriotyczna jest bardzo szkodliwa dla dzieci. Zapytałem je, czy biorą pod uwagę, że Polska może się znaleźć w stanie wojny.
Nie brały?
– Fundamentem ich postępowo-liberalnego światopoglądu było irracjonalne przekonanie, że żadnej wojny nie będzie, dlatego możemy wychowywać dzieci w taki sposób, żeby one były kompletnie niezdolne do jakichkolwiek aktów przemocy, a tym samym do czynnego udziału w wojnie. Żeby były miękkie, kulturalne, tolerancyjne, koncyliacyjne, nastawione na dialog, pojednanie i porozumienie. Idea dialogu jest z pewnością piękna, ma jednak, niestety, swoje granice. Ciekaw jestem, jak wyglądałby dialog między warszawskimi Żydami a oficerem SS w trakcie likwidacji getta w Warszawie. Mówię o skrajnym przypadku, ale to dotyczy całego społeczeństwa polskiego między 1939 a 1945 r. O żadnym dialogu nie było wtedy mowy. Oni nas zabijali, więc musieliśmy być zdolni do użycia przemocy wobec nich. Pytanie dziś brzmi: czy pan da sobie rękę uciąć, że nie znajdziemy się w stanie wojny?
Nie.
– A czy bierze pan to pod uwagę także w wychowaniu swoich dzieci?
Tak.
– Wtedy pan wchodzi na linię tradycyjnego polskiego patriotyzmu.
Ale brzęczy mi z tyłu głowy Gombrowicz, że poddanie się linii tradycyjnego patriotyzmu kończy się tym, że muszę się poddać woli tych, którzy rządzą. I bez mojej zgody i woli słuchać… Kaczyńskiego jako wicepremiera do spraw bezpieczeństwa.
– Jednak dzisiaj władzę w Polsce ma ktoś, kto jest przeciwko PiS. Niejeden raz pisałem, że błędem Platformy, ale i lewicy, było zerwanie z językiem tradycyjnego patriotyzmu.
Tusk do tego języka wraca.
– I słusznie, bo większość Polaków jest do tego języka przywiązana. Pomysły Platformy, by całkowicie odciąć się od tego języka, były nierozsądne. Pamięta pan opinię, że polskość to choroba? Przez takie gadanie przegrywaliśmy wybory. Sensowniejsze jest, żeby szanując podstawowe pryncypia polskiego etosu patriotycznego, wprowadzać do niego korektę liberalną, lewicową, oświeceniową itd.
A Gombrowicz?
– Gombrowicz fascynuje nas dlatego, że był jeden i był pierwszy, a w rzeczywistości mógł sobie pozwolić na wolnościowe fanaberie dlatego, że mieszkał w Argentynie. Kiedyś nawet napisałem tekst, kim by był, gdyby w 1939 r. został w Polsce. Gdyby mieszkał wtedy w Warszawie, poszedłby do powstania czy raczej siedziałby w piwnicy?
Pamiętam moje rozmowy z Jerzym Stefanem Stawińskim, scenarzystą „Kanału”, z prof. Wiesławem Chrzanowskim – był w Młodzieży Wszechpolskiej, z prof. Zdzisławem Sadowskim – on z kolei działał w ONR. Wszyscy byli przeciwni powstaniu warszawskiemu. Ale poszli.
– Jeśli mieszkamy przy ulicy, na której nasi sąsiedzi z tej samej kamienicy budują barykadę, to raczej nie zamkniemy się w domu i nie zasłonimy okien, tylko pójdziemy budować ją razem z nimi. Dlatego nawet ci, którzy byli przeciwnikami powstania, brali w nim udział. Chociaż Miłosz mówił mi: „Proszę pana, ja uznałem, że poważne traktowanie życia polega na tym, że nie należy brać udziału w przedsięwzięciach, które uważamy za nierozsądne”. On nie wziął udziału w powstaniu. Ale to wyjątek. Myślę, że czasem są sytuacje, kiedy nie ma wyboru.
Zawsze trochę się kolaboruje
Pisał pan w jednym z esejów, że „żołnierze wyklęci”, dziś tak wywyższani przez prawicę, zostali w latach 40. porzuceni przez naród. Nie cieszyli się czynnym poparciem większości, która szybko, po drugiej amnestii, zajęła się „normalnym” życiem i odbudową.
– To dotyczy wszystkich narodów, nie tylko Polaków. W skali masowej instynkt samozachowawczy jest zawsze silniejszy niż imponderabilia. Zwykle większość dostosowuje się do warunków, w których musi żyć. Czynny opór stawia garstka.
Co wtedy robią pisarze, ludzie kultury?
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
VI Edycja Our Future Forum – 25 listopada
JUŻ 25 LISTOPADA RUSZA VI EDYCJA OUR FUTURE FORUM – NAJWIĘKSZEJ KONFERENCJI EDUKACYJNEJ W POLSCE W poniedziałek, 25 listopada w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie ponad 1000 studentów i licealistów weźmie udział w VI edycji Our
Idealny rodzic? Co najwyżej w podręcznikach
Dzieci to także ludzie i mają pełne prawo do funkcjonowania w społeczeństwie
Michał R. Wiśniewski – pisarz, prozaik, publicysta, popularyzator anime i mangi w Polsce. Publikował na łamach „Polityki”, „Mint Magazine” i „Nowej Fantastyki”. Autor wielu powieści. Niedawno ukazała się jego książka „Zakaz gry w piłkę. Jak Polacy nienawidzą dzieci” (Czarne).
W sieci piszą, że nie masz dzieci i to dyskwalifikuje cię w kwestii pisania o ich wychowywaniu.
– W sieci piszą różne rzeczy. Jedni, że nie mam dzieci, drudzy, że to książka napisana przez sfrustrowanego rodzica, a wręcz „roszczeniową madkę” (pisownia oryginalna). Ale o tym, jaka jest prawda, nie dowiedzą się ani z „Zakazu gry w piłkę”, ani z wywiadów. Zrobiłem to celowo – to przede wszystkim książka o społeczeństwie, a dokładniej o tym, jak Polacy wychowują dzieci, jak je traktują i odnoszą się do nich. Temat „dziecka w społeczeństwie” to coś, z czym praktycznie na co dzień styka się każdy. Nie trzeba mieć dzieci, aby wyciągać pewne wnioski i na nich opierać przemyślenia. Ważne też było dla mnie, aby to nie była lektura o doświadczeniach osobistych. To znakomicie się sprawdza w takich książkach jak „Wczoraj byłaś zła na zielono” Elizy Kąckiej, ale zwykle okazuje się trochę pójściem na łatwiznę – kto ma dzieci (lub ma dzieci w rodzinie), chętnie wplata ich historie w opowieść. To trochę zawęża horyzont.
Sam pomysł na książkę siedział we mnie od czasów powieści „Hello World”, której wątki obyczajowe dotykały problematyki macierzyństwa. Zrobiłem wtedy porządny research i chociaż książka ukazała się w 2017 r., nie przestawałem go robić. Siedziało to we mnie i doszedłem do wniosku, że w końcu wypadałoby coś wokół tego napisać. Warto jeszcze dodać, że to nie jest reportaż, czyli gatunek, z którym jest kojarzone Wydawnictwo Czarne.
To w takim razie co?
– Od początku zależało mi, aby to był esej. Taki z krwi i kości, czyli książka o myśleniu. Jest tam wiele obserwacji obyczajowych, bo praca nad „Zakazem…” przypominała nieco pracę nad powieścią. Chodziłem po mieście, zerkałem na ludzi, patrzyłem na wszelkie sytuacje i starałem się wyciągnąć z tego wnioski. Uwielbiam analizować anegdoty. Sprawdzam, czy te wszystkie opowieści mają sens. Interesuje mnie też to, co dana osoba chciała wyrazić i opisać. Pytam wtedy: „Po co?” i próbuję na tym rzeźbić.
Pytam o dzieci, bo dla wielu osób to temat kluczowy w kontekście twojej książki. Ktoś napisał nawet, że łatwo ci patrzeć z góry, kiedy faktycznie nie znasz tych wszystkich skrajnych emocji związanych z wychowywaniem własnych dzieci. Co na to odpowiadasz?
– Mówię, że przecież każde dziecko jest inne, a dziś o tym zapominamy. Łatwo nam kategoryzować i szufladkować, bazując na subiektywnych przemyśleniach. Jeśli ktoś ma, powiedzmy, dwójkę dzieci, nie daje mu to przecież od razu mandatu do wypowiadania się o wszystkich milusińskich żyjących w Polsce. A w takich przypadkach często pojawia się podział na dzieci moje i cudze. I zaczyna się dyskusja. Do tego uważam, że ten temat wymaga researchu, podróży, rozmów, lektur i zainteresowania się tematem. Nie wystarczy mieć dzieci, aby napisać tego typu esej. Zresztą to nie jest książka o wychowaniu dzieci i byciu rodzicem. Ja nie udzielam tu porad ani nie udaję żadnego guru. Rzecz jest o tym, że dzieci to także ludzie i mają pełne prawo do funkcjonowania w społeczeństwie. A w Polsce dziecko jest często wykorzystywane przez dorosłych do rozmaitych celów.
Jakich?
– Na przykład do tego, aby mieć rację. Trudno mówić o argumencie merytorycznym, kiedy ktoś pisze, że nie powinienem się wypowiadać o dzieciach, bo sam ich nie mam. Nie patrzy na to, co faktycznie mam do powiedzenia, jakich argumentów używam ani na jakie źródła się powołuję. Zamiast tego pada pytanie: „Ile masz dzieci?”. Czy to oznacza, że jeśli ktoś ma piątkę, będzie mądrzejszy w tej materii niż osoba, która ma tylko czwórkę lub trójkę? Wątpię. Nawet nie wiadomo, czy te osoby dobrze wypełniają swoje rodzicielskie obowiązki.
Nie trzeba mieć swoich dzieci, aby je znać! Można z nimi rozmawiać, angażować się w ten kontakt, dowiedzieć się czegoś z tej odmiennej perspektywy. A światy dzieci i dorosłych są w Polsce rozdzielone. Na typowej rodzinnej imprezie dzieciaki traktuje się jako symbol statusu albo gadżety, które trzeba pokazać gościom. „Powiedz wierszyk!”. „Pocałuj ciocię!”. Pewnie każdy z nas z czymś takim się spotkał.
O czym dokładnie jest zatem książka? Jaki podział tematyczny w niej stosujesz?
Dlaczego Polacy nie lubią samych siebie?
Dr Milena Drzewiecka,
psycholożka społeczna, USWPS
Nie wszyscy Polacy. Nie zawsze. I nie wszędzie. Ale faktycznie coś w tym jest, że niekoniecznie uchodzimy za naród, który lubi sam siebie. Trzy słowa klucze: osobowość, kultura narzekania i zaufanie. Najsłynniejszy model osobowości, tzw. Wielka Piątka, wyróżnia pięć czynników: ekstrawersję, ugodowość, sumienność, otwartość na doświadczenie i neurotyczność. Model ten wykorzystuje się także do analizy cech narodów. W 2005 r. magazyn „Science” wskazał, że Polacy są najbardziej… neurotyczni w Europie. A tę cechę kojarzymy raczej ze zmarszczonym czołem niż z uśmiechem. Co innego ponarzekać! W Polsce panuje kultura narzekania. To narzekanie działa jak klej społeczny i pomaga budować relacje. Jak ktoś nie narzeka, wydaje się nawet podejrzany. Last but not least, zaufanie. Łatwiej lubić tych, którym się ufa, a w Polsce z zaufaniem jest krucho.
Dr Mira Marcinów,
filozofka, IFiS PAN
Patrząc na naszą historię narodową, z utratą polskiej państwowości, doświadczeniem obcego ucisku, licznymi klęskami i porażkami, łatwiej zrozumieć niską samoocenę Polaków. Siedem lat temu pisał o tym szerzej Adam Leszczyński w książce „No dno po prostu jest Polska. Dlaczego Polacy tak bardzo nie lubią swojego kraju i innych Polaków”. Przywołał w niej badania mówiące o tym, że przypisujemy sobie samym słabość na wielu płaszczyznach: Polacy uważają, że przejawiają skłonność do naśladownictwa, chęć podobania się innym za wszelką cenę, cechuje nas także słomiany zapał czy brak systematyczności i doprowadzania spraw do końca. Uważam, że ten autostereotyp Polaków nie jest jedynie wynikiem naszego spadku historycznego. To również efekt gotowości do refleksji nad własnymi wadami. Myślę, że Polacy są podejrzliwi, zwłaszcza wobec samych siebie. Ale za tą surową samokrytyką stoi nie autodestrukcyjna siła, tylko chęć naprawy. Jak pisał Witold Gombrowicz w „Dziennikach”: „Nie dopracujemy się nigdy ani urody, ani cnoty polskiej, póki nie ośmielimy się odkryć polskich grzechów i polskiej brzydoty”.
Katarzyna Kucewicz,
psycholożka
Nie wszystkich Polaków to zjawisko dotyka, jednak spora część ma wobec siebie bardzo wygórowane oczekiwania, którym nie może sprostać. Wtedy przestają lubić siebie. Pewną zmorą wszystkich pokoleń jest porównywanie siebie nawzajem i przyrównywanie do ludzi z internetu. To obniża poczucie własnej wartości, na co wskazują wszystkie dostępne badania na ten temat. Innym aspektem nielubienia siebie jest brak kultury doceniania. Nie chwalimy nawzajem swoich osiągnięć. Jesteśmy tak wychowywani, że prędzej kogoś skrytykujemy lub nic nie powiemy. Często trudno też o zwykłą uprzejmość. Mieszanka tych wszystkich czynników sprawia, że mamy do siebie masę zastrzeżeń.









