Tag "polityka międzynarodowa"
Sudan – pierwsza wojna przyszłości
Ludobójstwo jest wynikiem wojny toczonej bez strategicznego celu
W wydanej niedawno książce „Waste Land” Robert Kaplan, jeden z najwybitniejszych w ostatnich trzech dekadach autorów piszących o geopolityce i sprawach międzynarodowych, nakreślił wizję świata, który już nie żyje, tylko wegetuje. Trapiony permanentnymi kryzysami na niemal wszystkich płaszczyznach, zamienia się na naszych oczach w miejsce, gdzie wprawdzie z biologicznego punktu widzenia jeszcze da się funkcjonować, ale z moralnego już trochę nie ma po co.
Upadek demokracji, militaryzacja przestrzeni publicznej, zanikanie uniwersalizmów, zakończenie monopolu państwa na użycie siły i zarządzanie aparatem przymusu – to wszystko procesy, które z politycznego punktu widzenia są jak najbardziej realne. Jeśli dodać do tego kryzys klimatyczny, skokowy wzrost zużycia energii z powodu rozwoju technologii nazywanych dla uproszczenia sztuczną inteligencją, ryzyko konfliktu nuklearnego i masowe migracje, zarysuje się postapokaliptyczna wizja, w której każdy każdemu jest wrogiem, bo wszyscy potrzebujemy zasobów, a one są coraz trudniej dostępne.
Kaplan, przywołując w tytule dzieło słynnego anglo-amerykańskiego poety T.S. Eliota „Ziemia jałowa”, prognozuje, że tak właśnie mogą wyglądać kolejne lata czy dekady naszego życia. Co ważne, nie musi do tego doprowadzić jeden katastroficzny moment, jedna hollywoodzka tragedia. Raczej będą to procesy, szybkie, choć rozłożone w czasie, co czyni je trudniejszymi do oceny i analizy.
Robert Kaplan snuje wizje przyszłości, problem w tym, że w niektórych miejscach na świecie ta przyszłość już się zaczęła. Są obszary, gdzie pozbawienie innego człowieka życia jest właściwie okrutnym sportem. Takim miejscem jest dziś Sudan.
Dostęp do Morza Czerwonego
Od dwóch i pół roku kraj sparaliżowany jest konfliktem, który prowadzą uznawane przez społeczność międzynarodową oficjalne Siły Zbrojne Sudanu (SAF) oraz wrogie im Siły Szybkiego Wsparcia (RSF). Na czele tych drugich stoi brutalny generał o pseudonimie Hemedti, Mohamed Hamdan Dagalo. Według stanu linii frontu na koniec października br. SAF kontroluje cały wschód i niemal całą północ kraju. Ma to duże znaczenie, bo daje panowanie nad wybrzeżem Morza Czerwonego oraz miastem Port Sudan, jedynym morskim oknem na świat państwa.
Port Sudan, a szerzej dostęp do Morza Czerwonego, jest jednym z niewielu pragmatycznych celów, o które można w tej wojnie jeszcze walczyć. Zresztą interes w jego zajęciu mają nie tylko dwie zwaśnione strony. O tym, kto w konflikcie naprawdę bierze udział i dlaczego, powiemy dalej. Na razie geopolityka musi ustąpić miejsca sprawom bardziej przyziemnym, takim jak walka o przetrwanie.
Choć wojna toczy się już grubo ponad dwa lata, a jej konsekwencje są tragiczniejsze od rosyjskiej napaści na Ukrainę i może nawet od izraelskich zbrodni wojennych w Gazie, zainteresowanie reszty świata konfliktem w Sudanie faluje. Duże było w kwietniu 2023 r., kiedy walki trwały na ulicach największych miast, w tym Chartumu. Na Zachodzie wracały koszmary sprzed dwóch dekad, gdy w Darfurze dochodziło do nieustannych aktów ludobójstwa. Potem jednak media zajęły się frontem ukraińskim, a w październiku przeniosły się do Strefy Gazy. Na Sudan spoglądano sporadycznie, przynajmniej w Europie i w Stanach Zjednoczonych. Bo nie ma wątpliwości, że konflikt ten wzbudzał od samego początku – i nadal wzbudza – ogromne zainteresowanie w krajach Afryki, Bliskiego Wschodu, a także w Rosji.
Stacje telewizyjne wróciły do Sudanu latem tego roku, kiedy sytuacja stawała się coraz dramatyczniejsza. Nie tylko z powodu zaostrzających się walk, ale też w wyniku działań administracji Donalda Trumpa. Wiosną, wbrew legislacji dającej w tej sprawie ostatnie słowo Kongresowi, Elon Musk i Marco Rubio całkowicie zniszczyli USAID, amerykańską agencję pomocy rozwojowej.
Nick Kristof z „New York Timesa” szacuje w niedawnym felietonie, że wycofanie środków humanitarnych już teraz kosztowało życie ponad pół miliona ludzi na całym świecie – głównie w Afryce. Sudan również został objęty tymi ograniczeniami, przez co zasobów medycznych i żywności jest tam szokująco mało. A to jedynie napędza przemoc, coraz bardziej plemienną i sekciarską – zabija się innych, żeby samemu przeżyć.
Zabijali, bo tak chcieli
Logika współczesnego obiegu informacji powoduje jednak, że zainteresowanie często ogniskuje się na pojedynczym drastycznym wydarzeniu. I tak było w przypadku Sudanu pod koniec października, kiedy to bojówki RSF wtargnęły do prawie 300-tysięcznego miasta Al-Faszir na południowym wschodzie kraju. To ośrodek ważny z punktu widzenia logistyki. Obok znajduje się spore jak na sudańskie warunki i dobrze wyposażone lotnisko. Według analiz przeprowadzonych przez dziennikarzy z BBC Verify, specjalnego zespołu badającego publicznie dostępne dane pod względem prawdziwości, w październiku brutalnie zamordowano tam co najmniej 2 tys. cywilów. RSF zabijały ich bez żadnego powodu. Robiły to, bo mogły. Już teraz grupa prokuratorów z Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze bada, czy doszło tam do zbrodni wojennych, choć coraz więcej osób jednoznacznie stwierdza, że mamy do czynienia z ludobójstwem.
Al-Faszir było
Rozpętało się piekło
Kulisy miejsca, w którym rozgrywają się losy świata
Richard Nixon nie znosił Sali Kryzysowej. Podczas swojej pięcioipółletniej prezydentury niemal ani razu nie przestąpił progu podziemnego centrum. Nie było go tam również w najgorszych chwilach całej zimnej wojny – w noc, gdy wobec niebezpieczeństwa otwartego konfliktu ze Związkiem Radzieckim grupa doradców prezydenta musiała podejmować decyzje zamiast swojego zwierzchnika, który zaszył się w prywatnej części Białego Domu, obezwładniony przez szkocką, tabletki nasenne i depresję.
Był październik 1973 r. Od afery Watergate huczało już od ponad roku. Radca prawny Białego Domu John Dean zwrócił się przeciwko prezydentowi, przedstawił obciążające go dowody na transmitowanych przez telewizję przesłuchaniach przed komisją senacką. Pracownik administracji prezydenckiej Alexander Butterfield ujawnił taśmy z Białego Domu, które Nixon potajemnie nagrywał od 1971 r. Poza tym wiceprezydent Spiro Agnew – skorumpowany polityk, którego Nixon cynicznie uważał za swoją polisę ubezpieczeniową chroniącą go przed impeachmentem, bo nikt nie chciał, by ktoś taki zajął fotel prezydenta – lada dzień miał zostać odwołany z urzędu, ponieważ groziło mu oskarżenie o oszustwa podatkowe. I właśnie wtedy, gdy prezydenta przytłoczył ogrom tych kłopotów w kraju, eksplodowała beczka prochu na drugim końcu świata.
6 października, tuż po 6.00 rano czasu wschodniego, Henry Kissinger, który równocześnie pełnił funkcje sekretarza stanu i doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego, został obudzony w swoim apartamencie w nowojorskim hotelu Waldorf Astoria przez zastępcę sekretarza stanu Josepha Sisco. Egipt i Syria planowały atak z zaskoczenia na siły izraelskie na półwyspie Synaj i na Wzgórzach Golan w Jom Kippur, największe ze świąt w kalendarzu żydowskim.
Kissinger szybko i metodycznie przystąpił do działania. Zadzwonił do kluczowych osób w tej sprawie, m.in. do radzieckiego ambasadora w USA Anatolija Dobrynina, ministra spraw zagranicznych Egiptu Mohammada el-Zayyata oraz izraelskiego chargé d’affaires Mordechaja Szalewa. Notatkę do Sali Kryzysowej z wiadomością dla prezydenta przesłał blisko trzy godziny później.
„Ściśle tajne/poufne/do wyłącznej wiadomości
Do: Sala Kryzysowa w Białym Domu
Od: sekretarz Kissinger
Proszę przekazać następujące informacje prezydentowi w raporcie o 9.00, a kopię gen. Haigowi. O godzinie 6.00 dziś rano powiadomiono mnie, że Izraelczycy zdobyli ich zdaniem pewną informację, że Egipcjanie i Syryjczycy planują skoordynowane natarcie w ciągu najbliższych sześciu godzin”.
Warto zauważyć, że zamiast zadzwonić bezpośrednio do Nixona i uzgodnić z nim reakcję władz amerykańskich, Kissinger po prostu działał na własną rękę. W notatce wymienił liczne rozmowy telefoniczne, które już zdążył przeprowadzić, i poinformował prezydenta, że zaalarmował placówki dyplomatyczne USA na Bliskim Wschodzie. Następnie oznajmił, jakie powinny być kolejne posunięcia.
„Poleciłem [zastępcy doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego] Brentowi Scowcroftowi zwołać na godzinę 9.00 posiedzenie WSAG [Washington Special Actions Group (specjalnej waszyngtońskiej grupy działań)] (…) na podstawie uzyskanych informacji uważam izraelskie obawy przed atakiem za uzasadnione. Miejmy nadzieję, że uda się wywrzeć odpowiednią presję i zwycięży zimna krew”.
Zgodnie z zarządzeniem Kissingera grupa WSAG natychmiast zebrała się w Sali Kryzysowej – było to pierwsze z wielu posiedzeń, które miały się odbyć podczas konfliktu nazwanego później wojną Jom Kippur. Zazwyczaj przewodniczył im Kissinger, ale tego dnia był w drodze z Nowego Jorku. Prezydenta Nixona również nie było w stolicy, przebywał na Key Biscayne w stanie Floryda. Ale nawet gdyby był w Białym Domu, nie zszedłby do Sali Kryzysowej. Po prostu nigdy tam nie chodził, nawet jeśli właśnie miała wybuchnąć wojna.
Nieobecność Nixona nieszczególnie rzucała się w oczy tego dnia, gdy grupa WSAG usiłowała ogarnąć sytuację na Bliskim Wschodzie. Zaskakujący wydaje się fakt, że nie było go tam dwa i pół tygodnia później, kiedy nad światem zawisła groźba przerodzenia się tej wojny w
Fragmenty książki George’a Stephanopoulosa Situation Room. Pokój, w którym ważą się losy świata, tłum. Łukasz Praski, Prószyński i S-ka, Warszawa 2025
Czy Joseph S. Nye przegrał tak samo jak Francis Fukuyama?
Wszyscy zachowujemy w pamięci tezę Francisa Fukuyamy o nieuchronnym demokratyzowaniu się świata po zakończeniu zimnej wojny, rozpadzie ZSRR i zwycięstwie USA. Dzisiaj widzimy, jak grubo Fukuyama się mylił. Czy Chiny pod przywództwem Xi Jinpinga i Rosja pod przywództwem Władimira Putina stają się coraz bardziej demokratyczne, czy raczej Stany Zjednoczone za prezydentury Donalda Trumpa stają się coraz bardziej autorytarne?
Fiasko tezy o końcu historii, rozumianej jako nieuchronne zmierzanie państw ku demo-liberalnemu porządkowi i globalizacji, nasuwa pytanie o stan innego słynnego pojęcia, mianowicie soft power. Pojęcie to ukuł zmarły niedawno amerykański politolog Joseph S. Nye. Zrobił to mniej więcej wtedy, gdy Fukuyama mówił o końcu historii, czyli u schyłku lat 80. i na początku lat 90. ubiegłego wieku. Z kolei na początku obecnego stulecia Nye wprowadził jeszcze pojęcie smart power jako kombinacji mądrego użycia siły twardej (hard power) i miękkiej (soft power). O soft power Nye powiada, że „jest subtelnym sprawianiem, by inni chcieli tego samego wskutek niewymuszonego wyboru”, co można rozumieć jako wpływanie na rzeczywistość poprzez atrakcyjność własnej kultury politycznej i zakorzenionych w niej idei, która pociąga za sobą chęć naśladowania jej przez inne podmioty. Czy pojęcie to zbankrutowało tak samo jak koniec historii Fukuyamy, skoro na naszych oczach odbywa się triumfalny pochód twardej siły? Sądzę, że mimo wszystko odpowiedź jest przecząca.
Kiedy Nye pojęciowo wyróżnił soft power, nie odkrył niczego nowego. Powiedział coś, o czym dobrze wiedzieli starożytni, którzy mają tę przewagę nad nami, że, jak to ujął Bronisław Łagowski, chcieli rozumieć świat, podczas gdy my chcemy już tylko świat interpretować. Starożytni wiedzieli mianowicie, że czynnikiem sprawczym w polityce jest nie tylko sama siła (hard power), ale także wszystko to, co może przemienić się w siłę.
Taką moc mają nade wszystko idee. Na przykład idea bezpardonowego obejścia się z dużo słabszym przeciwnikiem. Takie bezpardonowe obejście mobilizuje inne państwa przeciwko nadużywającemu siły. Przed tym właśnie ostrzegają imperialistów ateńskich słabi Melijczycy w słynnym
Jeśli świat jest wielobiegunowy, to jakie państwa są jego biegunami?
Prof. Bohdan Szklarski,
amerykanista, Ośrodek Studiów Amerykańskich UW
Biegunami współczesnego świata są USA i Chiny, a więc dwa mocarstwa, które wciąż nie określiły, czy łączy je konflikt, czy rywalizacja. Model dwubiegunowości odziedziczyliśmy po zimnej wojnie, lecz dziś jego kształt jest niepewny. Europa nie ma realnej siły militarnej, Rosji brakuje znaczenia gospodarczego, a Indie mimo potencjału demograficznego wciąż są za słabe ekonomicznie i wojskowo. Militarne bieguny to USA i Chiny z Rosją jako ich „księżycem”. Gospodarczo Europa mogłaby być samodzielna, gdyby nie zależność od USA. Bieguny tworzą też bloki: Zachód z NATO i UE oraz Szanghajska Organizacja Współpracy.
Prof. Stanisław Bieleń,
politolog
Po zimnej wojnie system międzynarodowy stał się unipolarny. USA zyskały dominację, narzucając światu własne reguły i wartości. Dziś jednak, w wyniku rosnącej siły Chin, Rosji oraz ugrupowań takich jak BRICS, SzOW, ASEAN czy Mercosur, obserwujemy proces multipolaryzacji. Mimo to nie istnieje żaden równorzędny wobec USA ośrodek potęgi. System pozostaje więc uni-multimodularny, a Stany Zjednoczone nadal wyprzedzają resztę świata pod względem wpływów i potencjału.
Dr hab. Kamil Zajączkowski,
politolog, Centrum Europejskie UW
Porządek międzynarodowy się zmienia, a dotychczasowe mocarstwa muszą się liczyć z nowymi potęgami. W Azji prym wiodą Chiny, które mimo spowolnienia gospodarczego pozostają liderem innowacji i technologii oraz dominują w przetwarzaniu metali ziem rzadkich. Indie, choć wciąż odstają, szybko się rozwijają, a Indonezja zyskuje znaczenie dzięki ogromnemu potencjałowi ludnościowemu. Stany Zjednoczone pozostają biegunem technologii i innowacji, utrzymując stabilną gospodarkę mimo napięć politycznych. W Ameryce Południowej rośnie znaczenie Brazylii, natomiast Unia Europejska, mimo że traci siłę poszczególnych państw, jako całość pozostaje liczącym się graczem ekonomicznym, choć stoi przed wieloma wyzwaniami związanymi m.in. z konkurencyjnością, transformacją technologiczną i energetyczną.
Gra na wielu bębnach
Nowa premier Japonii zapewne przesunie swój kraj na prawo – ale inaczej niż dzieje się to w innych państwach
Fakt, że na stanowisku szefa rządu Kraju Kwitnącej Wiśni po raz pierwszy w historii zasiądzie kobieta, został już skonsumowany przez wszystkie media na świecie. Najczęściej w formie typowej – przyciągających uwagę nagłówków internetowych. Najważniejsza w takich uproszczonych narracjach jest oczywiście płeć nowego szefa rządu – wszak Japonia pozostaje społeczeństwem silnie zmaskulinizowanym, gdzie prawa i normy społeczne nadal nie uznają kobiet jako obywateli w takim samym stopniu, w jakim robią to wobec mężczyzn. Sanae Takaichi ma światu jednak o wiele więcej do powiedzenia niż tylko to, że jest kobietą. Jej wybór na stanowisko premiera mówi więcej o dzisiejszych nastrojach w Japonii niż o samej polityczce.
„Żelazna Dama” z Kraju Kwitnącej Wiśni
To określenie ewidentnie wraca do łask – neokonserwatyzm późnych lat 80. przeżywa renesans – przynajmniej w komunikacji politycznej. María Corina Machado, liderka wenezuelskiej opozycji i niedawna laureatka Pokojowej Nagrody Nobla też bardzo się ucieszyła, kiedy hiszpański dziennik „El País” kilkanaście miesięcy temu porównał ją do Margaret Thatcher. To nie przypadek, że Takaichi za patronkę swojej kariery politycznej wybrała inną kobietę – także prekursorkę nowej strategii dla własnego kraju. Szefowa japońskiego rządu zdecydowanie chce wprowadzić w Tokio nową jakość polityczną, a być może nawet stworzyć całkowicie nowy projekt, nowe ramy instytucjonalne rządzenia krajem.
Analogie z Thatcher są bardzo przydatne nie tylko dlatego, że obie panie były pierwszymi kobietami na tych stanowiskach, łączy ich miłość do zderegulowanego wolnego rynku i chęć ograniczenia zasięgu działania instytucji państwowych. Japonia w 2025 r. ma dużo wspólnego z Wielką Brytanią późnych lat 70., kiedy po latach rządów Partii Pracy na 10 Downing Street wprowadzała się Thatcher. Brytyjczycy żyli wtedy w przekonaniu, że najlepszy okres ich państwa mają już za sobą. Tak jest również z Japończykami dzisiaj. Stagnacja gospodarcza w zestawieniu z olbrzymim wzrostem sprzed kilkunastu lat, każe obecną rzeczywistość relatywizować, powtarzać sobie, że dobrze już było, a w przyszłości będzie tylko gorzej, trudniej, biedniej. W dodatku modele gospodarcze obu państw – industrializm Wielkiej Brytanii oparty na kopalniach i przemyśle ciężkim oraz dominacja wielkich korporacji, które nieuchronnie czeka automatyzacja w Japonii – były i są na wyczerpaniu. To, co działało przez ostatnie dekady, przestaje przynosić rezultaty i trend ten ma odzwierciedlenie w decyzjach wyborców. Jest to wprawdzie stwierdzenie dość uniwersalne, pasujące do demokracji jako takiej i aplikowalne niemal na całym świecie, ale w krajach takich jak Japonia, spadających z wyższego konia gospodarczego, czuć takie nastroje szczególnie wyraźnie.
Japońska klasa polityczna doszła do wniosku, skądinąd bardzo słusznego, że w Tokio trzeba radykalnej zmiany nie tylko na płaszczyźnie tożsamościowej. Sam fakt wybrania kobiety na najważniejsze stanowisko w państwie niczego bowiem nie zmienia – ten etap świat ma już za sobą. Tak samo na margines można natychmiast wrzucić popularne w mediach historie na temat jej hobby – grania na perkusji i fascynacji heavy metalem, co w nagłówku opisał nawet „The New York Times”. Dla rozumienia zmiany kursu, który właśnie zaczyna się w Japonii, znacznie ważniejsze jest to, że tamtejszym rządem pokieruje antagonistka Chin, niekoniecznie ceniona przez administrację Trumpa, mająca poglądy radykalnie antyimigranckie, inkorporująca niektóre elementy światowych ruchów populistycznych. Przede wszystkim zaś czująca się całkiem komfortowo z faktem, że jej wybór ostatecznie wygasza centrową, umiarkowaną orientację LDP, Partii Liberalno-Demokratycznej, macierzystego ugrupowania Takaichi.
Wyprzedzić rewanżyzm
Z europejskiego punktu widzenia najważniejsza będzie jej bilateralna relacja z Trumpem, dlatego analizę jej premierostwa należy zacząć właśnie od pomysłów na pacyfikację amerykańskiego prezydenta. W chwili, w której do kiosków trafi ten numer „Przeglądu”, Takaichi będzie najprawdopodobniej spotykać się z amerykańskim przywódcą osobiście. Ten gest ma ogromne znaczenie – tradycyjnie bowiem japońscy liderzy rozpoczynali swoje kadencje od spotkań z innymi azjatyckimi przywódcami. Czasy jednak się zmieniły i każdy, dosłownie każdy polityk, który chce uniknąć katastrofy handlowej dla swojego państwa, musi zacząć urzędowanie od spotkania z Trumpem.
Jak zauważa Manas Chawla, prezes firmy doradztwa politycznego
Nowe linie na piasku
Wymiana zakładników pomiędzy Izraelem i Hamasem nie oznacza końca konfliktu na Bliskim Wschodzie
Jeśli w sprawie obecnej administracji Trumpa istnieje chociaż jedna rzecz, co do której panuje zgoda wśród komentatorów, jest to przekonanie, że należy koncentrować się na faktach, a nie na deklaracjach. Fakty, przynajmniej te najświeższe, są zaś takie, że rozejm w Gazie utrzymał się nieco ponad 24 godziny. Już we wtorek, niedługo po tym, jak w egipskim Szarm el-Szejk odegrano polityczny teatr ku czci amerykańskiego prezydenta, na terytorium Palestyny znów słychać było strzały. Jak informowała Agencja Reutera, siły izraelskie otworzyły ogień „w kierunku potencjalnego celu po stronie palestyńskiej” – grupa ludzi miała za bardzo zbliżyć się do ustalonych w ramach porozumienia pokojowego pozycji Sił Obrony Izraela (IDF). W rezultacie zginęło sześć osób.
Z jednej strony, nie da się tego porównywać z niedawną gehenną setek tysięcy ludzi na tym obszarze: co dzień ginęło kilkanaście, nawet kilkadziesiąt osób, w tym dzieci stojące w kolejce do ostatnich punktów wydawania żywności. Izraelscy żołnierze nawet nie udawali, że starają się oszczędzać cywilów. Konfrontowane później z raportami z Gazy kierownictwo armii wzruszało ramionami, mówiąc, że „najwyraźniej popełniono błąd w terenie”. Przy dziesiątkach ofiar dziennie sześć to ułamek wcześniejszego cierpienia. Z drugiej strony, w Gazie nadal giną ludzie, co też jest faktem, z którym dyskutować się nie da.
Plan Trumpa
Na pierwszy rzut oka Trump rzeczywiście dokonał cudu. Jego osiągnięcia na Bliskim Wschodzie w zestawieniu z niemocą i ciamajdowatością ruchów ekipy Joego Bidena wyglądają na dzieło geniusza dyplomacji. Jednak obecny amerykański prezydent geniuszem nie jest, dyplomacji też raczej nie uprawia, a na pewno nie całkiem ją rozumie. Mimo to zakończył jedną z najbrutalniejszych wojen w najnowszej historii ludzkości, przynajmniej na razie. Skoro nic tutaj nie miało prawa się udać – jakim więc cudem się udało?
Odpowiedzieć na to pytanie nie jest łatwo, przede wszystkim dlatego, że jeszcze nie wiadomo, czy naprawdę się udało – i co właściwie mogło i miało się udać.
Bez zapoznania się z założeniami planu Trumpa wszelkie dyskusje o przyszłości Bliskiego Wschodu, odbudowie Palestyny czy nawet demokratycznych wyborach na tym terytorium są wtórne. Podobnie jak reakcja na nie obu stron konfliktu. Praktyczne podsumowanie najważniejszych punktów planu przedstawił w newsletterze amerykańskiej Rady ds. Stosunków Międzynarodowych (Council on Foreign Relations, CFR) Steven Cook, analityk tej organizacji zajmujący się bezpieczeństwem bliskowschodnim. Hamas i Izrael zgodziły się na wstrzymanie ognia, z naciskiem na przerwę w działaniach wojennych, takich jak naloty i operacje powietrzne. To przede wszystkim wymóg w stosunku do Beniamina Netanjahu, bo Hamas, owszem, nadal walczył, w dodatku robił to także na terytorium Izraela, ale raczej nie za pomocą myśliwców czy dronów bombardujących cele cywilne.
Asymetria potencjałów militarnych została więc zaznaczona już na początku planu pokojowego i cokolwiek by mówić o Trumpie, trudno temu ruchowi odbierać zasadność.
Jednocześnie w świetle informacji przytoczonych przez Agencję Reutera widać od razu, że uzgodnienie zawieszenia broni niekoniecznie przekłada się na rzeczywistość. O ile bowiem bomby już nie spadają na Gazę, o tyle strzały nadal słychać, a kule potrafią być tak samo śmiercionośne jak drony i pociski rakietowe.
Drugim elementem negocjacji było stopniowe zmniejszenie izraelskiej obecności wojskowej w Autonomii Palestyńskiej – przypomina Steven Cook. I tu przyszłość pokoju stoi pod sporym znakiem zapytania, bo wycofywanie się IDF z Palestyny ma nastąpić w trzech fazach. Pierwsza, już zainicjowana, spowoduje, że Izrael utrzyma żołnierzy (a przez to kontrolę) na 53% terytorium palestyńskiego. Nawet pobieżny ogląd przygotowanych przez Biały Dom na potrzeby szczytu w Szarm el-Szejk map kolejnych etapów procesu uświadamia, że chodzi tu o coś, czego nie da się nazwać inaczej niż okupacją. Jeśli wrogie siły stacjonują na ponad połowie twojego terytorium, czy możesz mówić o jakiejkolwiek wolności?
W fazie drugiej odsetek ten ma się zmniejszyć do 40%, a w trzeciej, ostatniej – do 15%. Jak wynika z analiz CFR, nawet wtedy jednak izraelskie siły mają utrzymywać zamkniętą strefę buforową na granicy Autonomii. W praktyce oznaczać to będzie kontrolę nad przejściami granicznymi, co zresztą już ma miejsce. Clarissa Ward, główna korespondentka CNN ds. międzynarodowych, udostępniła w internecie zdjęcia pokazujące, jak konwoje z pomocą humanitarną przekraczają przejście graniczne między Palestyną i Egiptem w Rafah
Europejski papierek lakmusowy
Wynik wyborów parlamentarnych w Czechach oznacza wielkie kłopoty dla UE
Choć populiści na całym świecie operują tymi samymi sloganami, nie da się w tej grupie znaleźć dwóch identycznych polityków. Wynika to głównie z faktu, że populizm – już dzisiaj uznawany nie tylko za osobną ideologię, ale też za formę rządów otwarcie antydemokratycznych – jest bardzo wrażliwy na lokalny kontekst, kulturę polityczną i specyfikę ustrojową. Wprawdzie najważniejsi badacze populizmu, Cas Mudde z University of Florida czy Jan-Werner Müller z Princeton, zgadzają się co do ogólnych ram pojęciowych, wskazując takie cechy jak występowanie w imieniu ludu, nienawiść do elit (zwłaszcza umiędzynarodowionych) oraz niechęć do niezależnych instytucji, niemniej jednak populista populiście nierówny. W różnych systemach ich drogi do autorytarnych przekształceń są różne.
Na przykład w systemach prezydenckich, jak zwracają na to uwagę prof. Adam Przeworski z New York University czy francuski historyk Pierre Rosanvallon, łatwiej o zagrabienie władzy, bo prezydent jest często szefem rządu i człowiekiem utożsamianym przez elektorat z władzą, jak w USA czy w Brazylii. Znacznie trudniej o to mimo wszystko w Europie, gdzie dominują systemy parlamentarne, szefowie rządów muszą jakoś się dogadywać z prezydentami, a ci drudzy nie zawsze mają bezpośredni mandat demokratyczny.
W dodatku same rządy są często koalicyjne, co już na początku ich funkcjonowania narzuca jakąś formę politycznej transakcji. Partie umawiają się na podział ról, choć nawet to nie chroni ich przed ryzykiem politycznej zapaści jeszcze w trakcie kadencji. Dlatego Viktor Orbán, rządzący Węgrami nieprzerwanie od 15 lat, jest raczej wyjątkiem niż regułą, przynajmniej w kontekście europejskim. Co zresztą widać na konkretnych przykładach. Nigdzie indziej populistyczny, antydemokratyczny rząd nie dał rady tak bardzo zmienić zasad gry, żeby jego powtórny wybór był pewny. Nawet w Polsce – u nas przecież Zjednoczona Prawica rządziła ze stabilną większością osiem lat, mając zawsze po swojej stronie przychylnego prezydenta, mimo to nie zniszczyła resztek porządku konstytucyjnego, a przede wszystkim niezależności instytucji wyborczych.
Babiš nie stanie się Orbánem
Ten metodologiczny wstęp jest niezbędny, żeby dobrze zrozumieć, co tak naprawdę wydarzyło się w Czechach 4 i 5 października, kiedy wybierano 200 członków Izby Deputowanych. Zgodnie z przewidywaniami głosowanie wygrała populistyczna partia ANO, kierowana przez ekspremiera i skandalistę Andreja Babiša, zdobywając 34,5% głosów i 80 mandatów. Na drugim miejscu znalazła się wspólna lista partii tworzących ustępującą właśnie koalicję premiera Petra Fiali, a raczej trzy czwarte tej koalicji. Chadecy, liberałowie i demokraci, startujący wspólnie, uzyskali 23% poparcia, co przełożyło się na 52 mandaty, aż o 19 mniej niż w poprzedniej kadencji. Na trzecim miejscu uplasował się ostatni element dawnej koalicji – samorządowcy i niezależni politycy zrzeszeni w formacji STAN; dostali 11% głosów, czyli 22 mandaty.
Na razie postawmy w tym miejscu kropkę. O partiach, które zajęły pozostałe miejsca, jeszcze będzie mowa – szczególnie że są one kluczowe dla ewentualnej koalicji, którą musi sformować Babiš, żeby rządzić. Trzy pierwsze miejsca mówią jednak prawie wszystko nie tylko o stanie czeskiej demokracji, ale też o tym, jak dziś wygląda europejska polityka i co te wybory oznaczają dla UE.
Analizę czeskich wyborów trzeba zacząć od podkreślenia, że Babiš to nie Orbán i Orbánem się nie stanie. Nie ma większości, żeby rządzić samodzielnie, a w czeskim ustroju przeciwwagą dla niego będzie prezydent, były natowski generał, tradycyjny euroatlantycysta minionej epoki, Petr Pavel. Jego kompetencje konstytucyjne są wprawdzie znacznie mniejsze niż np. prezydenta Polski, ale wciąż to od niego zależą chociażby nominacje w sądach i trybunałach, możliwość rozwiązania parlamentu, a zwłaszcza powołanie prezesa rady ministrów. Co więcej, Pavel i Babiš są politykami radykalnie odmiennymi – zarówno jeśli chodzi o styl rządzenia, jak i o orientację ideologiczną. To dobra wiadomość dla wszystkich zatroskanych o losy czeskiej demokracji. Tamtejszy ustrój przy takim podziale stanowisk nie ulegnie tak szybko zmianom, jak miało to miejsce w Turcji, na Węgrzech czy ostatnio w USA.
Babiš nie jest też kopią Orbána pod względem polityki zagranicznej czy społecznej, nawet jeśli w lipcu 2023 r. uczestniczył w Wiedniu w konferencji założycielskiej Patriotów dla Europy, skrajnie prawicowej frakcji w Parlamencie Europejskim, stworzonej przez węgierskiego premiera. Pozostaje sceptyczny wobec silnego zaangażowania Pragi w pomoc Ukrainie, czasami powtarza kremlowskie frazesy, że „to nie nasza wojna” oraz że „pokój jest najważniejszy”, ale nie jest politykiem prorosyjskim – tak jak są nimi Węgier czy szef rządu Słowacji Robert Fico. Nie będzie jeździł do Moskwy z wizytą, także dlatego, że nie musi, bo jego kraj nie wisi na rosyjskich surowcach.
W europejskiej prasie głównego nurtu spekulowano przed wyborami, że rząd pod wodzą ANO zakończy zainicjowany przez Fialę na początku 2024 r. program skoordynowanych zakupów standaryzowanej w ramach NATO amunicji i przekazywania jej Ukraińcom – ale to też nie jest pewne. Trzeba bowiem pamiętać, że nawet sympatyzujący
Flotylla i demokracja
Przeciw ludobójstwu w Strefie Gazy, zatrzymaniu Flotylli Global Sumud i bierności rządu Giorgii Meloni protestowało 2 mln Włochów
Korespondencja z Włoch
Morze ludzi – to najlepiej obrazuje falę protestów, która w ostatnim tygodniu przetoczyła się przez Włochy. Na ulice wyszły setki tysięcy osób: studenci, robotnicy, inteligencja. Starzy i młodzi. „Stop ludobójstwu!”, „Wolna Palestyna”, „Blokujemy wszystko”, „Jesteśmy flotyllą” – pod tymi hasłami Włosi protestowali przeciw izraelskiej masakrze w Strefie Gazy, zatrzymaniu łodzi Flotylli Global Sumud oraz bierności rządu Giorgii Meloni.
Zatrzymać masakrę w Gazie
3 i 4 października 2025 r. przejdą do historii jako dni jednej z największych mobilizacji społecznych we Włoszech. Takich protestów nie widziano tu od lat. W odpowiedzi na blokadę przez izraelską armię Flotylli Global Sumud na Morzu Śródziemnym i na aresztowanie 450 aktywistów z wielu krajów (w tym 44 Włochów) prawie 2 mln obywateli wyszło na ulice ponad 100 miast.
Pierwsze protesty miały miejsce już 22 września, po ostrzale przez izraelskie drony jednostek płynących z pomocą humanitarną. W ich wyniku prawicowy rząd Meloni wysłał na morze dwa statki wojskowe, które miały towarzyszyć flotylli (podobnie postąpiły rządy Hiszpanii i Turcji) oraz rozpoczął zabiegi dyplomatyczne dotyczące „bezpiecznego” zatrzymania włoskich aktywistów i ich ekstradycji.
Do przechwycenia flotylli doszło 1 października. Jeszcze tego samego dnia wieczorem w wielu miastach obywatele spontanicznie wyszli na ulice, solidaryzując się z aktywistami i narodem palestyńskim. W Rzymie marsz liczący ponad 10 tys. osób przeszedł od stacji Termini do centrum. Manifestanci chcieli dotrzeć pod Palazzo Chigi – siedzibę rządu, lecz zostali zatrzymani przez policję. Doszło do starć.
Po doniesieniach o izraelskich żołnierzach wchodzących na pokłady łodzi włoskie związki zawodowe CGIL, USB i COBAS w piątek 3 października ogłosiły strajk generalny obejmujący cały sektor publiczny i prywatny, pod hasłem: „Blokujemy wszystko”. U jego podstaw leżał nie tylko protest pracowniczy, lecz także apel moralny i polityczny: zatrzymać masakrę w Gazie i poprzeć aktywistów flotylli Sumud zatrzymanych przez Izrael.
Jednak z powodu niepowiadomienia z dziesięciodniowym wyprzedzeniem o szykowanej manifestacji Komisja Gwarancji Strajkowych uznała strajk za nielegalny. Minister infrastruktury i transportu Matteo Salvini napisał na platformie X: „Nie pozwolimy, by CGIL i lewicowi ekstremiści siali chaos we Włoszech. Nie będziemy tolerować żadnego nagłego strajku generalnego”. Dodał też: „Flotylla działa prowokacyjnie w kluczowym momencie dla międzynarodowej dyplomacji. Lewicowe związki zachowują się nieodpowiedzialnie, podburzając ludzi i szkodząc Włochom”. Salvini zagroził, że każdy strajkujący zostanie pociągnięty do odpowiedzialności.
Przedstawiciele CGIL odpowiedzieli w komunikacie: „Atak na statki cywilne z obywatelami Włoch stanowi cios w porządek konstytucyjny, utrudnia działania humanitarne i solidarność z ludnością palestyńską, poddaną przez rząd Izraela rzeczywistemu ludobójstwu”.
Im chodzi o długi weekend
„Wciąż uważam, że to wszystko nie przynosi żadnej korzyści narodowi palestyńskiemu, natomiast może przysporzyć trudności narodowi włoskiemu”, oświadczyła Giorgia Meloni, krytykując strajk generalny i demonstracje. Flotyllę Sumud nazwała „inicjatywą, która ma niewiele wspólnego z Palestyną, a bardzo wiele z włoską polityką i chęcią uderzenia w rząd”. Z przekąsem dorzuciła: „Spodziewałam się, że przynajmniej w tak ważnej sprawie związki zawodowe nie ogłoszą strajku w piątek – bo długi weekend i rewolucja to kiepskie połączenie”.
Na słowa Meloni ostro zareagował Maurizio Landini, sekretarz generalny CGIL: „Premier powinna okazywać szacunek tym, którzy pracują i płacą podatki. Sugerowanie, że strajk jest pretekstem do przedłużenia weekendu, to obraza. Dziś kwestionowane są podstawowe wartości demokracji i prawo ludzi do życia w pokoju. Ludzie przyzwoici i organizacje oparte na wartościach nie mogą na to patrzeć obojętnie”. Przypomniał ponadto, że „w 1943 r. robotnicy również wykorzystali strajk jako narzędzie sprzeciwu wobec wojny – w imię pokoju i demokracji” oraz że „nie ma pracy bez pokoju, a solidarność jest prawem wszystkich ludzi pracy”.
Były sekretarz Partii Demokratycznej Pier Luigi Bersani skomentował zaś ironicznie: „450 aktywistów z ponad 40 krajów wybrało się na rejs po Morzu Śródziemnym, by spiskować przeciw pani premier. To przejaw megalomanii w stylu Trumpa”.
W Izbie Deputowanych głos zabrała też sekretarz Partii Demokratycznej Elly Schlein: „To niedopuszczalne, by rząd próbował zatuszować lub ignorować głos setek tysięcy protestujących, którzy wyszli na ulice w obronie Palestyńczyków. Kryminalizujecie sprzeciw, a nie zbrodnie popełniane
Zatrzymać ludobójstwo w Palestynie
Ludobójstwo w Gazie trwa nieprzerwanie mimo globalnego sprzeciwu, mocnego głosu ONZ i innych organizacji międzynarodowych oraz liczonych w milionach protestów na całym świecie. Izrael nie reaguje na nic, wszak ma za plecami Stany Zjednoczone z Donaldem Trumpem. Zastygły w uporze jak owad w bursztynie ustami swojego premiera Netanjahu powtarza propagandową mantrę: „Izrael ma prawo do obrony”, „Żadnego państwa palestyńskiego nie będzie”, „IDF jest najbardziej moralną armią świata”. W ostatnich dniach opublikowano raport specjalny komisji śledczej ONZ, który potwierdza, że Izrael dopuścił się ludobójstwa na Palestyńczykach w Strefie Gazy.
Ludobójcze intencje
Pojęcie ludobójstwa, które stworzył polski żydowski prawnik Rafał Lemkin w reakcji na Zagładę Żydów europejskich dokonaną podczas II wojny światowej przez hitlerowskie Niemcy, weszło do zapisów prawa międzynarodowego w latach 40. Zapewne do głowy mu nie przyszło, że potomkowie ofiar Zagłady zostaną kiedyś o takie zbrodnie oskarżeni.
W ludobójczej agresji Izraela po 7 października 2023 r. – kilka tysięcy bojowników Hamasu z Gazy przedarło się wówczas przez zasieki i ogrodzenia i rozpoczęło walkę, w której, jak dziś się podaje, zginęło ok. 1,2 tys.
Izraelczyków, w tym 800 cywilów (izraelskie dane nie mogą być potwierdzone przez niezależne gremia, organizacje, media – nie mają one wstępu do Gazy) – śmierć poniosło już co najmniej 65 tys. osób, w tym ok. 20 tys. dzieci, spośród których 12 tys. nie miało ukończonych 12 lat. Ponad 20 tys. dzieci straciło jednego lub oboje rodziców. Miesięcznik „Lancet” uważa, że dane te (źródłem jest Ministerstwo Zdrowia Gazy) są radykalnie zaniżone.
Cała populacja Gazy (2,4 mln osób) została wygnana ze swoich domostw i wysiedlona. Ponad 90% budynków leży w gruzach. Zniszczone są szpitale, szkoły, uniwersytety, meczety i cmentarze, o infrastrukturze handlowej czy gastronomicznej nie wspominając. Gaza de facto jest zrównana z ziemią. Od października 2023 r. do 19 września br. odnotowano w niej 440 zgonów spowodowanych niedożywieniem, w tym 147 dzieci.
Represje dotykają także Palestyńczyków mieszkających na Zachodnim Brzegu: w 2025 r. zniszczono tam więcej palestyńskich domów niż łącznie w ciągu ostatnich 60 lat. Od 27 maja 1,4 tys. Palestyńczyków zostało zabitych przez Izrael podczas próby zdobycia żywności; od października 2023 r. w izraelskich więzieniach osadzono ponad 1,5 tys. palestyńskich dzieci. Również od października 2023 r. liczba palestyńskich więźniów politycznych sięgnęła bezprecedensowych 18 tys., przy czym w wyniku tortur i/lub złego traktowania zmarło ich co najmniej 76, w tym 46 ze Strefy Gazy.
Ponadto Izrael zabił w Gazie więcej dziennikarzy, niż zginęło łącznie podczas wojny secesyjnej w Stanach Zjednoczonych, w I i II wojnie światowej, wojnie koreańskiej i w Wietnamie (także konflikty w Kambodży i Laosie), w wojnie w Jugosławii w latach 90. i 2000. oraz w wojnie w Afganistanie po 11 września 2001 r.
W najważniejszej jak dotąd polskiej książce poświęconej Gazie, „Gaza. Rzecz o kulturze eksterminacji” Pawła Mościckiego, pada stwierdzenie, że w sprawie ludobójstwa najtrudniejsze jest udowodnienie ludobójczych intencji rządzącym i decydentom. Co właściwie niewyobrażalne, nieogarniona buta izraelskich elit politycznych pcha je tymczasem do mówienia o tym expressis verbis. Przytoczmy kilka wypowiedzi najwyższych funkcjonariuszy państwa. Minister obrony Izraela Jo’aw Galant: „Ogłaszam totalną blokadę Strefy Gazy. Odcinamy wszystko. Zero elektryczności. Zero jedzenia. Zero paliwa. Takie metody są konieczne, bo naszymi wrogami są ludzkie zwierzęta”. Jisra’el Kac, minister energii: „Cała ludność cywilna w Gazie musi natychmiast opuścić ten obszar. Wygramy. Nie dostaną ani kropli wody, ani jednej baterii, dopóki nie opuszczą tego miejsca”. Minister finansów Becalel Smotricz: „Nie ma półśrodków… Rafah, Dajr al-Balah, Muchajjam an-Nusajrat – całkowita zagłada. (…) Nie ma dla nich miejsca pod słońcem”. Nissim Vaturi, wiceprzewodniczący Knesetu: „Teraz wszyscy mamy jeden wspólny cel – wymazanie Strefy Gazy z powierzchni ziemi”. Gen. dyw. Ghassan Alian: „Nie będzie prądu ani wody [w Gazie], będzie tylko zniszczenie. Chcieliście piekła, dostaniecie piekło”.
W konsekwencji do maja 2025 r. Izrael zrzucił na Gazę w ponad 11 tys. nalotów ponad 100 tys. ton „trotylu” (szacunkowe dane). To 10-krotnie więcej niż moc bomby zrzuconej przez USA na Hiroszimę. I wielokrotnie więcej niż siła alianckich bombardowań Drezna, Kolonii i Hamburga.
Potwornym paradoksem jest, że firmy produkujące pociski użyte do ataku na konwój humanitarny World Central Kitchen – mimo że był poprawnie oznakowany i poinformował Izraelczyków o swoim przejeździe, zabici zostali wszyscy uczestnicy, w tym polski wolontariusz Damian Soból – bez żenady reklamowały swoje produkty na międzynarodowych targach broni w Kielcach, gdzie wystawiało się 10 izraelskich firm zbrojeniowych. W tej sprawie osobiście, we współpracy z propalestyńską inicjatywą Kaktus, złożyłem w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Kielcach oficjalne doniesienie o możliwości popełnienia przestępstwa „pomocnictwa w ludobójstwie” przez pracowników izraelskich firm zbrojeniowych obecnych na targach. Policja przesłuchała kilku z nich. Sprawa jest w rękach prokuratury. To pierwsza taka interwencja wobec Izraelczyków, którzy reklamowali swoje produkty jako „przetestowane w boju” i używane właśnie w ludobójczej operacji IDF „Swords of Iron” (Żelazne miecze).
Konflikt? Nie – okupacja!
Samo określenie konflikt wprowadza w błąd, bagatelizując istotę nadużyć Izraela. Tymczasem relacje społeczności palestyńskiej – tej mieszkającej w Gazie i tej na Zachodnim Brzegu (w tzw. Autonomii Palestyńskiej) – znajdują odniesienie w przepisach prawa międzynarodowego. Te zaś precyzują: to okupacja, która trwa od wojny w 1967 r. I niemal wszystkie zapisy o obowiązkach państwa okupacyjnego Izrael łamie systematycznie od samego początku. Sztandarowym przykładem jest tzw. polityka nielegalnego osadnictwa. Zachodni Brzeg zamieszkuje obecnie ponad 750 tys. nielegalnych osadników izraelskich, którzy dokonują nieustannie aktów przemocy, kradzieży, dewastacji i mordów na ludności palestyńskiej. Wszystko to pod osłoną izraelskiej armii, policji i służb specjalnych. Izrael ma wobec okupowanych obowiązki, z których się nie wywiązuje, nie ma natomiast żadnego „prawa do obrony”. Prawo do obrony, w tym militarnej, mają natomiast wedle prawa międzynarodowego Palestyńczycy (czyli także Hamas). Wynika to z zapisów konwencji haskiej i genewskiej.
Samo określenie terroryzm jest uznaniowe i nieprecyzyjne. Szafuje nim tak potężny gracz świata polityki jak USA, które same jako państwo spełniają wszystkie warunki takiej oceny. Oto więc światowy terrorysta i jego totumfacki – Izrael decydują o tym, kogo napiętnować tym określeniem. Działania Mosadu, izraelskiej agencji wywiadowczej, wyczerpują wszelkie znamiona tego, co definiuje się jako terroryzm. W Polsce wznowiono właśnie książkę Ronena Bergmana, izraelsko-amerykańskiego dziennikarza (w tym „New York Timesa”), „Powstań i zabij pierwszy. Tajna historia skrytobójczych akcji izraelskich służb specjalnych”. Nieprzerwanie od lat 50. Izraelczycy prowadzą akcje podkładania bomb i mordowania tych, których uznają za wrogów.
Hamas, który wyrósł z tradycji działalności
Co Polska powinna zrobić w sprawie ludobójstwa w Gazie?
Dr Magdalena Gawin,
filozofka, Uniwersytet Warszawski
Sytuacja w Strefie Gazy jest prosta i zarazem złożona. Prosta, bo zgodnie z raportami m.in. ONZ w Gazie ma miejsce katastrofa humanitarna, która wynika z działań Izraela i jego sojuszników. Niedowiarkom polecam raport izraelskiej organizacji B’Tselem zatytułowany „Our Genocide” (Nasze ludobójstwo). Pojęcie ludobójstwa coraz częściej pojawia się w kontekście działań Izraela wobec Palestyńczyków, zarówno w Gazie, jak i na okupowanym Zachodnim Brzegu. Prawo międzynarodowe jest w tej kwestii jasne. Każde państwo, które ratyfikowało Konwencję w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa, jest zobligowane do działań w celu zapobieżenia możliwemu ludobójstwu. Tutaj przez politykę sytuacja staje się jednak złożona. USA wspierają Izrael i blokują w ONZ rezolucje dotyczące wstrzymania działań wojennych w Strefie Gazy. Polska jest zależna od pomocy USA w związku z zagrażającą nam wojną z Rosją. Wydawałoby się zatem, że najlepszą strategią będzie bierność. Na nią nie możemy sobie jednak pozwolić. Z perspektywy etycznej sytuacja jest nieakceptowalna. Nie ma zgody na zabijanie dzieci ani głodzenie ludności cywilnej.
Druga rzecz: w świecie zachodnim sytuacja w Gazie wywołuje przemoc o podłożu antysemickim i islamofobicznym, na co również nie powinno być zgody. W Europie wrze. Społeczeństwa buntują się przeciwko polityce wspierania działań Izraela względem Palestyńczyków. Także opinia publiczna w USA zmienia podejście do działań Izraela. Reszta świata patrzy. Albo-albo. Tytuł przewrotny, gdyż odsyła do Kierkegaardowskiego skoku wiary. Uważam, że Polska nie powinna „skakać” – przeciwnie, szczególnie mając w pamięci nasze trudne doświadczenia historyczne. Dlatego zajęcie stanowiska jest konieczne. Ze względu i na teraźniejszość, i na pamięć przyszłych pokoleń.
Dr Ahmed Elsaftawy,
polski lekarz pochodzenia palestyńskiego, kierownik Oddziału Chirurgii Plastycznej i Chirurgii Ręki w Trzebnicy
Polska jako kraj należący do Unii Europejskiej i wspólnoty międzynarodowej nie może pozostawać bierna wobec faktu, że w Strefie Gazy dochodzi do zbrodni, które coraz częściej są nazywane ludobójstwem przez ekspertów prawa międzynarodowego, a ostatnio przez samą ONZ. Polska powinna jednoznacznie i odważnie opowiedzieć się po stronie prawa, życia i godności ludzkiej. Milczenie lub ograniczanie się do ogólnikowych komunikatów stanowi w praktyce przyzwolenie na zbrodnie i czyni nas współwinnymi przez zaniechanie. Dodatkowo, jeśli Polska chce być postrzegana jako państwo konsekwentnie broniące prawa międzynarodowego i praw człowieka, nie może pozwolić sobie na wybiórczość. Tym bardziej nie może być miejsca na zapewnianie parasola ochronnego zbrodniarzom wojennym, wobec których Międzynarodowy Trybunał Karny wydał czynne nakazy aresztowania, jak miało to miejsce w styczniu br. Tolerowanie takich wizyt czy wręcz przyjmowanie tych ludzi z honorami podważa naszą wiarygodność i ośmiesza system międzynarodowej sprawiedliwości. Nie można się godzić z wyrokiem MTK w sprawie niektórych zbrodniarzy, takich jak Putin, a jednocześnie udawać, że inne wyroki nas nie obowiązują, tylko dlatego, że tak podpowiadają nam sympatie polityczne czy doraźne interesy.
W tym kontekście jeszcze mniej zrozumiałe i nie do przyjęcia moralnie jest goszczenie na targach zbrojeniowych firm, których sprzęt jest wykorzystywany do popełniania zbrodni wojennych. Jak można w czasie dokonywanego ludobójstwa otwierać przestrzeń do promocji i handlu bronią, która następnie służy do zabijania cywilów? Dlaczego takie firmy utrzymują możliwość uczestnictwa w przetargach MON? Polska nie może przykładać ręki do legitymizowania zbrodni przez normalizację handlu śmiercią. To nie jest kwestia „biznesu” czy „sojuszy”, ale sprawdzian moralnej spójności i prawnego zobowiązania wobec ofiar.
Polska powinna wykorzystać swoją pozycję w UE i NATO do nacisków dyplomatycznych na rzecz zawieszenia broni, dopuszczenia pomocy humanitarnej i ochrony cywilów. Niezbędne jest też działanie na forum ONZ, gdzie Polska może współtworzyć rezolucje potępiające ludobójstwo i domagające się sankcji wobec Izraela. W wymiarze praktycznym Polska mogłaby zorganizować korytarze humanitarne i przyjąć rannych cywilów, np. dzieci z Gazy, na leczenie. Wreszcie Polska powinna wyraźnie zaprzestać polityki podwójnych standardów: skoro potępiamy rosyjskie zbrodnie wojenne w Ukrainie, musimy równie stanowczo potępiać izraelskie zbrodnie w Palestynie.
Global Movement To Gaza Poland,
międzynarodowa inicjatywa pomocy humanitarnej
Polskie społeczeństwo nie może być bierne wobec ludobójstwa na Palestyńczykach. Brak działań jest zgodą i przyzwoleniem na zbrodnie. Polki i Polacy powinni się solidaryzować z walką o życie i godność Palestyńczyków. Stoimy przed wyborem jako społeczeństwo i ludzkość. Syjonistyczne zbrodnie podważają podstawy naszego człowieczeństwa i porządek międzynarodowy, mający takim zbrodniom zapobiegać. Musimy się mobilizować, organizować wokół Palestyny i edukować. Wszystkie oczy muszą być skierowane na Gazę. Cały system, który umożliwił ludobójstwo i je wspierał, nie może pozostać niezakwestionowany. Społeczeństwo w Polsce powinno naciskać na rząd, aby wprowadził pełne embargo na handel bronią z Izraelem i sankcje gospodarcze oraz zniósł ułatwienia wizowe dla obywateli izraelskich. Polska powinna uruchomić ewakuacje medyczne ze Strefy Gazy i umożliwić wyjazd rodzin polskich obywateli. Konieczne jest także doprowadzenie do aresztowania i pociągnięcia do odpowiedzialności izraelskich zbrodniarzy wojennych. Nasz kraj powinien popierać w ONZ rezolucję „Zjednoczeni dla pokoju”, otwierając m.in. drogę do międzynarodowej akcji militarnej w celu przeciwdziałania ludobójstwu. Musimy zapewnić bezpieczeństwo, wsparcie konsularne i dyplomatyczne polskiej delegacji Globalnej Flotylli Sumud, płynącej do Gazy, by przełamać nielegalną blokadę i dostarczyć pomoc humanitarną, rewolucyjną nadzieję oraz wyrazy solidarności znad Wisły. Ludobójstwo i okupacja Palestyny muszą się zakończyć.
Café Bund,
żydowsko-polska grupa obywatelska
Wobec licznych apeli międzynarodowych, palestyńskich i izraelskich organizacji praw człowieka rząd RP nie ma prawa zwlekać z odpowiedzią – musi zacząć aktywnie działać na rzecz natychmiastowego zawieszenia broni i wypuszczenia wszystkich zakładników. Działając na forum ONZ, organów Unii Europejskiej i Komitetu Ministrów Rady Europy, nie poprzestając na słowach, powinien – tak jak Włochy czy Hiszpania – zapewnić ochronę polskim członkom Globalnej Flotylli Sumud na wodach międzynarodowych, zwiększyć fundusze dla organizacji humanitarnych działających w Gazie i domagać się dostępu prasy do Gazy. Na wzór Słowenii Polska powinna oficjalnie potwierdzić, że międzynarodowy nakaz aresztowania Netanjahu zostanie wyegzekwowany na jej terytorium. Jednocześnie nie możemy zapomnieć o Palestynie po zawieszeniu broni. Jeśli Polska rzeczywiście popiera francusko-saudyjską deklarację nowojorską (zakładającą powstanie suwerennego państwa palestyńskiego), powinna aktywnie się przyłączyć do jej wyegzekwowania, nawet jeśli rząd Izraela się sprzeciwi. Jako Café Bund zwracamy się do MSZ z apelem i publikujemy wspólny list z innymi grupami żydowskimi, by wesprzeć flotyllę w jej pokojowej misji.









