Tag "polska piłka nożna"

Powrót na stronę główną
Aktualne Przebłyski

Piłkarze plażowi

Skoro ostatni awansowali, a pierwsi odpadli, mogą już robić to, co rajcuje ich bardziej niż gra w reprezentacji. Egzotyczna zbieranina szybciutko rozjechała się w egzotyczne miejsca. Nie mogli się pochwalić grą na Euro, to teraz nadrabiają aktywnością w mediach społecznościowych. Cóż tam widzimy? Zadziwiająco dobre samopoczucie piłkarzy. Fotki z Polinezji Francuskiej (Michał Skóraś), Zanzibaru (Marcin Bułka), Malediwów (Sebastian Szymański), Monte Carlo (Krzysztof Piątek) i greckiej wyspy Mykonos (Nicola Zalewski). Do Grecji polecieli też Przemysław Frankowski i Jakub Piotrowski. Mają dłuższe wakacje, bo za długo w Niemczech nie pograli. Ciekawe, dokąd wyjechaliby po zdobyciu medalu. Taki futbolowy żarcik.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Euro 2024

Już zawsze

Znów okazaliśmy się mistrzami meczów pożegnalnych, bo honor jest u nas pierwszy po Bogu, przed Ojczyzną nawet.

Nie ma nas, a jakoby nikogo nie ubyło. Nikt po nas nie płacze. Nawet polscy kibice nie płaczą, nie pomstują, ba, sterczą tłumnie na Okęciu, póki rudzik nie zakwili, by powitać powracających bohaterów.

Nie przegrali wszystkiego, zajęli przedostatnie miejsce w mistrzostwach Europy, w dodatku na pożegnanie utarli nosa wicemistrzom świata. Cel minimum, który zarazem był naszym wyzwaniem maksymalnym, udało się zrealizować! Odpadli, ale się nie zbłaźnili! Znów okazaliśmy się mistrzami meczów pożegnalnych, bo honor jest u nas pierwszy po Bogu, przed Ojczyzną nawet, a zatem w dziedzinie zmagań o honor nie możemy mieć sobie równych! Parafrazując skrzydlatą frazę św. Marcina: już zawsze! Reprezentacja Polski już zawsze będzie miała takie wyniki. Wiadomo jest bowiem, że kiedy nie ma już o co grać, polscy piłkarze grają najlepiej. Na Euro wybiegliśmy na dwa mecze bez presji i oba były stosunkowo udane. Z Holandią, gdy porażka była niejako wkalkulowana i spodziewana, nasi bez lęku stawili czoła rywalom i zabrakło im kilku minut do remisu; z Francją, kiedy już było pozamiatane, bez stresu zremisowali na do widzenia pomimo obiektywnej przewagi wicemistrzów świata.

Tylko mecz kluczowy z teoretycznie równorzędnym przeciwnikiem, kiedy naród oczekiwał zwycięstwa i awansu, zawalili po całości. Nie pierwszy raz okazuje się, że tutaj trzeba nie trenera, tylko poważnej i długotrwałej psychoterapii. Są bowiem przesłanki ku temu, by sądzić, że Polacy grać w piłkę potrafią, ale z całą pewnością nie umieją spełniać oczekiwań. Pierwszy kwadrans przeciw Austriakom to była zupełna katastrofa, nasza kadra zachowywała się jak stado cieląt zaatakowane przez wilczą watahę, szybko stracony gol zdawała się przyjmować z ulgą, że drapieżnik dostał ofiarę i być może się uspokoi. Skądinąd nawet trener Probierz już przed meczem stracił głowę i wystawił błędny skład. Napięcie, widać, było za duże, bo znowu do naszej szatni wdarła się zatęchła myśl szkoleniowa: w decydujących chwilach stawiamy na „twardzieli”, a nie artystów. Tylko że w przypadku składu na Austriaków była to twardość drewniana – jak technika Piotrowskiego i Slisza, którzy okazali się najgorsi w drużynie i osłabili środek pola. Żeby chociaż, jak na kłody przystało, zwalali się na drodze rozpędzonych rywali, tymczasem pozwalali się mijać, ewentualnie faulowali i obaj byli do zmiany już w przerwie.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Euro 2024

Pragnienie przeciętności

Wciąż przebywam w krainie ambiwalencji i konsternacji po meczu z Holandią – bo czy to przystoi kibicowibyć zadowolonym z porażki?

Przed 12 laty naród euforycznie przyjął remis na Stadionie Narodowym z Rosją, a kiedy ośmieliłem się zwrócić uwagę, że to raczej symptom naszego upadku niż dowód potęgi (byliśmy gospodarzami mistrzostw, wylosowaliśmy grupę, która wydawała się łatwa, tymczasem nie udało się nam z nikim wygrać), spotkał mnie powszechny oburz, dziś nazywany hejtem. Nie nadążałem za skurczeniem się kibicowskich ambicji i przemożnym pragnieniem radosnego świętowania: jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma – chodziło o to, żeby bawić się jak najdłużej. Polski kibic był niewyobrażalnie wdzięczny Kubie Błaszczykowskiemu, że za sprawą jego atomowego uderzenia w okno rosyjskiej bramki uniknęliśmy meczu o honor – stypa została przełożona o kilka dni, odbyła się dopiero po zakończeniu fazy grupowej. Nieprawdą jest bowiem, że na Euro tradycyjnie gramy mecz otwarcia, mecz o wszystko i mecz o honor – to była nasza tradycja mundialowa, na mistrzostwach Europy nigdy dotąd nie przegraliśmy pierwszych dwóch spotkań.

Piszę ten felieton przed meczem z Austrią, który Państwo już widzieli, konfrontować moich intuicji z Waszą wiedzą nie zamierzam – jestem szczęśliwszy, bo u mnie wciąż każdy wynik jest możliwy, jeśli zatem nasi zawiedli, mam jeszcze nadzieję, która was już opuściła; jeśli zaś wygrali, mam przed sobą to, co Wy możecie już oglądać tylko na powtórkach. Ja na razie wciąż przebywam w krainie ambiwalencji i konsternacji po meczu z Holandią – bo czy to przystoi kibicowi być zadowolonym z porażki? Azaliż nie jest upadkiem ducha fakt, że o ile w roku 2012 radowały nas remisy, o tyle teraz mamy uciechę z bezbolesnych porażek? Na mundialu w Katarze przeżyliśmy „zwycięską porażkę” z Argentyną i nikt się nie cieszył z awansu. To był zdrowy objaw, bo upokarzające ganianie piłkarzy za rywalami z prośbą, żeby nam więcej nie strzelali, te modlitwy, żeby Meksyk nie strzelił Arabom, żeby żaden z naszych już nie dostał żółtej kartki, wszystkie te kalkulacje, jak tu się za wszelką cenę przeczołgać do drugiej rundy, wzbudziły powszechne zmarkotnienie. Reprezentacja Michniewicza zabiła w nas resztki wiary – owszem, wyszliśmy z grupy psim swędem, Polak potrafi! Tylko w piłkę grać nie potrafi. I oto nadeszła chwila, gdy świętujemy już po prostu porażkę – zwykłą, taką, która niczego nam nie daje, okrągłe zero punktów, 1:2 na przywitanie turnieju; świętujemy tylko dlatego, że polscy piłkarze podjęli walkę. Jeśli to nie jest „sanmarynizacja” mentalu kibicowskiego, to nie wiem, co miałoby nią być. Cieszymy się już dokładnie z tego samego, co najsłabsza reprezentacja w światowym rankingu – z porażek, które nie przynoszą wstydu, ergo z uniknięcia kompromitacji. My już dawno nie śnimy o potędze, my chcemy po prostu nie odstawać, pragniemy akceptacji, integracji z grupą, w której nie będziemy się wyróżniać kalectwem. Piłka nas nauczyła pokory, ba, mogłaby nas wyleczyć z narodowych obsesji – polski kibic marzy nie o ojczyźnie od morza do morza, tylko o przeciętności; marzy, abyśmy byli choć solidnym europejskim średniakiem, a nie ekipą, którą wyrzuca się z imprezy na zbity pysk w pierwszej kolejności.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Euro 2024

Życie bez Lewandowskiego

Kiedy brakuje lidera, odpowiedzialność rozkłada się po równo na resztę drużyny, kolektyw rośnie w siłę, zawodnicy wychodzą z cienia i wzrasta ich poczucie wartości.

Śmiem twierdzić, że ten dramat nie musi być tragedią. Na pozór sytuacja jest beznadziejna: w przeddzień Euro trzech naszych czołowych napastników wypada z turnieju – pośród nich znalazł się lider zespołu, być może najlepszy piłkarz w historii polskiego futbolu. Media pompują panikę w narodzie, bo to się klika – wódz jest ranny, zamiast poprowadzić nas podczas bitew z dużo lepiej uzbrojonymi armiami, trafił do lazaretu. 

Gdybyśmy mieli do czynienia z piłką kobiecą, rzekłbym, że to doskonały czas na odpępowienie reprezentacji od matki jej wszelkich sukcesów w ostatnich kilkunastu latach, w przypadku piłki facetów należy uznać, że nadarzyła się okazja do symbolicznego ojcobójstwa, które jest nieuniknionym epizodem dojrzewania młodych mężczyzn. 

Dzięki temu, że Robert Lewandowski naderwał mięsień dwugłowy i prawdopodobnie ominą go wszystkie mecze fazy grupowej (komunikaty lekarskie są fałszywie optymistyczne, medycy kierują się tzw. dobrem społecznym, aby – za przeproszeniem – z powodu dwójki Lewego duch w narodzie nie zginął), jednego możemy być pewni: najbardziej nieznośna estetycznie, parszywie pasywna i makiaweliczna taktyka, która pozwoliła Polakom wyczołgać się z grupy na ostatnim mundialu, czyli „laga na Robercika”, nie zostanie zastosowana. 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Euro 2024

Festiwalowi kaznodzieje

Na festiwalach futbolu nikt nie chce nas oglądać ani słuchać pomeczowych tłumaczeń.

Historia piłkarskich mistrzostw naszego kontynentu jest absurdalnie krótka, jeśli wziąć pod uwagę, że to w Europie futbol wymyślono. Poza Oceanią wszystkie federacje piłkarskie na świecie rozgrywały czempionaty kontynentalne o kilka dekad wcześniej, pierwszy mundial był w 1930 r., tymczasem finałowy turniej w dzisiejszym rozumieniu o mistrzostwo Europy odbył się tak naprawdę dopiero w 1980 r. Wcześniej przez 20 lat w finałach grano w najlepszym razie po cztery mecze, a dowodem w sprawie „nieturniejowości” tych rozgrywek niech będzie fakt, że to właśnie Euro 80 na boiskach Italii doczekało się pierwszej maskotki, którą był Pinokio z piłką u boku. 

W powszechnej świadomości kibicowskiej rozgrywki sprzed ery turniejowej dały się zapamiętać za sprawą bodaj najsłynniejszego karnego w historii – w 1976 r. jedenastkę decydującą o mistrzostwie drużyny czechosłowackiej Antonín Panenka wykonał w sposób podstępny, bezczelny i szalony zarazem, kopiąc piłkę delikatnie w sam środek bramki. Golkiper rywali dał się nabrać, a ten rodzaj rosyjskiej ruletki został ochrzczony od nazwiska pierwszego strzelca. „Panenka” stanowi skrajnie ryzykowny wybór, na który decydują się tylko najwięksi kozacy o stalowych nerwach (powtórzył go np. w 2012 r. Andrea Pirlo, decydując o awansie Włochów do półfinału imprezy). Widziałem w życiu parę nieudanych „panenek” i przyznam, że trudno bardziej się zbłaźnić, niż podając piłkę do koszyczka bramkarzowi, który zastygł w bezruchu. 

Wszystkie późniejsze turnieje już pamiętam osobiście z transmisji telewizyjnych, jeden zaś mecz udało mi się obejrzeć na żywo. W 1980 r. finał załatwił Horst Hrubesch, dzisiejszy trener piłkarskiej reprezentacji Niemek, jeden z najlepiej w historii grających głową. Z eliminacji 1984 r. pamiętam zdumiewającą nieporadność kadry Piechniczka, która w kolejnych meczach traciła punkty po golach samobójczych, z turnieju zaś czarodzieja Platiniego, fenomenalny finał Francji z Portugalią i… pierwszy w dzieciństwie przypływ nienawiści do władzy ludowej, kiedy zamiast meczu Danii z Jugosławią transmitowano na żywo przemówienie jakiegoś aparatczyka podczas plenum KC. 

Rok 1988 to turniej legendarnego tria van Basten-Gullit-Rijkaard, które potem przez lata przyczyniało się do hegemonii AC Milan, no i niezapomniany wolej van Bastena na zakończenie. 1992 to pierwszy z piłkarskich cudów, które wbrew logice i hierarchiom przytrafiają się na mistrzostwach Europy – zwycięstwo drużyny, która do finałów nawet się nie zakwalifikowała. Duńczycy wezwani „z plaży” w trybie awaryjnym za wykluczoną Jugosławię, roztrenowani i wyluzowani, zupełnie pozbawieni presji, zaczęli zgodnie z planem od remisu i porażki, ale kiedy już weszli w turniej, zdobyli sensacyjne złoto. I pomyśleć, że wygrali bez swojego najlepszego piłkarza, Michaela Laudrupa, wówczas gwiazdy Barcelony, który postanowił zostać na wakacjach, bojąc się, że kadra i tak tylko się ośmieszy. 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Promocja

Czy Polacy zagrają na Euro 2024?

Eliminacje o awans do mistrzostw Europy w 2024 r. dobiegły końca w listopadzie. Reprezentacja Polski pomimo korzystnej grupy nie wywalczyła bezpośredniego awansu. Oznacza to, że w ostatnich miesiącach trwała zagorzała dyskusja na temat występu naszej drużyny w barażach. Już w czwartek

Aktualne Przebłyski

Kwadratowa piłka

Dla tych, którzy narzekają na grę reprezentacji i słaby poziom ligi, mamy jeszcze gorszą wiadomość. Spod dna pukają działacze. A na czele kroczy mecenas Bogusław Leśnodorski, były właściciel Legii Warszawa. Gość, o którym nawet ktoś tak spokojny jak Michał Listkiewicz napisał, że uczepił się obecnego właściciela Legii Dariusza Mioduskiego jak rzep psiego ogona. Listkiewicz nie wie, po co i dlaczego. Ale my wiemy. Leśnodorski, bywalec żylety, pozazdrościł Mioduskiemu, że to on stał się ulubieńcem żylety po tym, jak go pobiła

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sport

Reprezentacja, czyli kompromitacja

Santosowi już podziękowano. Kto go zastąpi? Kiedy 24 marca tego roku na stadionie w Pradze polscy piłkarze stracili pierwszą bramkę w 27. (!), a drugą w 129. sekundzie i na inaugurację eliminacji Euro 2024 przyszła przegrana 1:3 z Czechami, wydawało się, że gorzej być nie może. A jednak w meczu z Mołdawią dokonali karkołomnego wyczynu, pozwalając gospodarzom na strzelenie trzech goli. Jakby tego było mało, w Tiranie występ przeciwko Albanii zakończył się porażką 0:2. Stało się

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Promocja

Od B-klasy do mistrzostwa Polski, czyli niesamowita historia Piasta Gliwice

Piłka nożna zna wiele ciekawych i niesamowitych historii. Jedna z nich wydarzyła się na Górnym Śląsku, a konkretnie w Gliwicach. Młodsi kibice mogą o tym nie wiedzieć, ale Piast, będący obecnie jedną z czołowych drużyn Ekstraklasy, 25 lat temu

Felietony Jerzy Domański

Turyści bez kapitana

Wydawało się, że aż do październikowych wyborów będziemy mieli głowy zajęte kampanią, politykami i sondażami. A tu proszę, jaka niespodzianka. Na progu lata te tematy zepchnęła na bok niefortunna wycieczka naszych piłkarzy do Mołdawii. O klęsce reprezentacji mówią wszyscy. Nawet ludzie, którzy na co dzień nie za bardzo interesują się piłką. I ci, którzy nie potrafią wskazać Mołdawii na mapie. Słowa o kompromitacji, wstydzie i blamażu najlepiej opisują grę naszych piłkarzy w Kiszyniowie. Jak tam było, widzieliśmy. Ale dlaczego doszło do tej trudno zrozumiałej klęski? Łatwiej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.