Tag "polska szkoła"
Prywatyzacja edukacji w natarciu
Coraz więcej rodziców woli zainwestować w edukację dzieci niż w dobra materialne
Pod koniec października Główny Urząd Statystyczny opublikował dane dotyczące oświaty w roku szkolnym 2024/2025. Niepubliczne szkoły stanowią obecnie 11,6% podstawówek oraz 28,6% liceów. Widać tendencję wzrostową. Przez dekadę liczba uczniów szkół niepublicznych zwiększyła się dwukrotnie. Niesamowitą popularnością w ostatnich latach cieszy się też nauka poza systemem, czyli edukacja domowa. Formalnie dzieci są przypisane do szkoły (statystyka pokazuje, że najczęściej do niepublicznej), ale uczą się w domach. Mówimy o grupie 20 tys. uczniów.
Nie tylko dla wybranych
Szkoły niepubliczne kojarzą się z miejscami dla wybranych i wysokim czesnym. Jednak obecnie placówki spoza państwowej puli to nie tylko drogie szkoły prywatne, ale i takie, które są prowadzone m.in. przez fundacje. Warto dodać, że akurat w tych szkołach najczęściej w ogóle nie płaci się czesnego.
Dziś rodzice wysyłają swoje pociechy do szkół niepublicznych z co najmniej dwóch powodów. Pierwszy to oczywiście pragnienie jak najlepszej przyszłości dla dzieci. Drugi – ucieczka przed ułomnościami i niedomaganiami systemu oświaty publicznej: przepełnionymi salami, lekcjami prowadzonymi w systemie zmianowym do późnego popołudnia itd. Bardzo pokrzywdzone tymi niedoskonałościami polskiej szkoły są dzieci neuroatypowe, co samo w sobie stanowi materiał na odrębną dyskusję.
„Roczny koszt nauki w szkole niepublicznej może sięgać równowartości używanego samochodu, ale coraz więcej rodziców woli zainwestować w edukację niż w dobra materialne”, stwierdza na łamach „Gazety Wyborczej” Dorota Żuchowicz, doradczyni edukacyjna i współzałożycielka Forum Wiedzy i Edukacji.
A rozpiętość kwot czesnego jest ogromna. W największych miastach Polski, takich jak Warszawa, Kraków czy Wrocław, średnie miesięczne czesne w prywatnych szkołach podstawowych kształtuje się na poziomie od 1,5 tys. do 3,5 tys. zł, choć istnieją placówki, gdzie opłata jest nieco niższa, ale i tak przekracza 1 tys. zł. Renomowane szkoły międzynarodowe mogą natomiast pobierać czesne sięgające 7-8 tys. zł miesięcznie. W przypadku szkół średnich miesięczne opłaty są zazwyczaj wyższe – wynoszą od
k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl
Stulecie
Październik 1964 r., pierwsze tygodnie mojej nauki licealnej: z radia donoszą, że mija 100 lat od urodzin Stefana Żeromskiego. Październik 1974 r., pierwsze dni mojej pracy zawodowej: z radia słyszę, że od urodzin Żeromskiego mija już lat 110. Tak mi się kojarzą te rocznice, pojawiające się na kolejnych etapach mego życia. A tu za 10 dni minie 100 lat – tym razem od śmierci pisarza. A zatem od tamtej pierwszej wiadomości mam już za sobą lat 61. Czyli dokładnie tyle, ile trwało życie Żeromskiego. I mogę się tylko pocieszać, że ludzie żyli wtedy krócej.
Należę do ostatniej chyba generacji, dla której Żeromski był twórcą ważnym. Do dziś scena z „Syzyfowych prac”, w której Bernard Zygier czyta w klerykowskim gimnazjum zakazaną „Redutę Ordona”, wywołuje we mnie dreszcz przejęcia. „Syzyfowe prace”, rzecz o rusyfikacji, znajdowały się w programie PRL-owskiej szkoły. Na ogół jednak szkoła ta uprzywilejowywała Żeromskiego „społecznego”, kosztem Żeromskiego „narodowego”. Na modłę „społeczną” interpretowano też opowiadanie „Rozdzióbią nas kruki, wrony”, co wprawdzie wymowy utworu nie fałszowało, lecz niebezpiecznie ją spłaszczało. Jednak w tamtych warunkach ustrojowych nie mogło być inaczej. Żeromski – jak sam pisał – był „chory na Moskali”, jego „Mogiła” czy „Uroda życia” miały oblicze otwarcie antyrosyjskie. Nie sposób było ocalić w PRL całości jego dorobku, ale ocalono zdecydowaną większość. A Żeromskiego otoczono kultem.
Ten kult uznawałem jednak za fałszywy. Zwłaszcza nie mogłem się pogodzić ze szkolną analizą „Przedwiośnia”, w której akcentowano słowa Cezarego Baryki o „odwadze Lenina”, a pomijano określenie pochodu na Belweder jako „młodej gwardii, a raczej awangardy sowietów”. Nie wspominano też, co o „Przedwiośniu” sądził sam autor
a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl
Paradoks szkolnej wycieczki
Biznes dla biur podróży, wydatek dla rodziców. Tylko nauczycielom nikt nie płaci za trzy dni poza domem
Ministerstwo Edukacji Narodowej wydało oficjalne stanowisko dotyczące zasad wynagradzania nauczycieli za udział w wycieczkach szkolnych. Zgodnie z decyzją resortu nauczyciele nie otrzymają dodatkowego wynagrodzenia za wyjazdy z uczniami. Kwestia ta jest przedmiotem szerokiej dyskusji w środowisku oświatowym. Szczególnie że w lutym 2025 r. Sąd Najwyższy zasugerował w orzeczeniu dotyczącym wynagrodzeń za szkolne wycieczki, że każda nadgodzina powinna być opłacona zgodnie z Kodeksem pracy.
Wycieczka bez premii
Orzeczenie SN wielu nauczycielom dało nadzieję, że oto wreszcie doczekają się pieniędzy za czas przepracowany na szkolnych wycieczkach. Od lat nikt, jak się zdaje, nie dostrzega tej dodatkowej pracy wykonywanej podczas wyjazdów. Ministerstwo Edukacji Narodowej ucięło jednak wszelkie spekulacje. Rzeczniczka MEN Ewelina Gorczyca poinformowała w mediach, że od 1 września 2025 r. nauczyciel wyjeżdżający z klasą „zachowuje prawo do wynagrodzenia za przydzielone, a niezrealizowane godziny ponadwymiarowe”. W praktyce te okrągłe słówka znaczą mniej więcej tyle, że pedagog otrzyma taką samą pensję jak wtedy, gdy prowadzi lekcje w szkole – bez żadnych dodatków za wyjazd.
To zła wiadomość nie tylko dla nauczycieli, ale również dla dzieci i rodziców. Skoro wyjazdy z uczniami są dodatkową pracą, i to za darmo (nadmieńmy, że dziś w dobrym tonie jest płacenie nawet za wolontariat), zależą w takim razie wyłącznie od dobrej woli i chęci nauczyciela. W końcu dzieci na wycieczki jeździć nie muszą, bo nie jest to obligatoryjne. Tym bardziej że organizacja całego przedsięwzięcia leży po stronie pedagogów.
Przedstawicielki MEN co do zasady nie widzą w niczym problemu. Wiceministra Katarzyna Lubnauer w rozmowie z Portalem Samorządowym zasłoniła się truizmem, stwierdzając, że nauczyciele mają tyle samo godzin pracy co inne zawody: „Warto zauważyć, że jeśli chodzi o wymiar czasu pracy nauczyciela, to on jest 40-godzinny, czyli taki, jaki obowiązuje wszystkich pracowników. W związku z tym ten czas, który jest pomiędzy 40-godzinnym czasem pracy a godzinami pensum, to czas, który może wykorzystać dyrektor szkoły do wskazywania innych zadań, do kwestii związanych z wyjściami z uczniami, do doskonalenia się, przygotowania do zajęć itd.”.
Słowem, wiceministra uważa, że wycieczki szkolne mieszczą się w zakresie obowiązków nauczyciela, więc nie wymagają premiowania. Ba! Wychodzi na to, że nauczyciele na pewno mają na nie czas, bo muszą wyrobić godziny.
Katarzyna Lubnauer zdaje się opierać na powszechnym, błędnym zresztą przekonaniu, że nauczyciele pracują 18 godzin tygodniowo w przypadku szkół podstawowych, średnich czy zawodowych, bo tyle wynosi pensum. Ten popularny mit jest wynikiem mylenia pensum z pełnym czasem pracy. Pensum obejmuje jedynie prowadzenie zajęć, a rzeczywisty czas pracy uwzględnia także przygotowania, ocenianie oraz inne obowiązki zawodowe. To niepokojące, jeśli wiceministra w resorcie edukacji opiera się na mylnych danych, a właściwie na miejskich legendach, że nauczyciele mało pracują.
Jeszcze bardziej niepokojące jest zaś, że przedstawicielka ministerstwa nie zna badań przeprowadzonych przez Instytut Badań Edukacyjnych w 2022 r., które wskazują, że średni tygodniowy czas pracy nauczyciela wynosi 47 godzin. Ma on obejmować aż 54 różne czynności zawodowe – od prowadzenia lekcji po wypełnianie dokumentacji administracyjnej.
Praca za darmo całą dobę
Załóżmy jednak, że wiceministra Lubnauer ma rację, badania są zmyślone, a autor tego tekstu jest naiwny i nauczyciele rzeczywiście pracują tylko 18 godzin tygodniowo. W jednym tygodniu zostają im więc 22 godziny do zagospodarowania. Całodniowa wycieczka z wieczornym powrotem jeszcze się zmieści w tych godzinach. Ale już wycieczka z noclegiem i powrotem następnego dnia przekracza 22 godziny, które teoretycznie mamy do wykorzystania. Podbijmy stawkę. Przyjmijmy, że w miesiącu mamy 88 godzin pracy do zagospodarowania. Dziś modne są, szczególnie wśród licealistów, wycieczki zagraniczne na cztery-pięć dni. Liczymy: 4 x 24 = 96; 5 x 24 = 120. Mogłoby się wydawać, że w takim układzie nadgodziny się należą. Niestety, sprawa jest niejasna, a wszystko przez Kartę nauczyciela.
To w niej uregulowany jest czas pracy edukatorów i zakres ich obowiązków. Według ministry Nowackiej Karta nauczyciela stanowi również podstawę do ominięcia wniosków wysnutych przez Sąd Najwyższy, który, jak mówiliśmy, stwierdził, że za każdą nadgodzinę trzeba płacić zgodnie z Kodeksem pracy. Resort edukacji uważa jednak, że skoro nauczyciele pracują na podstawie KN, a nie Kodeksu pracy, to nadgodziny się nie należą.
Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy zajrzymy do KN, bo jest tam spora przestrzeń na różne interpretacje. Weźmy art. 30 ust. 1 pkt 3, który mówi, że wynagrodzenie nauczycieli, z zastrzeżeniem art. 32, składa się, oprócz wynagrodzenia zasadniczego i dodatków: za wysługę lat, motywacyjnego, funkcyjnego oraz z
k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl
Kto rządzi szkołą?
Sprzeczne interesy polityczne i zlepek eksperymentów
Odpowiedź na pytanie, kto gdzieś rządzi, zazwyczaj nie jest zbyt trudna. Jako konsumenci jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że w przypadku grubszej awantury prosimy kierownika. Na rozmowie o pracę zdarza nam się spotkać z dyrektorem. W polskiej szkole jednak nic nie jest takie łatwe. A szczególnie ustalenie, kto realnie sprawuje w niej władzę. Szkołą publiczną może trząść zarówno niepokorny łobuz z wysoko postawionymi rodzicami, jak i dyrekcja o folwarcznych zapędach. Dlaczego tak się dzieje, zapytaliśmy edukatorów. Odpowiedź nie jest wcale jednoznaczna.
Bałagan i struktury
Na pytanie, kto rządzi w polskiej szkole, uzyskamy mniej więcej tyle odpowiedzi, ile jest placówek szkolnych. Mogłoby to nawet wydawać się jakimś przejawem demokracji – oto szkolne społeczności funkcjonują na takich zasadach, jakie sobie ustalą. Przy czym powodem tego jest mentalny i administracyjny chaos.
Szkoły społeczne i prywatne rządzą się oczywiście swoimi prawami. Te drugie działają w dużej mierze według zasady: płacę i wymagam. Z danych Głównego Urzędu Statystycznego za rok szkolny 2024/2025 wynika jednak, że szkół podstawowych prowadzonych przez jednostki z sektora niepublicznego było w Polsce tylko 11,6%. Szkoły podstawowe prowadzone przez organy sektora publicznego stanowiły zaś 88,4% wszystkich placówek. Temat szkół prywatnych można więc potraktować jako osobną kwestię.
Specjaliści i praktycy związani z edukacją wskazują, że szkoła publiczna ma pewną strukturę, według której powinna działać na co dzień. Nie wynika ona jednak z tego, kto w szkole rządzi.
– Tak naprawdę nie ma jednego zarządzającego szkołą. Można nawet powiedzieć, że w niektórych przypadkach najważniejszą postacią w szkole jest pani woźna lub pan woźny. Patrząc zaś na sytuację z formalnego punktu widzenia, mamy pewną kolejność. Jest dyrektor, następnie gmina, potem kurator i wreszcie minister. Nawet formalnie nie ma więc jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, kto rządzi w szkole. Ta złożoność pokazuje również, w jak skomplikowanej sytuacji znajduje się nauczyciel. Zwłaszcza że czasami dochodzą do tego różne oddziaływania formalne i nieformalne stosowane przez rodziców czy mających jakiś interes w oddziaływaniu na szkołę radnych – mówi „Przeglądowi” prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego Sławomir Broniarz.
Hans-Georg Gadamer, niemiecki filozof i współtwórca XX-wiecznej hermeneutyki filozoficznej, wskazywał, że ten, kto ma szkołę – ma władzę. W polskiej edukacji widać, że kolejni ministrowie cały czas tej myśli się trzymają. Pozornie władzę nad szkołą ma przewidziane dla niej ministerstwo. W praktyce oddziaływanie polityków jest znacznie szersze. O edukacji decyduje cały rządzący w danej chwili obóz. Pokazały to działania ministra Czarnka, takie jak wprowadzenie przedmiotu historia i teraźniejszość, który był jedynie szerzeniem wygodnej politycznie narracji. Nie lepiej jest przez ostatnie dwa lata z ministrą Nowacką. Niemerytoryczne decyzje jej resortu mówią same za siebie – na ich czele mamy oczywiście wycofanie się z zadań domowych, co było stricte politycznym działaniem wykonanym na zlecenie premiera Tuska.
– Na pytanie, kto rządzi w polskich szkołach, trudno odpowiedzieć jednoznacznie, bo to zawsze zależy od poziomu, na który spojrzymy. Formalnie – rządzi prawo oświatowe i kolejne rozporządzenia ministra. To system decyduje, jakie egzaminy przeprowadzamy, jakie są podstawy programowe, jak wyglądają ramowe plany nauczania. A ponieważ każda kolejna partia polityczna chce się odznaczyć w systemie edukacji i zostawić po sobie ślad, szkoła staje się areną nieustannych eksperymentów i chaotycznych decyzji. Widać to dobrze w dyskusjach wokół prac domowych – ich całkowity zakaz brzmi efektownie, ale w praktyce jest dużo bardziej skomplikowany. Zadania mechaniczne czy odtwórcze faktycznie są zbędne, natomiast trudno sobie wyobrazić rozwój umiejętności matematycznych albo pisarskich bez ćwiczeń i powtarzania poza szkołą. Jak w życiu – żeby coś osiągnąć, trzeba się spocić. To dotyczy zarówno treningu na siłowni, jak i nauki – komentuje nauczycielka Aneta Korycińska, znana jako „Baba od polskiego”.
Szkołą nie rządzą jednak tylko politycy na szczeblu centralnym. Ci przede wszystkim robią bałagan. Im dalej od gabinetów znajdujących się w budynku przy alei Szucha, a bliżej szkolnych korytarzy – tym wyraźniej widać tego konsekwencje.
– Obecnie polską szkołą rządzi PRZYPADEK. Ma ona dwóch głównych władców – organ prowadzący (samorząd) i kuratorium podległe wojewodzie – często związanych z różnymi opcjami politycznymi. Nie tak miało być – kuratorium od „reformy” Handkego (wcześniej kuratorium było jedynym zwierzchnikiem szkoły i jej „sponsorem”) miało być wsparciem dla szkół. Nawet w tej „reformie” zniknęła z kuratoriów postać MERYTORYCZNEGO wizytatora przedmiotowego i do dziś nie wróciła, więc kuratoryjni urzędnicy kontrolują w placówkach wyłącznie perfekcyjność produkcji papierów. Od czasów ministry Łybackiej kuratoryjna biurokracja zyskuje stopniowo coraz większą władzę nad szkołami – wskazuje Małgorzata Żuber-Zielicz, była dyrektorka warszawskich liceów im. Mikołaja Kopernika oraz im. Stefana Batorego, w latach 2014-2018 przewodnicząca Komisji Edukacji i Rodziny w Radzie Warszawy.
Kuratorium stało się dziś poniekąd straszakiem dla nauczycieli i dyrektorów. Każde działanie, które nie spodoba się władzy lub bardziej zorientowanym rodzicom, może się skończyć wizytą przedstawiciela kuratorium i sprawdzaniem porządku w papierach. A jak wiadomo, przy natłoku dokumentów zawsze znajdzie się jakiś błąd, za który można zostać pociągniętym do odpowiedzialności. Przez taki stan rzeczy szkoła zamienia się w arenę pokazów siły i przepychanek między dyrekcją, nauczycielami, rodzicami i uczniami.
Łobuz kontra dyrektor
– To dyrekcja decyduje, jak interpretować przepisy i jakie rozwiązania przyjąć w praktyce. To właśnie dyrektor może wprowadzić ocenianie kształtujące albo utrzymać tradycyjny system stopniowy. Od tego, jaką wizję edukacji przyjmie kierownictwo szkoły, zależy klimat pracy całej rady pedagogicznej i uczniów – zwraca uwagę Aneta Korycińska.
Dyrektorzy zaś zdarzają się różni. Często słyszy się o takich, którzy traktują szkołę jak prywatny folwark. W takim układzie najczęściej tracą nauczyciele, których dyrekcja rozstawia po kątach.
Przypomnijmy sytuację z X Liceum Ogólnokształcącego w Gdyni. Pod koniec roku szkolnego 2022/2023 społeczność szkolna dowiedziała się, że odejście planuje 10 nauczycieli. O powodach decyzji poinformowali w liście otwartym: „Aktualny system zarządzania powoduje, że dla wielu z nas od lat panuje fatalna atmosfera
k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl
Matma to nasze hobby
Młodzi polscy matematycy są najlepsi w Europie.
Włodzimierz Zielicz – nauczyciel i instruktor harcerski. W latach 90. XX w. wprowadzał w stołecznym LO im. Mikołaja Kopernika program międzynarodowej matury IB. Autor podręczników do fizyki. Wychowawca zwycięzców i laureatów olimpiad: fizycznej, astronomicznej i wiedzy technicznej, także medalistów, w tym złotych, międzynarodowych i europejskiej olimpiady fizycznej oraz z dziedziny astronomii i astrofizyki.
Jako pierwszy składał pan gratulacje naszym licealistom, którzy zdobyli czwarte miejsce na międzynarodowej olimpiadzie matematycznej w Australii. Byli najlepsi w Europie! Śledzi pan wyniki tych olimpiad?
– Interesuję się nimi ze względów profesjonalnych. Co roku spisuję dla rankingu „Perspektyw” wszystkich medalistów międzynarodowych olimpiad i ich szkoły. Zajmowałem się tym też w liceum im. Staszica. Informowałem świat, że uczniowie odnieśli sukces. Algorytmy Facebooka to pamiętają.
Ten wspaniały wynik to chwilowy peak, bo trafiła się grupa superzdolnych, czy też trwalsza tendencja?
– Trudno mówić o tendencji. Nasi tegoroczni matematyczni olimpijczycy to uczniowie z trzech szkół: ze Staszica, z V LO w Krakowie (w tym Magda Pudełko, jedyna dziewczyna) oraz z Akademickiego LO we Wrocławiu. Takich szkół w Polsce jest chyba 10, a w zasadzie jeszcze mniej.
Jak funkcjonują?
– Funkcjonuje tradycja. Koledzy, uczniowie, absolwenci, pewna atmosfera. Jest długoletni dyrektor, który objął tę funkcję w latach 90. zeszłego wieku, kiedy szkoły szukały pomysłu na siebie. Czasem pomysł już był, jak w przypadku warszawskiego liceum Gottwalda, czyli późniejszego Staszica, tylko trzeba go było trochę udoskonalić, przenieść w nowe czasy. Niekiedy ktoś ten pomysł sobie tworzył – to przypadek XIII LO w Szczecinie. Albo rozwijało się pewną tradycję, jak w III LO w Gdyni.
Czyli w Liceum im. Marynarki Wojennej. Renoma szkoły przyciąga?
– Sprawdzałem to niedawno. Okazuje się, że w Staszicu uczy się młodzież ze wszystkich województw, czyli to nie tylko warszawska szkoła.
Staszic ma swój internat.
– Ale nie jest ani nie był wspierany przez państwo. W 2014 r. napisaliśmy z żoną w „Przeglądzie” o tym, że na wszystkie olimpiady licealne nasze ministerstwo wydaje tyle, ile Polska wydaje na jednego zawodnika wysyłanego na olimpiadę sportową. Niezależnie od tego, jaki wynik osiągnie! Politycy wolą się spotykać z piłkarkami niż z wybitnymi matematykami. Co gorsza, niektórzy próbują kokietować wyborców w sprawie matematyki. Nie chwalą się, że im dobrze szło, przeciwnie – że też mieli kłopoty.
Nie za bardzo takiemu szło z zadaniami, więc swój chłop.
– Tak to działa. A co się dzieje co roku po ogłoszeniu rankingu „Perspektyw”? De facto trzech rankingów: olimpijskiego, maturalnego i generalnego. Otóż pojawiają się hejt i pogłoski, że w szkołach rankingowych typu Staszic uczniowie biegają od korepetytora do psychiatry, a szkoła pozbywa się z klasy maturalnej wszystkich, którzy mogliby źle wypaść na maturze.
Mój syn skończył mateks w Staszicu, więc wiem, że nie jest to prawda.
– Ale pojawiają się takie teorie, dotyczące szkół z pierwszej dziesiątki: mają sukcesy, bo nauczyciele gnębią uczniów, ci na nic nie mają czasu itd. I to w mainstreamowych mediach, które miałyby kogo chwalić, bo warszawska oświata dominuje w Polsce.
Dlaczego zatem system olimpiad działa, i to całkiem dobrze?
– To w dużym stopniu spadek po dawnym systemie. W innych byłych demoludach uczniowie też osiągają świetne wyniki. Drwi się u nas z Białorusi, a oni mają świetnych informatyków i fizyków, olimpiady na wysokim poziomie i odnoszą międzynarodowe sukcesy. Podobnie Rosjanie. Na Ukrainie do wojny 2014 r. też był wysoki poziom. I docenia się sukcesy. Opowiadał mi kiedyś nasz złoty medalista międzynarodowej olimpiady geograficznej – jest dziś doktorem – że gdy wrócił do kraju, to na lotnisku witali go rodzice. A przed Rumunami, którzy też zdobyli złoty medal, na lotnisku w Bukareszcie rozwinięto czerwony dywan.
Generalnie rzecz biorąc, u nas jest klimat raczej słabo sprzyjający
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Wiara w katechetów
Religia w szkole budzi emocje i spory polityczne już 35 lat. Nie tylko dlatego, że została wprowadzona tylnymi drzwiami, na mocy rozporządzenia ministra, z pogwałceniem konstytucji. W czasie rządów PiS nasiliły się głosy nawołujące do wyprowadzenia religii ze szkół, ograniczenia w nich wpływów księży i katechetów. Niejeden dzisiejszy parlamentarzysta zbił kapitał polityczny na haśle „religia do sal parafialnych”.
Laicyzacja postępuje, choć nie tak prędko, jak się wydawało jej zwolennikom, umacnia się pozycja głoszących potrzebę rzeczywistego rozdziału Kościoła od państwa. Znalazło to odbicie w decyzji obecnej ministry edukacji, by od przyszłego roku szkolnego ograniczyć lekcje religii do jednej w tygodniu.
To musiało się spotkać z protestem ze strony biskupów. Stanęli murem w obronie katechetów. Trybunał Konstytucyjny w ubiegłym roku orzekł, że tryb zmian dotyczący nauczania religii jest niezgodny z konstytucją. Z uwagi na to, że wyroki obecnego TK nie są publikowane przez rząd, Stowarzyszenie Katechetów Świeckich wysłało skargę do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. To samo zrobił episkopat.
Nie jest tajemnicą, że biskupom chodzi nie tyle o nauczanie religii, ile o utrzymanie obecnej liczby katechetów, o ich uposażenia. Nie chodzi też o podniesienie poziomu nauczania religii. Ten jest tak niski, że nie brakuje opinii, wyrażanych również przez wierzących, iż lekcje
Co dobrego spotkało uczniów w tym roku szkolnym?
Aneta Korycińska,
Baba od polskiego, nauczycielka
W roku szkolnym 2024/2025 uczniów spotkała jedna ważna zmiana na plus: tuż przed jego rozpoczęciem skreślono 25 lektur z podstawy programowej szkół ponadpodstawowych. Dzięki temu liczba możliwych pytań na maturze ustnej spadła z ponad 100 do 68. „Chłopi”, „Inny świat”, „Potop” omawiane są we fragmentach, co nie stwarza ryzyka błędu kardynalnego. Z listy zniknęły m.in. „Kordian”, „Konrad Wallenrod”, „Gloria victis”, „Madame” czy „Romeo i Julia”. Egzamin ósmoklasisty również uproszczono: obowiązuje tylko kilka ksiąg „Pana Tadeusza”, „Quo vadis” i „Syzyfowe prace” – wszystkie we fragmentach.
Nie trzeba znać „Śmierci pułkownika”, „Żony modnej” ani „Sonetów krymskich”.
Konstanty,
uczeń VI klasy
Ten rok przypominał powtórkę materiału z poprzedniej klasy z drobnym rozszerzeniem. Ucieszyło mnie to, bo nie miałem w tym roku z tego powodu specjalnie dużo do nauki. Z drugiej strony z tego samego powodu ten rok szkolny się dłużył. Drugi plus to fakt, że nadal nie mamy prac domowych, ale nauczyciele trochę nas straszą, że kolejne dwie klasy to już nie będą przelewki, bo czeka nas egzamin klas VIII.
Sławomir Broniarz,
prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego
To na pewno był spokojny rok, jeśli chodzi o emocje towarzyszące tematowi edukacji. Dla uczniów najważniejsze było podtrzymanie, niefortunnej z punktu widzenia nauczycieli i części rodziców, decyzji o ograniczeniu prac domowych. Część uczniów musiał ucieszyć fakt, że ocena z religii i etyki nie będzie uwzględniana w średniej. Jednak każdy kij ma dwa końce. Niektórzy pewnie są zawiedzeni, że nie mogą podnieść sobie średniej









