Tag "Polska"

Powrót na stronę główną
Kraj

Blamaż nad Sekwaną

Żebyśmy za cztery lata znowu nie musieli się wstydzić, odpowiedzialność za niepowodzenia sportowe muszą zacząć ponosić działacze.

Sport wyczynowy jest dotowany przez państwo, bo sukcesy wyczynowców wzmacniają spójność społeczną, podnoszą narodowe morale oraz poziom optymizmu. Ale po igrzyskach Polacy są sfrustrowani, zdezintegrowani i zdołowani – bo wyczynowcy zafundowali kibicom traumę.

Na przygotowania olimpijczyków polscy podatnicy wydali niemal pół miliarda złotych, najwięcej w historii igrzysk. Efekt: dziesięć medali, w tym jeden złoty, i 42. miejsce w klasyfikacji medalowej. Koszt zdobycia jednego krążka: 50 mln. To rekord, niestety niechlubny. Katastrofa staje się jeszcze lepiej widoczna, gdy przyjmiemy do wiadomości, że przy 329 konkurencjach rozgrywanych w Paryżu Polska wygrała jedynie we wspinaczce sportowej, dyscyplinie usytuowanej w głębokiej niszy, obok breakdancingu i wyścigów na BMX-ach.

Marna pociecha.

Cóż, włażeniem na ścianę świat niespecjalnie się podnieca, ale gdyby nie spidermenka z Lublina, nie mielibyśmy złota w ogóle i w klasyfikacji medalowej wyprzedziłyby nas nie tylko takie potęgi sportowe jak Indonezja, Bahrajn, Gruzja, Azerbejdżan, Iran, Uzbekistan i Algieria, ale także Saint Lucia (165 tys. mieszkańców) i Dominika (70 tys.). Dwa ostatnie kraje zdobyły po jednym złotym medalu w dyscyplinach bardziej prestiżowych niż wspinanie się po ścianie – dla Dominiki złoto wywalczyła Thea LaFond w trójskoku, a dla Saint Lucia Julien Alfred w biegu na 100 m. Ta ostatnia była zresztą o włos od zwycięstwa na 200 m, jednak skończyło się na srebrze, dzięki czemu Polska rzutem na taśmę wyprzedziła kraj o zasobach demograficznych i finansowych mizerniejszych od choćby rzeszowskich.Trwogi dodaje fakt, że reprezentacje Saint Lucia i Dominiki liczyły po czworo zawodników, ponad 50 razy mniej od polskiej kadry, a mimo to aż do 7 sierpnia i wygranej Aleksandry Mirosław biły naszych, aż furczało.

Igrzyska olimpijskie w Paryżu zakończyły się zatem dla Polski kompromitacją i jedyną, acz marną pociechą jest fakt, że Polski Komitet Olimpijski raczej nie będzie miał kłopotu z dotrzymaniem obietnicy podarowania mieszkania każdemu złotemu medaliście.

Tymczasem komentatorzy próbują zamazać obraz sytuacji rytualnymi przyśpiewkami. Oto nasze siatkarki dostały lanie w ćwierćfinale od USA, bo – jak się tłumaczy – nie miały doświadczenia, Amerykanki zaś to drużyna, która w Tokio zdobyła złoto i, począwszy od Pekinu (2008 r.), regularnie stawała na pudle. Porażka Igi Świątek w półfinale jest z kolei wyjaśniana zbytnim stresem wynikającym z roli faworytki. Czyli nasza tenisistka przegrała, bo była faworytką, natomiast siatkarki przerżnęły, bo grały z faworytkami. Wniosek: nie warto osiągać sukcesów, bo wygrane sprawią, że przypadnie nam trudna do udźwignięcia rola pewniaka (Świątek), a zarazem warto zwyciężać, bo doświadczenie nabyte w walce o stawkę zwiększa szanse wygranej (siatkarki USA). To rozumowanie nie trzyma się kupy, ale usprawiedliwianie porażek i poszukiwanie ich pozasportowych przyczyn jest ulubionym zajęciem działaczy oraz dziennikarzy sportowych. W ten sposób naszym zawodnikom uchodzi płazem każdy blamaż.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Cierpienia młodego wynalazcy

Jak Polska jest (nie)przygotowana do wyzwań innowacyjnej gospodarki.

W ciągu ostatnich kilku lat Polska, zajęta dumnym wstawaniem z kolan, snuciem marzeń o wielkich projektach infrastrukturalnych i wdrażaniu przez państwo przełomowych technologii, nie miała głowy do tak prozaicznej sprawy jak wynalazczość. Postawa rządzących była o tyle racjonalna politycznie, że innowacyjność w każdym społeczeństwie jest domeną bardzo wąskich grup społecznych, a jej wpływ na tempo rozwoju i poziom dobrobytu kraju uwidacznia się dopiero w długim terminie. Pomijanie innowacyjności w polityce gospodarczej nie jest grzechem jedynie poprzedniego rządu, czego efekty widać w statystykach.

W rankingu Global Innovation Index 2023 przygotowanym przez WIPO (Światową Organizację Własności Intelektualnej, www.wipo.int/global_innovation_index/en) znaleźliśmy się na 41. miejscu wśród 132 gospodarek i na 26. wśród 39 gospodarek europejskich! Pod względem liczby zgłoszeń do Europejskiego Urzędu Patentowego (EPO) aktywność Polski jest znacząco mniejsza niż pozostałych państw. W 2021 r. liczba zgłoszeń z Polski do EPO wyniosła 539, czyli 48 razy mniej niż zgłoszeń z Niemiec, przyznanych praw patentowych mieliśmy zaś 240, czyli 69 razy mniej niż Niemcy.

Powody zapaści polskiej nauki można streścić w jednym stwierdzeniu – zbyt niskie nakłady finansowe. Można też przeprowadzić głębszą analizę, ale przekraczałaby ona ramy tego artykułu. Zapaść naszej wynalazczości nie jest jednak spowodowana wyłącznie przedkładaniem przez kolejne ekipy rządowe korzyści z promowania bieżącej konsumpcji nad cele długoterminowe. Na przeszkodzie stają również kwestie bardziej kuriozalne.

W ostatnich kilku latach najgorętszym tematem na rynku inwestorów venture capital jest oczywiście AI – sztuczna inteligencja. Sukcesy dużych modeli językowych (LLM), takich jak ChatGPT, czy generatywnej AI tworzącej realistyczne obrazy i wizualizacje, jak Stable Diffusion, przyciągnęły ogromne kapitały i w błyskawicznym tempie pozyskały setki milionów użytkowników. W rozwój AI zaangażowali się najlepsi informatycy na całym globie. W latach 2014-2023 udzielono tysiące patentów w tej dziedzinie. Z 10 firm wiodących w rozwoju AI połowa jest z Chin. Najwięcej patentów – 2074 – zarejestrował Tencent, a ostatni w tej dziesiątce jest Microsoft, z „tylko” 377 patentami.

Gdzie w tym wyścigu plasuje się Polska? Choć co trzeci start-up pytany w corocznej ankiecie przez Start-up Poland uznaje za słowa kluczowe AI, deep tech i IoT (internet rzeczy), w dziedzinie AI mamy okrągłe zero krajowych patentów. Jak to możliwe w państwie, w którym uczniowie i studenci regularnie wygrywają światowe olimpiady informatyczne i matematyczne lub przynajmniej są ich laureatami? To proste. Polska w odróżnieniu od USA czy regulacji Unii Europejskiej nie uznaje kodu komputerowego za wynalazek. Dlaczego? Bo takie mamy prawo. Bo świat się zmienił, a my nie i do zmiany postawy nie przekonuje nas nawet malejąca z roku na rok liczba krajowych patentów utrzymywanych w mocy (z 18 336 w 2019 r. do 14 022 w roku ubiegłym).

Chciałbym się skupić jednak na innym wycinku problemu – wynalazcach indywidualnych. Mierzony liczbą zgłaszanych patentów może się wydawać nie tak ważny, to 10-15% patentów przyznawanych w Polsce, ale przecież wynalazki takich innowatorów jak Louis Pasteur, Alfred Nobel czy Nikola Tesla dokonywały przełomów gospodarczych i społecznych.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jan Widacki

Między Paryżem a Moskwą

Dawno temu w PRL opowiadano taki dowcip: W tym samym czasie pewien Francuz chciał odwiedzić Moskwę, a Rosjanin Paryż. Wsiedli do odpowiednich pociągów, tylko przez pomyłkę każdy z nich wysiadł w Warszawie, i każdy myślał, że dojechał do celu…

Dziś ulica w centrum Warszawy nie różni się już niczym od ulicy w centrum dowolnej zachodnioeuropejskiej stolicy. Architekturą, modelami samochodów na jezdniach, witrynami sklepów z ciuchami, często tych samych marek co na Zachodzie. Trawnikami, klombami kwiatów. Podobnie jak wszędzie w Europie ubrani są przechodnie. Stosownie do pory roku, modnie, kolorowo. Kolorowo jest zresztą nie tylko od ubrań, ale też od ras. Europa stała się coraz bardziej rasowo zróżnicowana i jest to coraz bardziej normalne. Centrum Warszawy także pod tym względem zaczyna upodabniać się do innych stolic. I wbrew temu, co głoszą rozmaici narodowcy, nie ma w tym nic złego. Polska zawsze była wieloetniczna. Polacy, Litwini, Rusini, Żydzi, Ormianie, Tatarzy, Karaimi, ale nawet Niemcy, od lat mieszkali na terenach Rzeczypospolitej razem i razem tworzyli to wspólne dziedzictwo, „któremu na imię Polska”, a które niedouczeni w historii nacjonaliści gotowi są uważać za dziedzictwo jednej tylko nacji. Jednoetniczna Polska była wyłącznie wtedy, gdy Stalin zrealizował marzenia endeków i wcisnął Polskę między Odrę i Bug.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Tomasz Jastrun

Zdechł mit, nie pies

Jedziemy zobaczyć Pole Mokotowskie po renowacji. Wcześniej bywałem tu w latach 90., gdy mieszkałem na Rakowieckiej. Teraz pole jest po wielkim remoncie, powiększono stawy, wiele drewnianych leżaków i ław do siedzenia, dobrze to wygląda. Ogromne tłumy, bo niedziela. Zapach pieczonego mięsa, jak okiem sięgnąć ludzie grillują na rozległych niestrzyżonych trawnikach, wszędzie unoszą się siwe strużki dymu. Kilku ciemnoskórych gra w siatkówkę, gromada Wietnamczyków wokół rozłożonego koca, dwie kobiety idą, trzymając się za ręce. Nagle przypominam sobie, że tu spotkałem się z reżyserem Ryszardem Bugajskim, spacerowaliśmy, była połowa lat 90., oczywiście nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy. Pewnie jak zwykle narzekaliśmy na Polskę. Wkrótce Ryszard wrócił z Kanady.

Potem przejeżdżamy przez miasto, Wola, Centrum, las wieżowców, to jest ta nowa Warszawa, której nie znam. Piękno młodej dżungli. Dalej Świętokrzyska, Pałac Kultury – zabawne dziwadło architektoniczne, teraz w niezwykłej szklanej ramie. Po prawej lśni bielą kończony gmach Muzeum Sztuki Nowoczesnej, znakomita ascetyczna architektura, ale aby to docenić, trzeba mieć wyczucie estetyczne. Niektórzy moi znajomi złorzeczą na ten budynek, są bez pojęcia. Dalej Tamka, na tej ulicy sklep Militaria, największy w mieście, wzbudził entuzjazm Frania i żal, że zamknięty. Broń to jego najnowsza pasja, a ma ich kilka i jeden pistolet na śrut. Zbankrutujemy z powodu jego upodobań.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sylwetki

U nas w Polsce nie chodzi się w kapeluszu

Książki z mojej półki: proszę państwa, Stefan Chwin.

Stefan Chwin nie pisze już klasycznych powieści, pisze o sobie. Pisze swój dziennik – życia we dwoje.

Jesteśmy więc razem – autor i jego żona – K. Oraz my, czytelnicy. Podglądamy ich. Dokąd chodzą, o czym rozmawiają, o co się spierają, jak się ubierają… Wiadomo, to nie jest Big Brother, to koncept literacki, widzimy tylko to, co autor chce, żebyśmy widzieli, co chce nam pokazać.

Co pokazuje? Zmagania z życiem. Swoim ego. Swoim słabnącym ciałem. Swoją polskością. Swoim poczuciem obowiązku. I swoim szczęściem. Niezasłużonym – jak podkreśla – niewypracowanym, w ogóle nie wiadomo jak zdobytym i utrzymanym. Szczęściem, którym jest K., jego żona od ponad 50 lat.

Czytamy: „Znowu ciche prywatne credo, którego nikt nie słyszy. Nie bić pokłonów przed kimkolwiek. Nie klękać przed kimkolwiek i czymkolwiek. We wszystkim widzieć skazę, gdyż to skaza jest prawdą, a kto upiera się, że byt bez skazy istnieje, po prostu żyje w kłamstwie.

Nie wielbić nikogo. Nie mrużyć oczu z zachwytu, nic nie zasługuje na zachwyt. Nawet Pan B., który – tak jak wszystko – jest mieszaniną doskonałości, skazy i błędu. Zachwyt jest zawsze formą kapitulacji. Dusza, która tonie w zachwycie, wmawia sobie, że istnieje nieskazitelne Piękno i Dobro, bo chce się w nim wygodnie umościć.

Ale ona?

Ileż to razy byłem zniewolony przez zachwyt, gdy na nią patrzyłem, czując przy sobie jej bliskość. Dziękowałem tylko z niewypowiedzianą wdzięcznością losowi, że mnie obdarował tak niezasłużonym darem bez najmniejszej skazy, chociaż była pełna skaz, jak wszystko”.

To najpierw o Panu B.

Józef Tischner mówił kiedyś, że nie spotkał nikogo, kto straciłby wiarę po przeczytaniu Marksa i Engelsa, natomiast spotkał wielu, którzy ją stracili po spotkaniu ze swoim proboszczem.

Albo katechetą. Bo to jest przypadek Stefana Chwina, którego katecheta – krzycząc, strasząc – odepchnął od wiary. „To on wybił mi z głowy wszelką nadzieję na zbawienie”. Może pchnął tym samym do pisania? I do czytania. „Czytam Koran. Porównuję z Biblią. Studiuję sury i opowieści biblijne. Wers po wersie”.

Po co? By napisać zdumione słowa: „Święte księgi wszystkich religii są zatem mozaikami osobnych zdań sformułowanych tak, żeby można ich było użyć stosownie do okoliczności?”. Ale tak właśnie jest i było przez ostatnie 2 tys. lat.

Chcesz udowodnić, że chrześcijaństwo odrzuca jakąkolwiek przemoc? Proszę bardzo! Wyciągasz z Biblii wers: „Miłujcie nieprzyjaciół waszych, módlcie się za tych, którzy was prześladują” (Mt 5,44), „Jeśli ktoś uderzy cię w prawy policzek, nadstaw mu jeszcze drugi” (Mt 5,38). Chcesz udowodnić coś dokładnie przeciwnego, że chrześcijaństwo dopuszcza użycie przemocy i pozwala toczyć wojny w imię Jezusa? Wtedy wyciągasz z Biblii zdanie: „Nie myślcie, że przyszedłem, by zaprowadzić pokój na ziemi. Nie przyszedłem, by przynieść pokój, ale – miecz” (Mt 10,34).

Oto prawda religii – wierzymy w to, co chcemy, kolejne pokolenia lepią wiarę według własnych pomysłów i potrzeb. A potem nazywają to wolą Boga.

Stefan Chwin, Dziennik życia we dwoje, Wydawnictwo Tytuł, Gdańsk 2024.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Dlaczego Polska przegrała Wołyń

Trzeba nazwać zbrodnie i zbrodniarzy po imieniu, potępić ich; ekshumować i upamiętnić ofiary. Tylko tyle.

80. rocznica ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego w 2023 r. pokazała, że Ukraina nie zamierza zamknąć tego tragicznego rozdziału historii poprzez zgodę na ekshumację i upamiętnienie ofiar. Nie domagamy się bowiem od Ukrainy, by przyjęła polską ocenę OUN/UPA i jej zbrodni, które konsekwentnie neguje. Chcemy jedynie ekshumacji i pogrzebania ofiar, tak jak to jest przyjęte w kulturze europejskiej. To minimalny warunek symbolicznego zamknięcia tej tragicznej karty w stosunkach polsko-ukraińskich. W kręgach decydenckich na Ukrainie najwyraźniej panuje jednak przekonanie, że ujawnienie w drodze ekshumacji skali zbrodni OUN/UPA na Polakach podważyłoby ukraińską politykę historyczną, która kreuje nacjonalistyczny mit w miejsce prawdy. Premier Morawiecki, składający 7 lipca 2023 r. wiązankę kwiatów w pustym wołyńskim polu – miejscu po wymordowanej przez UPA polskiej wsi Ostrówki – stał się symbolem polskiej bezradności i bezsilności wobec nacjonalistycznej polityki historycznej Ukrainy.

Teraz – w 81. rocznicę krwawej niedzieli – nie było zapewne nawet wiązanki kwiatów w pustym polu. Zapanowała przed tą rocznicą głucha cisza świadcząca o tym, że władze polskie nie zamierzają podnosić „drażliwych kwestii”. Tę narrację słyszymy nieprzerwanie od ponad trzech dziesięcioleci. Pewien prawicowy publicysta określił przed rokiem historyczny dialog polsko-ukraiński jako „dialog dziada z obrazem”, przywołując powiedzenie „mówił dziad do obrazu, a obraz ani razu”. Trudno nie przyznać mu racji. Skąd jednak wzięła się „dziadowskość” polskiej polityki wobec Ukrainy, i to nie tylko w kwestiach historycznych?

U zarania III RP elity postsolidarnościowe – mam na myśli ówczesną Unię Demokratyczną, chociaż późniejsza prawica i lewica postkomunistyczna też przyjęły ten sposób myślenia – uznały, że największe zagrożenie dla Polski perspektywicznie będzie stanowić Rosja, ponieważ nigdy nie pogodziła się z niepodległością Polski (od redakcji: autor szerzej o tym pisze w swojej książce „Polska-Ukraina. Polityki historyczne”).

Było to pozornie zgodne ze szkołą myślenia politycznego Jerzego Giedroycia i Juliusza Mieroszewskiego. Powołując się na tę szkołę, uznano, że należy szukać współpracy z państwami postsowieckimi położonymi między Polską a Rosją (w pierwszej kolejności z Ukrainą) i wspierać je. Realizacja tego założenia wyszła jednak daleko poza to, co postulowali Giedroyc i Mieroszewski, którzy nie traktowali swojej koncepcji jako bezwzględnie antyrosyjskiej. Wcielenie w czyn ich postulatów przez kolejne ekipy III RP sprowadziło się do bezwarunkowego spełniania przez stronę polską oczekiwań strony ukraińskiej. Tak ułożyły się stosunki polsko-ukraińskie na przestrzeni minionego 30-lecia, zwłaszcza po przewrotach politycznych na Ukrainie w 2004 i 2014 r. W Kijowie doskonale wiedzą, że dostaną od Polski wszystko, czego sobie zażyczą, więc nie muszą iść na żadne kompromisy. Także w polityce historycznej.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Tomasz Jastrun

Zdobycie Paryża

Pierwsza część meczu Polska-Austria. Kibicuję Austrii, to już nawyk z czasu, gdy wszystko, co narodowe, kojarzyło się z PiS. Trochę cierpię, że przegapię drugą połowę meczu, musimy jechać na kolację. Udaje nam się szczęśliwie zaparkować w Alejach Jerozolimskich. Idąc ulicą, mijamy pub, szeroko otwarte panoramiczne okno, w środku wielki telewizor i gęsty tłum w oparach piwa oglądający drugą połowę. Kilka osób podgląda mecz z ulicy, w tym grupka bezdomnych. Widzę, że Austriacy już prowadzą 2:1. Trafiamy, co za historia, właśnie na moment, gdy austriacki zawodnik jest sam na sam z bramkarzem i Szczęsny go fauluje. Rzut karny, celnie wykonany. „To koniec!”, jęknęli bezdomni.

Dobra kolacja w Starej Kamienicy, serdeczne towarzystwo, Krystyna i Grzegorz Rosiński, autor słynnych komiksów. Daję im mój „Alfabet polifoniczny”, Grzegorz jest jednym z jego bohaterów. Przybył ze Szwajcarii, fetowany, nieustanne spotkania, występy, hołdy. Jeśli jest narcyzem, to skromnym.

Jan Bokiewicz, też obecny na kolacji, podczytuje mojego bloga, więc niepokojąco wiele o mnie wie. Przez pół wieku pięknie projektował okładki Czytelnika. Ciekawe, że Janek, podobnie jak ja, skaleczony przez władze PiS, nauczył się kibicować przeciwnikom naszej drużyny narodowej. I pomyśleć, jak oni nas ogłupili. Klęska polskiej drużyny, wzmocniona meczem o honor z Francją, nakłada się boleśnie na wszystkie nasze klęski narodowe i na nasz kompleks niższości, który już się zagoił, ale niezupełnie. Ten remis z Francją, szczęśliwie wydręczony, potraktowany jako niebywały sukces, zdobycie Paryża, mimo że odpadamy z mistrzostw. A ja jakimś cudem przeformatowałem się i kibicowałem Polsce. Już był czas, minęło tyle miesięcy od wygranych wyborów.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Pytanie Tygodnia

Co w Polsce jest OK?

Krzysztof Daukszewicz,
satyryk, felietonista

W Polsce OK jest pogoda… A mówiąc poważniej, to jeśli chodzi o jakiekolwiek plusy, jestem raczej zdezorientowany. Patrząc na otaczającą rzeczywistość, cały czas dochodzę do wniosku, że świat w ogólnym rozrachunku nieustannie głupieje.

 

Prof. Krystyna Skarżyńska,
psycholog społeczny, Uniwersytet SWPS

OK dla mnie znaczy, że coś lub ktoś jest w porządku, działa właściwie, jest słuszne, niekoniecznie zaś super. OK jest więc to, że Polska stała się kolorowa, zróżnicowana obyczajowo, religijnie, politycznie i językowo. Zwiększa to szanse na rozwój, innowacyjność, kształtuje prodemokratyczne umiejętności: dostrzegania różnych perspektyw, dochodzenia do zgody lub kompromisu. OK jest bardziej demokratyczny niż poprzedni rząd koalicyjny, zróżnicowany światopoglądowo, wiekowo i płciowo. OK są spory wewnątrz koalicji, gdy służą lepszemu rozwiązywaniu problemów, a nie pokazywaniu wielkiego ego i wyższości moralnej. OK jest zmiana polityki na bardziej prospołeczną, nastawioną na potrzeby Polaków. Słusznie powstały trzy specjalne komisje sejmowe. Miały pokazać, w jakim stopniu dobro jednej partii i jej sojuszników było ważniejsze niż dobro państwa i obywateli, jakie instytucje i osoby są odpowiedzialne za bezprawne działania. Nie jest OK wzajemne okazywanie przez świadków i członków komisji lekceważenia, czasem jawnej wrogości, obrażanie. OK jest pamięć o 4 czerwca: musical „1989”, debaty i książki na temat Okrągłego Stołu, o historii Solidarności i jej bohaterach, także o kolejnych prodemokratycznych ruchach obywatelskich. OK jest mniej straszenia wojną, a więcej działań realnie zwiększających bezpieczeństwo obywateli.

 

Marcin Goździeniak,
współtwórca podcastu muzycznego „Synestezja”

Bardzo OK jest to, że w polskiej branży muzycznej dzieje się dziś wiele ekscytujących rzeczy. Nasza scena obfituje w młodych, utalentowanych artystów, którzy zdobywają coraz większe uznanie. Podbijają listy przebojów i wyprzedają największe stadiony w kraju w zaledwie kilka minut. Jeszcze parę lat temu takie sytuacje miały miejsce, tylko gdy przyjeżdżały duże zagraniczne gwiazdy. Dzisiaj Sanah czy Dawid Podsiadło nie mają z tym najmniejszego problemu. Bardzo cieszy, że wielu naszych wykonawców występuje dziś w kultowym cyklu 

MTV Unplugged, czyli tzw. grania bez prądu. W takich aranżacjach mogliśmy usłyszeć i zobaczyć m.in. Mroza, Krzysztofa Zalewskiego, Wojciecha Waglewskiego czy Tomasza Organka. W ostatnich latach obserwujemy też wzrost zainteresowania płytami winylowymi. Wiele polskich wytwórni i sklepów muzycznych odnotowuje wzrost ich sprzedaży. Ten powrót do vintage nie tylko jest OK, to jest po prostu cool.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Für Deutschland

Politycy PiS twierdzą, że Polska jest niemiecko-rosyjskim kondominium rządzonym przez Donalda Tuska. Nie wspominają, że współpraca gospodarcza z Berlinem bardzo nam się opłaca.

Nad Wisłą działa ponad 9,5 tys. niemieckich przedsiębiorstw. Zatrudniają one łącznie ponad 450 tys. pracowników. Polska gospodarka jest silnie związana z gospodarką niemiecką i vice versa. Obecność naszego kraju w Unii Europejskiej sprawia, że dostęp polskich towarów i usług do rynków państw zachodnich jest względnie łatwy. Przedsiębiorcy z obu stron granicy to dostrzegają i jeśli mogą, wykorzystują. Z politykami niestety jest gorzej.

„My mamy w Polsce partię niemiecką”, dowodził Jarosław Kaczyński 16 października 2022 r. na antenie Polskiego Radia 24, wyjaśniając, że nie jest nią PiS. 

Dowodem patriotyzmu Zjednoczonej Prawicy było m.in. oczekiwanie wypłacenia Polsce wysokich reparacji wojennych. Ministerstwo Spraw Zagranicznych pod wodzą Zbigniewa Raua oszacowało straty naszego kraju w II wojnie światowej – poniesione z winy Niemiec – na 6 bln 220 mld 609 mln zł. Berlin nie chciał nawet o tym rozmawiać, co w Warszawie uznano za policzek. 

Swoje dołożył ambasador Andrzej Przyłębski, oskarżając niemieckie media o „antypolską narrację” i przedstawianie naszego kraju jako „upadającą demokrację ze strefami wolnymi od LGBT”. 

Od lat w najlepszym tonie było regularne krytykowanie przez europosłów PiS niemieckich polityków. Niemcom zarzucano chęć obalenia rządu Mateusza Morawieckiego. Patryk Jaki dowodził, że Polska nie powinna być „małym, zgwałconym wagonikiem w niemieckiej lokomotywie”. Różę Thun w TVP Info przedstawiano zaś nie inaczej jak „Gräfin von Thun und Hohenstein”, choć jej panieńskie nazwisko to Woźniakowska i urodziła się w Krakowie. Być może dlatego w styczniu 2018 r. eurodeputowany PiS Ryszard Czarnecki porównał ją do szmalcowników. Proces, który mu potem wytoczyła, przegrał. 

Nic dziwnego, że w latach 2015-2023 Berlin oceniał relacje ze swoim wschodnim sąsiadem jako „niezbyt dobre”. 

O dziwo, harce polityków prawicy nie przełożyły się na relacje gospodarcze. Niemcy są dla Polski od lat największym, a więc najważniejszym partnerem handlowym. My też liczymy się w Berlinie, chociaż prezes PiS dowodzi, że nasza gospodarka jest „drugorzędna” w stosunku do zachodniego sąsiada. My zaś korzystamy z niemieckich inwestycji, kapitału i swobodnego dostępu do tamtejszego rynku.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Polski nie stać na obniżanie podatków zamożnym

Ryzykujemy, że za wszystkie „wakacje od ZUS” i kwoty wolne zapłacimy pogorszeniem ochrony zdrowia, edukacji i usług publicznych.


Dr Jakub Sawulski – główny ekonomista Fundacji Instrat. Adiunkt w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. W ostatnich latach pracował również w Ministerstwie Finansów, gdzie był zastępcą dyrektora Departamentu Polityki Makroekonomicznej.


Rząd mówi, że odziedziczył po PiS finanse publiczne w fatalnym stanie i że to nieomal katastrofa. Zarazem przekonuje, że na pomysły zawarte w programie koalicji pieniędzy nie zabraknie. Która narracja jest bliższa prawdy?
– Paradoksalnie te dwie opowieści wcale nie są tak bardzo sprzeczne. Deficyt finansów publicznych, który nowy rząd odziedziczył, rzeczywiście jest wysoki. Wynosi ok. 5% PKB. Gdy więc spojrzymy na ostatnie 20-30 lat, widzimy, że w tym okresie deficyt był wyższy tylko kilka razy, jest zatem jednym z najwyższych po 1989 r. Na dodatek mamy ten wysoki deficyt w dość niekorzystnej sytuacji rynkowej. To bardzo istotny kontekst, bo stopy procentowe są wysokie, więc i koszt obsługi długu publicznego jest większy. Dlatego rzeczywiście sytuacja finansów publicznych nie jest dobra.

Ale?
– Pieniądze są, a my nie mamy problemu ze sfinansowaniem tego deficytu. Rynek finansowy patrzy w tym momencie na Polskę bardzo przychylnie, jest wręcz moda na Polskę: nasza gospodarka jest oceniana bardzo dobrze, stabilność finansów też jest oceniana na plus i polityka gospodarcza, zwłaszcza po odmrożeniu środków z KPO, również ma korzystne perspektywy. Z tego wynika, że nie będziemy mieli problemu ze sfinansowaniem tego deficytu. I nawet gdybyśmy odrobinę go podnieśli, też pieniądze by się znalazły. Tylko że to wszystko odbywa się kosztem wzrostu długu w relacji do PKB. Z poziomu ok. 50% obecnie do poziomu powyżej 60% PKB w perspektywie, powiedzmy, trzech-czterech lat.

Sam wzrost zadłużenia miałby być problemem?
– Sam w sobie nie. Perspektywa wzrostu o jakieś 10 pkt proc. nie jest jeszcze niepokojąca. Pytanie jest inne: gdzie ta krzywa przyrostu zadłużenia do PKB się zatrzyma. Bo jeśli weźmiemy horyzont nie czterech lat, ale dekady, i założymy, że za trzy lata będziemy mieli 60% PKB, za sześć lat 70% PKB, a za 10 lat 80% PKB, to mamy pewien problem. 

Dlatego, że poziom długu jest za wysoki, czy dlatego, że istnieją pewne arbitralne wskaźniki w UE, których musimy się trzymać?
– Wyznaczonych przez Brukselę ram nie obejdziemy, a założeniem jest 3% deficytu rocznie i 60% długu do PKB. 

Musimy realizować te założenia, nawet jeśli mogą być dobre dla Niemiec, Holandii czy Estonii, a dla nas już nie?
– W rzeczywistości my już przekraczamy poziom deficytu 3%, a poziom długu 60% przebijemy za trzy-cztery lata. Możemy trochę to bagatelizować, próbować iść własną ścieżką, co zresztą jako Polska robiliśmy, mówiąc Brukseli jedno, a czasami robiąc drugie. Pytanie, jak długo możemy lawirować i czy warto. Bo skoro dziś jest – jak powiedziałem – moda na Polskę i mamy przychylność rynków finansowych, a bieżące potrzeby pożyczkowe możemy zrealizować względnie łatwo, to jeszcze nie oznacza, że możemy i że warto to ciągnąć. Przykładowo utrzymywać deficyt powyżej 5% ze względu na wydatki zbrojeniowe, bez pomysłu na ich sfinansowanie przez kolejną dekadę. Moda na Polskę może już do tego czasu minąć, a koszty pożyczania na rynkach wzrosną. Trzymanie się określonych ram może w dłuższym terminie okazać się korzystniejsze, niezależnie od tego, czy wymusza je Bruksela. 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.