Tag "prokuratura"
Ujawniam szczegóły śledztwa, którego nie ma
Spotkałem dawnego kolegę, a nawet obecnego, widujemy się co kilka miesięcy, rozmawiamy, mamy sporo wspólnych wątków. Kolega z tzw. dawnej opozycji, nawet po jakichś odsiadkach, potem przez całe lata w ważnych mediach, dzisiaj w odstawce. Za PiS kontestował, chodził na demonstracje, czasem coś skrobnął. Ze środowiskowego tłumu wyróżnia go to, że jest myślący, autokrytyczny, uczy się, widzi nowe zjawiska, potrafi się zdobyć na zakwestionowanie swoich dawnych dogmatów. I dzisiejszych.
Opowiedział mi historyjkę, która mu się ostatnio przydarzyła. Do jego byłej żony przyszły dwie funkcjonariuszki jednej z wielu polskich służb. Mówią, że szukają owego kolegi, który od dobrych paru lat już tam nie mieszka. Była żona pomogła organom: przekazała jego aktualny numer telefonu. A także uprzedziła byłego męża o zdarzeniu. Niedługo telefon kolegi zadzwonił, głos w słuchawce przedstawił się jako funkcjonariusz owej służby i zapytał, czyby kolega się z nimi nie umówił, bo mają kilka pytań. Kolega, mając nawyki z dawnych lat, stanowczo odmówił i poprosił o formalne wezwanie. Wezwanie przyszło. Kolega stawił się w wyznaczonym miejscu i czasie, odbyło się przesłuchanie. Wówczas dopiero się dowiedział, co to za sprawa. Otóż służba, u której gościł, prowadzi właśnie wznowione po latach, umorzone śledztwo w sprawie śmierci (zabójstwa) działaczki ruchu lokatorskiego Jolanty Brzeskiej w marcu 2011 r. w Warszawie.
Jaka Polska?
To kwestia różnicy cywilizacyjnej – z jednej strony jest Kaczyński i jego ludzie, traktujący własność publiczną jak swoją. Z drugiej państwo zasad.
Donald Tusk nie ma wyboru – pisaliśmy w PRZEGLĄDZIE dwa tygodnie temu. Jeżeli obecna koalicja nie będzie potrafiła przeprowadzić rozliczeń, da tym dowód, że jest niesprawna, niewarta władzy, którą ma w rękach, i to będzie jej koniec.
Tusk ma tego świadomość. W poprzedni piątek ogłosił „przyśpieszenie” w sprawie rozliczeń. I informował, że Krajowa Administracja Skarbowa od lutego br. prowadzi postępowania w 90 jednostkach. „Złożono do prokuratury zawiadomienia o możliwości popełnienia przestępstwa dotyczące ponad 3,2 mld zł publicznych pieniędzy wydanych niezgodnie z prawem. Złożono ich ponad 60 – mówił. – Będziemy domagać się zwrotu. Po sześciu miesiącach działań, śledztw, audytów w tej chwili mamy 62 osoby z poprzedniej elity władzy, które mają postawione zarzuty”.
Premier zapowiedział też zacieśnienie współpracy trzech ministrów – szefa MSW i koordynatora ds. służb specjalnych Tomasza Siemoniaka, ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego Adama Bodnara oraz ministra finansów Andrzeja Domańskiego. Obecność w grupie szefa tego ostatniego resortu jest nowością. Ale jak najbardziej uzasadnioną – kto lepiej może badać przepływy finansowe, jak nie Krajowa Administracja Skarbowa?
W tym systemie prokuratorzy będą mogli więc liczyć na mocne wsparcie. Ze strony policji i ABW, by ustalić sieć powiązań, i ze strony KAS, żeby poznać przepływy finansowe, rozsupłać tajemnice przelewów… Wtedy zeznania urzędników, a w wielu sprawach zeznają oni dużo i chętnie, można weryfikować i wzmacniać dowodami.
Miejmy świadomość, jak działało PiS, jak funkcjonowały mechanizmy wyprowadzania pieniędzy. Jeden z nich opisał Michał Szczerba na podstawie informacji otrzymanych od sygnalistów. Otóż KGHM powołał do życia fundację, która miała zasilać ważne społecznie projekty. I teoretycznie tak się stało. „Fundacja KGHM – opowiadał Szczerba w TVN 24 – 12 września podjęła decyzję o tym, żeby przekazać darowiznę na rzecz spółki Berm na projekt (…) dotyczący warsztatów poświęconych walce z pedofilią. Została podpisana umowa darowizny, została zrealizowana, podpisywał tę umowę Kamil Kowaleczko, czyli prawa ręka Jacka Sasina, wieloletni pracownik Ministerstwa Aktywów Państwowych, jego współpracownik z czasów wołomińskich. No i pojawiły się po tej darowiźnie zlecenia, które realizowała firma Berm na rzecz Jacka Sasina, ale również innych kandydatów PiS”.
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Donald Tusk nie ma wyboru. Rozliczenia albo państwo złodziei i przekrętów
Jeżeli obecna władza nie będzie potrafiła przeprowadzić rozliczeń, będzie to jej koniec.
Donald Tusk nie ma wyboru. Podpowiadają mu, żeby z rozliczeniami przystopować, że to interesuje tylko najbardziej zawziętych, korzyści z tego niewiele. Ale to nieprawda. To spór cywilizacyjny – między państwem, w którym jest ład i porządek, a państwem z dykty, w którym można kraść. Jeżeli obecna władza nie będzie potrafiła przeprowadzić rozliczeń albo wejdzie w buty PiS, da tym samym dowód, że jest niesprawna, niewarta swojej władzy i brak jej sprawczości. To będzie jej koniec. Nikt się nie uratuje – ani PO, ani lewica, ani PSL, ani Hołownia. I nie chodzi o to, że nie uratują się przed gniewem PiS. Nie uratują się przed gniewem wyborców.
Tusk chyba sobie z tego zdaje sprawę. Ale inni?
„Musimy jak najszybciej zakończyć etap wstępnych rozliczeń poprzedniej ekipy rządowej” – to niedawne słowa marszałka Sejmu Szymona Hołowni. „Obecny rząd musi zrobić coś lepszego, nowego”. I rozwinięcie tej myśli: „Ludzie oczekują od nas zupełnie nowej opowieści, pójścia do przodu, a nie tylko nieustannego rozliczania PiS. My poszliśmy do władzy po to, aby odsunąć PiS, by zrobić coś nowego, lepszego, bardziej uczciwego, żeby rozwinąć Polskę. Nie dało się tego zrobić bez odsunięcia PiS od władzy, ale nie jest to nasz punkt dojścia. Dlatego liczę, że te rozliczenia będą przebiegały szybciej”. Niby więc marszałek pogania tych, którzy są od rozliczania, a tak naprawdę ich hamuje, zniechęca.
To nie jest pogląd odosobniony. W gronie polityków koalicji i publicystów można usłyszeć podobne głosy. Zbierzmy te argumenty. Otóż koalicja powinna odpuścić rozliczanie PiS, gdyż:
- Polaków interesują inne sprawy, przede wszystkim bytowe, więc na nich rządzący powinni się skupić. To jest owo „pójście do przodu”, o którym mówił Hołownia.
- Rozliczanie staje się nudnym serialem, szarpane są jakieś płotki, zatem popularności rządzącym to nie przynosi.
- Przeciwnie, ośmiesza ich! Przykładem są komisje śledcze, które startowały z przytupem, obiecywano sobie po nich wiele, a skończyło się chaosem, awanturami i bezradnością przesłuchujących. Co prawda, komisja śledcza ds. wyborów kopertowych złożyła ileś wniosków do prokuratury, ale co z nich będzie? Komisje pokazały bezzębność „bulterierów” typu Szczerba czy Joński. Mieli zagryzać pisowców, a skończyło się na piskach i ewakuacji do Brukseli. Wstyd!
- Komisje śledcze przypominają Polakom obietnice składane przed wyborami – ich bezsilność pokazuje brak sprawczości władzy i jej nieporadność. Po co więc to przypominać?
- Gdy formułowane są nietrafne zarzuty, pisowcom (i ziobrystom) łatwo prezentować się jako ci prześladowani, niesłusznie szykanowani i wzbudzać litość.
- Rozliczanie podkręca atmosferę w kraju, a trudno rządzić w klimatach zimnej wojny domowej.
Może zatem zamiast wojny, zaproponujmy miłą Polskę?
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Jak trwoga, to do praw człowieka
W tygodniu rozpalonych ekscytacji i wzmożeń ważnym epizodem było pozbawienie immunitetu poselskiego byłego wiceministra sprawiedliwości Marcina Romanowskiego, nadzorującego funkcjonowanie Funduszu Sprawiedliwości za czasów Zbigniewa Ziobry. Prokuratura po zatrzymaniu posła (były kajdanki) postawiła mu 11 zarzutów, w tym zarzut udziału w zorganizowanej grupie przestępczej, i wystąpiła o areszt tymczasowy. Sąd nie wyraził na niego zgody, motywując to członkostwem Romanowskiego w Zgromadzeniu Parlamentarnym Rady Europy i przysługującym mu w związku z tym immunitetem. Co do jego mocy prawnicy nie mają jednoznacznej interpretacji.
Poseł PiS, opakowany w immunitety, na razie przebywa na wolności. Jak zapewne ogromna większość o istnieniu takiej ochrony dowiedziałem się przy okazji zarzutów wobec Romanowskiego. Oczywiście jest szyderstwem losu, że polityk formacji jawnie wrogiej filozofii praw człowieka korzysta z parasola instytucji, która zajmuje się przede wszystkim kwestiami z obszaru praw człowieka, demokracji i rządów prawa oraz wspieraniem współpracy pomiędzy państwami członkowskimi. W komentarzach politycy PiS odgrażają się, że będą skarżyć fakt zatrzymania posła do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, tego samego, którego orzeczenia i wyroki ostentacyjnie lekceważyli, kiedy sami byli u władzy. Nic nowego pod słońcem, jak trwoga, to jednak nie do boga, tylko do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. I dobrze, to przywraca porządek rzeczy i zasad. Ale kilka słów chciałbym poświęcić ciemnej karcie polskiego wymiaru sprawiedliwości – aresztowi tymczasowemu. Otóż Polska od lat nadużywa tej formy przedprocesowego zabezpieczenia, niekiedy w sposób drastyczny. Ileś postępowań przed ETPC przegrała z kretesem i musiała płacić odszkodowania.
Układ zamknięty
Czego prokuratura nie wyjaśniła w aferze korupcyjnej przewodniczącego Komisji Nadzoru Finansowego.
Dopiero po czterech latach od przesłania przez prokuraturę do sądu aktu oskarżenia rozpoczął się proces byłego szefa Komisji Nadzoru Finansowego Marka Chrzanowskiego, który żądał łapówki od Leszka Czarneckiego w zamian „za ochronę” jego banku.
Sprawa jest dla PiS niewygodna, dlatego Sąd Rejonowy dla Warszawy-Śródmieścia, którego prezeską jest nominatka Zbigniewa Ziobry sędzia Aleksandra Smyk (wcześniej prezesami byli Joanna Przanowska-Tomaszek i rzecznik nielegalnej KRS Maciej Mitera), wyznaczył termin pierwszej rozprawy na listopad 2023 r., czyli już po wyborach parlamentarnych. Co niepokojące, proces został utajniony, a dziennikarze dostali jedynie dostęp do aktu oskarżenia. Opinia publiczna nie dowie się więc, co zawierają akta sprawy, m.in. jaki był plan śledztwa prokuratury, jakie czynności zostały wykonane, a jakie nie, co zeznali świadkowie w trakcie śledztwa i jakie zeznania złożą podczas procesu.
Zadziwiające jest, że Chrzanowski, który żądał łapówki, oskarżony został z art. 231 par. 2 Kodeksu karnego. Dopowiada on do par. 1, stanowiącego, iż „funkcjonariusz publiczny, który, przekraczając swoje uprawnienia lub nie dopełniając obowiązków, działa na szkodę interesu publicznego lub prywatnego, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3”, że jeśli robił to „w celu osiągnięcia korzyści majątkowej lub osobistej, podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10”. Czyli prokuratura założyła, że szef KNF działał sam, choć taka wersja zdarzeń jest mało prawdopodobna.
Afera wybuchła jesienią 2018 r., gdy „Gazeta Wyborcza” ujawniła nagranie, na którym Marek Chrzanowski podczas spotkania w siedzibie KNF złożył propozycję korupcyjną jednemu z najbogatszych Polaków, Leszkowi Czarneckiemu, właścicielowi Getin Noble Banku i Idea Banku. Chrzanowski chciał, by Czarnecki zatrudnił w swoim banku podstawionego człowieka, radcę prawnego Grzegorza Kowalczyka, który nie miał wprawdzie doświadczenia zawodowego koniecznego do nadzorowania restrukturyzacji banku, ale był znajomym żony szefa KNF. Chciał również, aby Kowalczyk otrzymywał wysokie wynagrodzenie prowizyjne, ok. 40 mln zł. W zamian za to będący w kłopotach finansowych Getin Noble Bank miał zostać uratowany.
Chrzanowski nie tylko obiecywał za łapówkę ocalić bank Czarneckiego. Twierdził, że Zdzisław Sokal, przedstawiciel prezydenta Andrzeja Dudy w KNF i jednocześnie prezes Bankowego Funduszu Gwarancyjnego, ma plan doprowadzenia do upadłości banku, a potem przejęcia go za symboliczną złotówkę. „Między nami, to Zdzisław (Sokal) ma swój plan, który wygląda w ten sposób, że on uważa, że Getin powinien upaść, za złotówkę zostać przejęty przez jeden z tych dużych banków i on chciałby dokapitalizować to kwotą 2 mld zł. Czyli już ten bank, który to przejmie. I to jest jego wizja rozwiązania sprawy. I nas (czyli resztę składu KNF) atakuje za każdą decyzję, którą podejmujemy, pozytywną w stosunku do banku (Getinu), u prezydenta, u premiera…”, mówił przewodniczący KNF, proponując Czarneckiemu pomoc w usunięciu Sokala z komisji.
Ksiądz Olszewski na mękach
SMS-y od diabła, salceson i sprawa polska.
Jak ojczyzna długa i szeroka, kluby „Gazety Polskiej” oraz aktyw robotniczo-chłopski rodem z PiS i Suwerennej Polski demonstrują przeciwko nieludzkiemu traktowaniu ks. Olszewskiego. Objawy: wymachiwanie zdjęciami ks. Jerzego Popiełuszki oraz transparentami z hasłami „Uwolnić księdza Michała” i „Jeśli przyjdą zniszczyć ten naród, zaczną od Kościoła, gdyż Kościół jest siłą tego narodu”.
Powód: jeszcze narzędzia tortur nie ostygły po pobycie za kratami Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika, a Tusk zabrał się do dręczenia kolejnej ofiary. Tym razem padło na ks. Michała Olszewskiego, sercanina parającego się egzorcyzmami, a w przerwach budującego za miliony z Funduszu Sprawiedliwości ośrodek dla ofiar przestępców.
Ponieważ kraj znalazł się nad przepaścią, powiadomiono Komitet Przeciwko Torturom (CAT) przy ONZ, a na 9 lipca przed Sejmem zaplanowano ogólnopolską manifestację przeciw stosowaniu wobec księży ubeckich metod.
Ale po kolei.
Śpiewy w ośrodku.
Całodobowy ośrodek pomocy ofiarom przestępstw miał być wielce innowacyjny: chciano go wyposażyć w studia nagraniowe, reżyserki i serwerownie (koszt: 43 mln), by ofiary mogły pośpiewać i swoje wokalne występy uwiecznić na płytach. Śpiewanie i nagrywanie ma bowiem silne właściwości terapeutyczne, pozwala pobitym i szykanowanym odetchnąć pełną piersią i zapomnieć o traumie. Prokuratura uznała jednak, że ks. Michał Olszewski pod pozorem budowy placówki wyłudził pieniądze z podległego Ziobrze funduszu, następnie zaś je wyprał. Duchowny trafił do aresztu tymczasowego, a jak słusznie zauważył arcykapłan Zjednoczonej Prawicy Jarosław Kaczyński, „jego zatrzymanie nastąpiło w Wielki Czwartek, co bez wątpienia miało wymiar symboliczny”.
Mimo to początkowo nic nie wskazywało, że dojdzie do niepokojów społecznych – ksiądz siedział grzecznie i na nic się nie skarżył. Bomba wybuchła dopiero w czerwcu, gdy politycy Suwerennej Polski zorientowali się, że Fundusz Sprawiedliwości może ich zatopić, i to nie w sensie metaforycznym, ale dosłownie, bo jeśli zarzuty dotyczące wykorzystania w kampanii wyborczej środków z funduszu zostaną potwierdzone wyrokiem, zwyczajnie pójdą na dno. A choć śpiewy w ośrodku dla ofiar stanęły pod znakiem zapytania, coraz bardziej prawdopodobne stawało się, że zacznie śpiewać ks. Olszewski. Prokuratura wystąpiła z wnioskiem o przedłużenie aresztu, sąd do wniosku się przychylił i egzorcysta posiedzi kolejne trzy miesiące. Jaki i spółka dobrze wiedzą, że w zakładach karnych trudno wytrwać, bo sami, gdy mieli pod butem resort sprawiedliwości, doszli do wniosku, że więzienia to nie sanatoria, i zaostrzyli rygor odbywania kary oraz pobytu w aresztach.
I zaczęły się cuda.
Na wyrwę
Nie ma tygodnia, aby gdzieś w Polsce nie okradziono bankomatu. Złodzieje czują się bezkarni, bo ich procesy ciągną się latami.
Bankomat w Wiszni Małej pod Wrocławiem to metalowy baraczek. Z tyłu niewielkie pomieszczenie dla dostarczających pieniądze. W środku miejsce na jedną osobę.
Łukasz W., „Czarny”, mózg akcji okradania bankomatów, do Wiszni przymierzał się ze swoimi kompanami dwukrotnie. Zawsze nocą. Za pierwszym razem zamalowali kamery ulicznego monitoringu, uszkodzili lampy oświetleniowe i już, już mieli w rękach kasetkę z prawie 60 tys. zł, gdy włączył się alarm. Przywieziona przez nich zagłuszarka okazała się niesprawna. Musieli uciekać. Następnej nocy – 2 grudnia 2017 r. – pojawili się ponownie. Bankomat zastawili od strony ulicy kubłami na śmieci, wywiesili kartkę, że jest nieczynny, i wyłączyli kamery. Zostało to, co najtrudniejsze – wycięcie otworu w ścianie urządzenia.
Policjanci wiedzieli o drugim planowanym skoku, ale chcieli zatrzymać złodziei in flagranti. Grupę uderzeniową wspierało 12 antyterrorystów. Kiedy o północy przyjechali nieoznakowanym autem do Wiszni, Łukasz W. już siedział w kantorku na tyłach metalowego baraku.
Zgodnie z przyjętą strategią jedna z sześcioosobowych grup antyterrorystów wybiegła w kierunku ulicy. Tam czekał w samochodzie Jacek S., wspólnik Łukasza W. Druga grupa ruszyła na bankomat. Kiedy antyterroryści zbliżyli się, jeden złapał za klamkę drzwi, za którymi stał „Czarny” z kałasznikowem. Funkcjonariusze nie spodziewali się, że herszt złodziei będzie uzbrojony, choć widziano go dzień wcześniej z wypchaną torbą – przypuszczano jednak, że niesie nożyce do cięcia metalu.
Było i drugie zaskoczenie – oto przed grupą szturmową pojawili się dwaj policjanci kryminalni. Ich nieprzemyślany manewr sprawił, że znaleźli się na linii strzału kolegów i antyterroryści nie mogli użyć pistoletów maszynowych w odpowiedzi na serię z kałasznikowa. Sięgnęli po paralizator. Ale Łukasza W. chroniła gruba kurtka, prąd oszołomił go tylko na chwilę. Zdążył oddać kolejne strzały, którymi zabił 40-letniego podkomisarza Mariusza Koziarskiego. Trzech innych policjantów zostało rannych.
Łukasz W. zginął chwilę później. Jak wykazała sekcja zwłok, został trafiony 12 razy; jedna kula przebiła mu serce. Jacek S. na widok policyjnej akcji usiłował uciec, ale go zatrzymano. Trafił do aresztu pod zarzutem udziału w zbrojnej grupie przestępczej.
Wojna o togę
Kulisy konfliktu na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym.
Od kwietnia br. Warszawski Uniwersytet Medyczny powinien mieć nowego rektora. Wyborów jednak nie było i nie wiadomo, kiedy się odbędą, bo dotychczasowy zarządca uczelni prof. Zbigniew Gaciong, który ubiegał się o reelekcję, utrącił swoją konkurentkę, prof. Agnieszkę Cudnoch-Jędrzejewską. Sytuacja jest patowa, a smaczku sprawie dodaje fakt, że pani profesor należała do grona zaufanych osób rektora, pomagała mu przy kampanii w 2020 r., potem została jego zastępczynią – prorektorem ds. personalnych i organizacyjnych.
Społeczność akademicka jest zażenowana, bo przecież wszystko to dzieje się na renomowanym uniwersytecie z przeszło 200-letnią tradycją, który zatrudnia niemal 1,9 tys. nauczycieli, w tym ponad 180 profesorów tytularnych.
Prof. Gaciong (rocznik 1955), od 2020 r. rektor WUM, jest uznanym lekarzem, naukowcem i dydaktykiem, a także członkiem wielu towarzystw naukowych. Odznaczony został przez prezydentów Lecha Kaczyńskiego i Bronisława Komorowskiego Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi.
Agnieszka Cudnoch-Jędrzejewska (rocznik 1975) profesorem belwederskim została w wieku 40 lat. Jest autorką ponad 130 publikacji naukowych, specjalizuje się w chorobach wewnętrznych. Jest członkinią American Physiology Society, Polskiego Towarzystwa Fizjologicznego oraz Sekcji Kardiologii Eksperymentalnej Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego. Od prezydenta Andrzeja Dudy otrzymała Srebrny Krzyż Zasługi.
Czy tak znamienite osobistości byłyby zdolne do zawiści, knucia i intryg w imię własnych interesów kosztem reputacji uniwersytetu?
Rektor kontratakuje.
Nic nie zapowiadało awantury, aż w lutym br. prof. Agnieszka Cudnoch-Jędrzejewska zgłosiła swoją kandydaturę w wyborach na rektora. Musiała tym bardzo urazić prof. Zbigniewa Gacionga, bo ten cofnął jej pełnomocnictwa nadane w związku z pełnieniem funkcji prorektora, co spowodowało, że nie mogła wykonywać swoich obowiązków.
Kilka dni przed posiedzeniem Senatu WUM, który miał wskazać kandydatów na rektora, dziennikarze wyciągnęli kwity na panią profesor. Okazało się, że rok wcześniej została oskarżona o mobbing przez podwładne: kwestorkę i jej zastępczynię odpowiedzialne za finanse uczelni. Sprawą zajmowała się Rektorska Komisja Antymobbingowa, która orzekła, że co prawda wystąpiły „zjawiska o charakterze niepożądanym, noszące znamiona mobbingu”, ale nie można mówić o mobbingu zdefiniowanym w Kodeksie pracy, a „konflikt między stronami (…) przybrał (…) postać konfliktu personalnego”. Ponieważ nie było podstaw prawnych, komisja uczelniana nie wyciągnęła konsekwencji wobec pani prodziekan, a rzekomy mobbing polegał na tym, że prof. Cudnoch-Jędrzejewska miała publicznie kwestionować kompetencje podwładnych i zlecać im niepotrzebne prace.
25 marca Senat WUM dał zielone światło prof. Cudnoch-Jędrzejewskiej, która dostała 28 głosów poparcia, podczas gdy rektor Gaciong 25 głosów.









