Tag "psychika"
Jak sobie radzić z jesienną chandrą?
Franciszek Ostaszewski, psycholog, Uniwersytet SWPS Warto zacząć od tego, że rzeczywiście występuje zjawisko nazywane seasonal affective disorder, sezonowe zaburzenie afektywne. To poczucie bardziej negatywnego nastroju związanego z jesienią czy zimą. Popularnie mówi się o nim właśnie jesienna chandra. Sposobów radzenia sobie z tym poczuciem jest kilka. Tak zwana sezonowa depresja często wiąże się z niedostatkiem słońca i brakiem odpowiedniej ilości witaminy D, którą w tym okresie należy suplementować. Poza tym, ujmując
Z tego się nie wyrasta
Czym jest, a czym nie jest ADHD
Dr hab. n. med. Jarosław Jóźwiak – lekarz psychiatra specjalizujący się w tematyce ADHD
Powinniśmy zacząć od najbardziej podstawowej kwestii: czym jest ADHD, a czym na pewno nie jest? Jakie są najbardziej charakterystyczne cechy ADHD?
– Objawy lokują się w czterech wymiarach. Pierwszy to wymiar energii – czyli pacjenta cechuje albo bardzo duża, albo bardzo mała energia. Drugi to wymiar koncentracji, czyli albo brak koncentracji, albo ogromne skupianie się na zainteresowaniach. Kolejny jest wymiar szybkości działania, czyli albo robię coś impulsywnie, gwałtownie, bez zastanowienia, albo nie jestem w stanie podjąć decyzji, prokrastynuję. Czwartym elementem ADHD jest zaburzenie regulacji emocji, czyli jak to zawsze opowiadam, emocjonalność adehadowa. Skoki energii to dwie skrajności. Wygląda to tak, że człowiek albo ma bardzo dużo energii, widać, że go nosi, szybko mówi, dużo robi, łapie się za kilka rzeczy naraz, rozpiera go energia, a kiedy indziej nie może wstać z łóżka, nie ma na nic siły, nie jest w stanie się ruszyć i zmusić do niczego. Ta cecha występuje u każdej osoby z ADHD.
Czy to niezależne od temperamentu? Czy dotyczy zarówno osób energicznych, jak i tych spokojniejszych?
– Temperament to jest natura i to nie ma związku z ADHD, dlatego że w różnych okresach życia osób z ADHD pojawiają się skrajności. Przychodzi taki moment, że człowiek nie ma w ogóle siły przez rok, a to jest ten sam człowiek, który wcześniej miał bardzo dużo energii, więc trudno mówić o standardzie czy o jakimś stanie typowym dla tej osoby.
Jak często występują takie skoki energii? Czy to może się zmieniać w ciągu dnia?
– U dzieci, szczególnie tych najmniejszych, może się to zmieniać wielokrotnie w ciągu dnia. Może być tak, że ogromnie nadpobudliwe dziecko nagle w środku dnia leży i śpi. Spało w nocy, ale teraz „bach” i zasypia, jakby mu ktoś odłączył prąd.
Niektórym tak zostaje do dorosłości…
– Może tak być, ale to szczególnie widoczne u dzieci – niektórych, nie wszystkich. ADHD to niezmiernie skomplikowana konstelacja objawów, które mogą w realnym życiu wyglądać bardzo różnie. Według mnie nie ma czegoś takiego jak standard ADHD, bo po prostu to się zmienia i w różnych okresach życia można mieć inaczej niż zawsze. Energia obniża się z wiekiem, więc nawet jeżeli ktoś był energiczną osobą w dzieciństwie, to 10 lat czy 15 lat później może być zupełnie inny, bardzo spokojny. Inny przykład: do nastolatki przychodzą koleżanki. To dla niej fascynujące, ciekawe i ekscytujące. Znajduje się w stanie pobudzenia, szczebiocze i jest hiperaktywna. Ale jak tylko koleżanki wyjdą, zamienia się w depresyjną nastolatkę, która płacze, nie odzywa się cały dzień i siedzi w swoim pokoju. Czyli poziom energii zależy od tego, czy zajmuje się czymś ciekawym, fascynującym.
Na tej zasadzie, że ktoś wpadł na superpomysł i nagle, pstryk, ma mnóstwo energii, a jego życie znów ma sens, choć dopiero co miał bardzo niski poziom energii i nic mu się nie chciało?
– Dokładnie tak. To powód, dla którego u osób z ADHD często nieprawidłowo rozpoznaje się depresję. W tych okresach, kiedy mają niski poziom energii, nic ciekawego się nie dzieje w ich życiu – wtedy rzeczywiście mają niski poziom energii i jest on bardzo związany z niskim samopoczuciem, z kiepskim nastrojem. Lekarze często wtedy rozpoznają depresję, mimo że pacjenci mówią mi: „Doktorze, ja się nie zgadzam. Według mnie to nie była depresja, to co mi inny doktor rozpoznawał, ale dostawałem leki przeciwdepresyjne”. Bardzo często te okresy obniżonego poziomu energii są traktowane przez psychiatrów jako depresja.
Tutaj chciałbym tylko podkreślić, że aktualna europejska klasyfikacja chorób, czyli ICD, nawet w wersji najnowszej, czyli ICD-11, która wejdzie w praktyce dopiero za kilka lat, nadal mówi o podtypach w ADHD, czyli dzieli osoby z ADHD na te, co mają bardzo dużo energii, na te, co mają duże problemy z koncentracją (w domyśle to ci z niską energią), i trzeci typ – mieszany. Tymczasem nie ma żadnych podtypów, wszyscy są mieszani. Co ciekawe, najnowsza amerykańska klasyfikacja również stwierdza, że nie ma podtypów. (…)
Czyli pierwsza adehadowa cecha to skoki energii. A co z deficytem uwagi?
Fragmenty książki Jarosława Jóźwiaka i Iwony Tarnowskiej-Ciosek Z tego się nie wyrasta. Kompendium ADHD, Groommedia, Warszawa 2024
Zaczęło się od rysunków o śmierci
Żeby nauczyciel mógł skutecznie pomóc, musi sam otrzymać pomoc. Dobry ratownik to żywy ratownik
Dlaczego – to słowo, które towarzyszy zjawisku samobójstwa najczęściej. Pytanie o powody dobrowolnej śmierci zajmuje nie tylko naukowców i badaczy, ale przede wszystkim rodziny, które straciły bliską osobę w wyniku śmierci samobójczej. (…) Według najnowszych badań szacuje się, że nawet 135 osób z otoczenia człowieka, który odebrał sobie życie, jest narażonych na negatywne emocjonalne konsekwencje związane z tą śmiercią. Każda z nich będzie przeżywać żałobę na swój sposób. Sposób radzenia sobie ze stratą zależy od wielu elementów, między innymi od osobowości, indywidualnych umiejętności, wcześniejszych doświadczeń, etapu rozwoju. Nie bez znaczenia będą także relacje, które łączyły te osoby ze zmarłym, oraz okoliczności, takie jak miejsce, w którym doszło do tragedii, ostatni kontakt i rozmowa, ale również kto jako pierwszy był na miejscu zdarzenia. Gdy człowiek umiera śmiercią samobójczą, fala uderzeniowa tej tragedii promieniuje na wiele kilometrów, przynosząc ból, chaos, niezrozumienie, poczucie winy i samotności.
Za każdym samobójstwem stoi indywidualna historia. Możemy powiedzieć tak: samobójstwo nie określa życia człowieka, bo to, w jaki sposób on umarł, nie powoduje, że całe jego życie powinno być oglądane poprzez pryzmat jego śmierci, ale z pewnością możemy powiedzieć, że na śmierć w takich okolicznościach składa się całe jego życie. (…)
Wśród badaczy zajmujących się tematyką samobójstw przyjęło się stwierdzenie, że osoby, które popełniają samobójstwo, nie robią tego dlatego, że chcą umrzeć, tylko dlatego, że nie mogą dalej żyć. Ból psychiczny, który im doskwiera, zabiera możliwość dalszego funkcjonowania. Na ten rodzaj bólu, który często pozostaje niewidoczny dla otoczenia, składa się w dużym stopniu poczucie beznadziejności. Ma ono podwójny wymiar. Z jednej strony osoba w kryzysie samobójczym czuje się beznadziejna, bezwartościowa, nikomu nieprzydatna. W tym drugim rozumieniu wymiar beznadziejności odnosi się bardziej do oceny przyszłości, która nie zakłada poprawy życia, jedynie jego pogorszenie. A to właśnie nadzieja często pomaga nam poradzić sobie z najtrudniejszymi sytuacjami.
Do tego dwuwymiarowego poczucia beznadziei dochodzi jeszcze poczucie bezradności. To szalenie przytłaczające przeżycie, kiedy zdaje nam się, że na nic nie mamy wpływu. Jest bardzo trudno podjąć jakąkolwiek decyzję. W pewnym momencie nawet najmniejsze codzienne sprawy związane z tym, że musimy dokonać jakiegoś wyboru, paraliżują nas zupełnie. Pogrążona w tym paraliżu osoba, odczuwająca nasilający się ból psychiczny, doświadcza jeszcze ogromnego poczucia winy. Ma wrażenie, że wszystko złe, co ją w życiu spotkało, jest jej winą, a wszystkie momenty, kiedy bliscy cierpieli, są spowodowane jej złym postępowaniem. Do tego należy dodać również, że osoba planująca samobójstwo, aby podjąć próbę samobójczą, musi obudzić w sobie pewne pokłady agresji, tylko zamiast kierować ją na zewnątrz, zaczyna zwracać ją ku samej sobie.
Miejsce, w którym znajduje się człowiek w kryzysie samobójczym, jest bardzo ciemne. Aby je lepiej zrozumieć, należy na chwilę założyć czarne okulary. Gdy już to zrobimy, warto, abyśmy pamiętali, że dla osoby w kryzysie czas płynie inaczej. Z jednej strony może on się niemiłosiernie rozciągać. Każda kolejna godzina trwa niczym tydzień, bo jej stałym składnikiem są intensywne myśli samobójcze. Weekend może być odczuwalny jak miesiąc. W trakcie upływającego czasu w głowie osoby w kryzysie samobójczym wciąż pojawiają się myśli takie jak: „Nie mam już siły”, „Jestem wyczerpany”, „Nie dam rady”, „Jestem beznadziejna”, „Jestem ciężarem dla innych”, „Nie ma żadnej możliwości, abym poprawiła swoje położenie”. (…) Osoba w kryzysie samobójczym nie myśli wtedy, jak dużo cierpienia przysporzy najbliższym, jest raczej skupiona na tym, jak dużo tego cierpienia im zaoszczędzi. (…)
Czy chłopcy, o których będziemy rozmawiać, byli bezpośrednio pani uczniami?
– Tak. Pracowałam wtedy w zespole szkół, w skład którego wchodziły: liceum, technikum i szkoła zawodowa. Uczyłam na każdym poziomie i w każdej z tych szkół. (…) Zacznę od tego, który pojawił się w moim życiu jako pierwszy. Dostałam wtedy wychowawstwo w pierwszej klasie liceum. On przyszedł z innej szkoły, w której nie ukończył klasy. W pewnym momencie zauważyłam, że w jakiś sposób nie dogaduje się z pozostałymi uczniami, że między nimi jest jakaś bariera, coś tam się dzieje niedobrego. Zaczęłam się temu bardziej przyglądać. Zauważyłam, że w trakcie lekcji Piotr rysuje. Nigdy mi nie przeszkadzało, że uczniowie to robili, rozumiem, że oni mają czasem taką potrzebę. Natomiast któregoś dnia siedział blisko mojego biurka i zwróciłam uwagę na to, co rysuje. Zobaczyłam, że to były rysunki o śmierci, na których dominował czarny kolor. Rysował czarnym długopisem albo ołówkiem. Jeżeli pojawiał się jakiś inny kolor, to był to tylko czerwony, którym rysował krew. Bardzo mnie to zaniepokoiło. Pamiętam, że poszłam wtedy do szkolnej pedagożki i powiedziałam jej o tym. Nie podobało mi się to i intuicyjnie czułam, że to jest niebezpieczne. Wtedy w ogóle nie mówiło się w szkołach o samobójstwach wśród dzieci i młodzieży.
Wtedy, czyli kiedy?
Fragmenty książki Halszki Witkowskiej i Moniki Tadry Niewysłuchani. O samobójczej śmierci i tych, którzy pozostali, Prószyński i S-ka, Warszawa 2024
Sami, samotni, osamotnieni
Fragmenty książki Mirosława Brejwy Oswoić samotność. Od poczucia pustki do akceptacji i bliskości, Znak, Kraków 2024
ADHD w ruchu
Ćwiczenia są naturalnym lekiem dla mózgu, i to bez skutków ubocznych
Pewnego dnia pojawił się u mnie 35-letni pacjent, który pracował jako konsultant i przez większość życia nic mu nie dolegało. Powodem wizyty było coraz silniejsze rozkojarzenie i kłopoty z koncentracją, jakie odczuwał od sześciu miesięcy, choć nie towarzyszyło im ani przygnębienie, ani smutek. Poprosiłem go o trochę szczegółów i usłyszałem, że jest szczęśliwie żonaty, ma trzyletnią córkę i utrzymuje częste kontakty z szerokim gronem znajomych. Jego rodzice są zdrowi, a on ma dobrze płatną pracę i świetnie się w niej czuje. „Żadnych większych zmartwień, ani w życiu prywatnym, ani zawodowym”, podsumował. Kiedy zapytałem o ulubione zajęcia w wolnym czasie, powiedział mi, że przez całe dorosłe życie uprawiał biegi średniodystansowe i biegał co najmniej 10 godzin tygodniowo. Jednak kilka miesięcy przed wizytą u mnie doznał kontuzji kolana. Musiał przerwać treningi i na efekty nie trzeba było długo czekać. Jeden z nich wyraźnie odznaczał się w okolicy talii.
Kiedy zapytałem o początek problemów z koncentracją, okazało się, że zbiegły się właśnie z kontuzją. Pacjent stopniowo tracił zdolność skupienia uwagi i stawał się coraz bardziej rozkojarzony. W życiu prywatnym zaczął się spóźniać z płaceniem rachunków, miał trudności z utrzymywaniem porządku w dokumentach. W pracy problemy były jeszcze większe (…). Koledzy zauważyli tę zmianę i w pewnym momencie przełożony zapytał go, czy coś mu dolega. (…)
Po przeczytaniu artykułu o ADHD otworzył oczy ze zdumienia. „To było niemal upiorne, jakbym czytał o sobie. Idealny opis moich odczuć”. Postanowił sprawdzić, czy ma ADHD, i umówił się do mnie na wizytę. Po kilku testach psychologicznych i długich rozmowach, podczas których poświęciliśmy dużo uwagi jego wcześniejszemu życiu, mogłem częściowo potwierdzić jego podejrzenia. Był wysoko na skali ADHD i miał z tego powodu wiele problemów, ale dotyczyło to wyłącznie okresu „bez treningu”.
Wyjaśniłem mu, że regularne bieganie prawdopodobnie działało jak rodzaj samoleczenia i blokowało objawy, które zaczęły się ujawniać, gdy zabrakło treningu. Ustaliliśmy, że nie ma sensu kontynuować diagnostyki. Pacjent postanowił poszukać nowej aktywności fizycznej, w której kolano nie będzie ograniczeniem, a którą będzie traktować jako lek na koncentrację. Nie przedłużając, powiem tylko, że zaczął pływać, a kiedy dwa miesiące później przyszedł na kolejną wizytę
Fragmenty książki Andersa Hansena Potęga ADHD. Odkryj swój niezwykły mózg, przeł. Emilia Fabisiak, Znak, Kraków 2024
Trauma wojny
Wszędzie otacza nas przeszłość wojenna.
Dr hab. Michał Bilewicz – psycholog społeczny, socjolog, profesor nadzwyczajny Uniwersytetu Warszawskiego. Kierownik Centrum Badań nad Uprzedzeniami UW. Autor książki „Traumaland. Polacy w cieniu przeszłości”.
Mówi się, że Polską rządzą dwie trumny: Dmowskiego i Piłsudskiego, a pan stawia tezę, że kierują nami ofiary liczone w milionach, głównie z okresu II wojny światowej. Czy rzeczywiście 80 lat po wojnie na Polakach tak mocno odciska się trauma wojenna?
– Tak i mają ją zakodowaną nie tylko przez same doświadczenia czy opowieści rodzinne, przekazywane przez pokolenia, ale też przez kulturę: filmy, seriale, literaturę i cały proces nauczania. Przeszłość wojenna wszędzie nas otacza. Nawet genetycy twierdzą, że zmiany epigenetyczne, które powodują naszą nadwrażliwość na pewne sytuacje, wynikają z doświadczeń naszych przodków, z traumy historycznej.
Jakie są najważniejsze przejawy tej traumy?
– Różnego rodzaju lęki, teorie spiskowe, myślenie o obcych bardziej jako zagrażających nam niż jako o potencjalnych partnerach. To nadwrażliwość na pewne sytuacje polityczne i nieufność do instytucji państwa, samorządów, wreszcie funkcjonowanie, jakby tych władz nie było.
W książce pisze pan, że jesteśmy, obok Grecji, najbardziej nieufnym społeczeństwem w Europie i że 29% badanych Polaków odczuwa traumę przeszłości. To dużo?
– Bardzo dużo! Generalnie przyjmuje się, że PTSD, czyli zespół stresu pourazowego, dotyka 10-15% osób doświadczających traumy, choćby wśród Amerykanów po Wietnamie czy Francuzów po wojnach kolonialnych. U nas te wskaźniki są zdecydowanie wyższe. A trauma nie dotyczy przecież tylko wojny. Wśród powodzian na Dolnym Śląsku rok po powodzi stulecia z 1997 r. aż 40% ludzi doświadczało PTSD, czyli nie było w stanie wrócić do normalnego funkcjonowania.
Czy szeroko rozumiana polityka historyczna – to, co robi chociażby Instytut Pamięci Narodowej – umacnia w Polakach traumę historyczną?
– Oczywiście. Dokłada swoje edukacja szkolna, która jest przesycona traumą. W czasach rządów Zjednoczonej Prawicy wzrosła liczba godzin szkolnych poświęconych nauczaniu historii, szczególnie historii najnowszej. Nawet przedmiot wiedza o społeczeństwie zastąpiono przedmiotem historia i teraźniejszość, który był swoistą dorzutką do nauczania historii najnowszej. Jeżeli przyjrzymy się programom nauczania, to największy nacisk kładzie się na te epizody historii, które dotyczą właśnie traumy. Momenty, gdy Polacy doświadczyli strasznych zbrodni.
W ramach polityki historycznej za poparciem polityków Zjednoczonej Prawicy szły i nadal idą konkretne działania: dofinansowywanie konkretnych produkcji filmowych, choćby filmów poświęconych rtm. Pileckiemu czy „żołnierzom wyklętym”. Do postaci, które są związane z dramatycznymi historiami, dochodzą działania ruchów rekonstrukcyjnych. W książce opisuję zupełnie kuriozalne sytuacje, takie jak inscenizacja likwidacji getta w Będzinie, na potrzeby której dzieci przebierają się za ofiary Holokaustu, albo inscenizacje rozstrzeliwania, egzekucji, rzezi wołyńskich. Rekonstrukcje odległych wydarzeń, choćby bitwy pod Grunwaldem, nagle – celowo – zamieniono w rekonstrukcję traumy.
Czym to będzie skutkowało? Jakie da efekty?
– Ciągle niewiele o tym wiemy, ale pewną szczątkową wiedzę już mamy. Jakiś czas temu wspólnie z Adrianem Wójcikiem prowadziliśmy badania wśród młodzieży z małopolskich szkół, która odwiedziła obóz Auschwitz-Birkenau. Mieliśmy możliwość zbadania młodych ludzi przed tą wizytą, bezpośrednio po niej i miesiąc później. Dostrzegliśmy, że 15% ma objawy typowe dla PTSD. Zupełnie nieprzygotowanych licealistów wpuszczamy do obozu, gdzie patrzą na stosy warkoczy, butów, walizek, po czym jeszcze tego samego dnia jadą do kopalni w Wieliczce, do Krakowa. Ten Oświęcim traktowany jest jako kolejny etap na trasie wycieczki szkolnej. Uczeń, który się wychowuje w Holandii czy w Hiszpanii, takich doświadczeń nie ma. Polska jest w pewien sposób specyficzna, kiedy się patrzy na naszą traumę historyczną. Dlatego staram się przekonywać, żebyśmy byli bardziej wyrozumiali wobec skutków naszej przeszłości, co nie oznacza, że nie widzę, jak nasza polityka historyczna karmi się wydarzeniami z dziejów najnowszych. Wyzyskuje je, świadomie eksponując pewne konkretne opowieści o przeszłości, które zwiększają naszą traumę.
Politycy to wiedzą. Szczególnie politycy prawicy ją wykorzystują, by zwiększyć poparcie dla swoich formacji.
– Znaczna część „Traumalandu” o tym traktuje, jest analizą tego, jak traumę wykorzystuje się w życiu politycznym. Jak rozedrganiem polskiego społeczeństwa, wynikającym z historii, można się posłużyć do podbicia swoich słupków wyborczych. Straumatyzowane społeczeństwa są bardzo podatne na różne lęki i na to, co socjolodzy nazywają panikami moralnymi. Społeczności, które doświadczyły bardzo wysokiej śmiertelności dzieci czy przemocy seksualnej w czasie wojen lub okupacji, są łatwe do pobudzenia informacją, że gdzieś zabito jakieś dziecko albo jacyś ludzie zagrażają naszym kobietom. Przypominam, że PiS w 2015 r. wystarczyło głosić: tabuny uchodźców przekroczą nasze granice, będą gwałcić, mordować i zagrażać naszym dzieciom i kobietom. Pisowcy mówili to, kiedy Polacy nie mieli tak wielu kontaktów z Arabami czy ludźmi z Afryki Subsaharyjskiej i kiedy do Polski żadni uchodźcy nie trafiali. Mimo to rozpętana została kampania przeciwko tym ludziom. A jednocześnie nie protestowano, gdy wcześniej trafiło do nas 70-80 tys. uchodźców muzułmańskich z Czeczenii. Umiejętnie wykorzystywana trauma w kampanii wyborczej wyniosła PiS do władzy.
Czy łatwiej jest rządzić straumatyzowanym społeczeństwem, gdy już się władzę zdobyło?
– Rządzić jest o wiele trudniej, niż wykorzystywać traumę historyczną do zdobycia władzy. Bardzo łatwo zmobilizować do poparcia wyborczego, ale rządzić jest bardzo trudno z powodu, o którym już mówiłem – ponieważ narody straumatyzowane nie ufają władzy i politykom, a jednocześnie nie są posłuszne. Widzieliśmy to w czasie epidemii koronawirusa. Władze zalecały Polakom noszenie maseczek, utrzymywanie dystansu, szczepienie się. W pierwszych miesiącach epidemii psycholodzy przebadali 19 państw i analizowali, czy ludzie stosują się do wszystkich zaleceń służb sanitarnych. I co się okazało? Polska była na szarym końcu, m.in. dlatego, że nasze społeczeństwo jest nieufne w stosunku do władzy.
Stres po urlopie
Powrót do rutyny zawodowej ma być procesem, a nie rewolucją.
Sebastian Antonowicz – terapeuta i psychotraumatolog
Urlop ma być odpoczynkiem i wytchnieniem, a bywa dodatkowym stresem i obciążeniem. Stresujące są zwłaszcza powroty. Dlaczego?
– To zjawisko pourlopowego stresu, nazywane też post-vacation blues, jest bardzo powszechne w okresie wakacyjnym. Chodzi o spadek energii po powrocie z wakacji i konieczność wejścia od nowa w codzienny rytm. Dla wielu osób jest to wyzwanie.
Z jakiego powodu?
– Wchodząc w temat głębiej, z perspektywy terapeuty można powiedzieć, że coś w tej strefie odpoczynku jest w naszym życiu niepoukładane. Widzę to u swoich klientów. Osoby bardziej przewidujące, które wcześniej tego doświadczały, próbują się przygotować już na etapie planowania urlopu. Biorą wolne wtedy, kiedy jest mniejsze natężenie pracy. Dzięki temu zapewniają sobie większy spokój umysłu przed wyjazdem i wolność od obaw dotyczących piętrzących się obowiązków. Nie muszą myśleć o tym, że kiedy odpoczywają, na ich biurku rośnie sterta rzeczy do zrobienia. Warto też na etapie planowania urlopu poinformować o nim z jak największym wyprzedzeniem nie tylko bezpośredniego przełożonego, ale także kolegów, podwładnych czy klientów. Najlepiej to zrobić parę tygodni wcześniej. To pozwoli wszystkim współpracownikom oswoić się z faktem, że wyjeżdżamy.
Zwykle jednak robimy odwrotnie: bierzemy więcej pracy przed samym urlopem, staramy się wykonać obowiązki na zapas, nadgonić. Wyjeżdżamy zmęczeni i zestresowani.
– To naprawdę bardzo powszechne zjawisko, szczególnie w Polsce. Ale fakt, że coś jest powszechne, nie oznacza, że to dla nas strategia dobra i pożyteczna.
Polacy ponoć pracują najwięcej w Europie, długo nazwanie kogoś pracoholikiem poczytywane było za komplement. Czy w związku z tym zjawisko stresu pourlopowego wygląda tak samo w Stanach Zjednoczonych, Polsce lub w Skandynawii, która testuje np. czterodniowy tydzień pracy i ma inne podejście do niej?
– Przekonanie, że pracoholizm jest cnotą, a odpoczynek objawem słabości, może wynikać po części z kręgu kulturowego, z którego się wywodzimy. Oczywiście w innych krajach też stykamy się z tym zjawiskiem. Jednak moje doświadczenie w pracy terapeutycznej zarówno z Polakami, jak i Brytyjczykami, Holendrami czy Irlandczykami, podpowiada mi, że my doświadczamy stresu pourlopowego trochę boleśniej. Zupełnie jakbyśmy mieli wgrane od pokoleń, że to wyłącznie praca kształtuje człowieka i nadaje jedyny sens życiu. Jeśli tak jest, nic dziwnego, że wielu z nas zwyczajnie trudno pogodzić się z tym, że w pewnym momencie po prostu trzeba odpocząć. Zauważam też zależność, że w tych częściach świata, gdzie na urlop wyjeżdża się częściej niż raz w roku, post-holiday blues nie jest aż taki uporczywy i dojmujący.
Dlaczego?
– Choć dla wielu z nas to niewygodny fakt, w większości jesteśmy potomkami i potomkiniami chłopów pańszczyźnianych, ludzi przyzwyczajonych do ciężkiej pracy, przywiązanych do miejsca, w którym żyli i pracowali, do ziemi, którą uprawiali. Dla wielu naszych przodków to oznaczało przywiązanie do pracy, która bardzo często była opresyjna. Swego rodzaju pozostałością po doświadczeniach dawnych pokoleń jest nasze nadmiarowe przywiązanie do pracy trudnej, wyniszczającej, a jednocześnie uzależniającej. Wciąż dla wielu z nas praca to główny element, który daje nam poczucie wartości i tożsamości. Niektórzy bez swojej obecnej pracy nie wyobrażają sobie życia.
Codzienna rutyna, choć nudna i czasem męcząca, daje nam poczucie bezpieczeństwa. Urlop nas z niej wytrąca. Co wtedy się dzieje?
– Decydując się na urlop, wielu z nas wychodzi poza swoją strefę komfortu, tego, co znane, utarte, codzienne. Wtedy stajemy przed serią trudnych decyzji: dokąd się wybrać, jak zapłacić za wycieczkę, gdzie znaleźć nocleg, polecieć czy pojechać, a także czy w ogóle jesteśmy gotowi wydać sporą sumę pieniędzy. Wszystko to może być stresujące. W dodatku, mimo że wielu z nas traktuje pracę jako formę opresji, daje nam ona pewne poczucie bezpieczeństwa, nawet jeśli często pozornego. Rutyna i powtarzalność sprawiają, że sporo osób łatwiej odnajduje się w codziennej rzeczywistości. Wstaję rano, idę do pracy, spędzam w niej osiem godzin, wracam, robię zakupy, gotuję obiad, zajmuję się domem i dziećmi, idę spać. To jest w miarę przewidywalne, dobrze znane, a więc potencjalnie niegroźne. W wakacje przerywamy tę rutynę. I choć robimy to, aby doświadczyć czegoś przyjemnego, i tak wówczas tracimy to swoiste poczucie bezpieczeństwa wynikające z powtarzalności.
Głos matki zawsze w głowie
Każdy z nas ma etapy w życiu, kiedy potrzebuje wsparcia, ale u ludzi o osobowości zależnej będzie to ciągła potrzeba.
Iwona Michalak-Jędrzejczak – psycholożka i certyfikowana psychoterapeutka
„Mam 40 lat i nadal słucham mamy”, „Zdanie matki jest dla mnie najważniejsze”, „Nie chcę sprawiać matce przykrości” – słyszałam od wielu kobiet w wieku między 30 a 65 lat. Część otwarcie prosi matkę o opinię, inne zastanawiają się w myślach, czy ich decyzja spotka się z jej aprobatą. Czy głos matki na zawsze zostaje nam w głowie?
– To nie musi być głos matki czy ojca, może też należeć do innych ważnych w naszym życiu osób. Głosy wewnętrzne mocno determinują schemat i styl naszego funkcjonowania. Ważna jest świadomość ich posiadania i umiejętność odpowiedzenia sobie na pytanie, kto jest autorem danych słów. Warto też zastanowić się, czy jako dorośli nadal chcemy traktować te głosy jako własne.
A co z tymi, którzy potrzebują taki głos doradczo-komentujący słyszeć z zewnątrz i ciągle pytają matkę o zdanie, bo w dorosłym życiu nie potrafią podejmować samodzielnych decyzji? Co oznacza pojęcie „osobowość zależna”?
– Osobowość zależna odnosi się do osób, u których można dostrzec tendencję do uzależniania od innych swoich decyzji, działań, a nawet myślenia. To, jak się definiują i jak traktują siebie, zależy od kogoś, drugi człowiek jest rodzajem lustra. I o ile przeglądanie się w takim lustrze może być wyrazem zdrowia psychicznego, bo często służy refleksji, o tyle w przypadku osobowości zależnej może być ubezwłasnowolniające. Takie osoby mogą mieć problem z podejmowaniem decyzji. Pozorną strefą komfortu jest dla nich ciągłe rozglądanie się i czekanie, żeby ktoś potwierdził, czy ich wybór jest słuszny. Każdy z nas ma etapy w życiu, w których potrzebuje wsparcia, natomiast u ludzi o osobowości zależnej będzie to ciągła potrzeba. Część z nich w pewnym momencie uświadamia sobie, że nie jest im z tym dobrze.
Czy to można zmienić?
– To każdy z nas jest autorem swojego życia i wszystko można zmienić, ale to zwykle długi proces. I przede wszystkim trzeba być uważnym na siebie. Pilnować, by nasze działania nie wynikały z tego, co ktoś nam podpowiada, tylko z naszej potrzeby.
Czy dobra jest tu metoda małych kroków, czyli zaczynanie od decyzji o mniejszej wadze, nim weźmiemy się za te o cięższym kalibrze?
– To bardzo dobry pomysł, pod warunkiem że jednostka sama podejmuje taką decyzję. Nie wtedy, gdy przyjaciółka, koleżanka czy psychoterapeuta mowie: „Zmień to” i ktoś na siłę to robi. Jeśli dane działanie nie jest uwewnętrznione, to i tak będzie związane z zewnątrzsterownością.
W wielu historiach pojawia się wątek dziecka walczącego o akceptację matki. Nie tylko w okresie dzieciństwa czy dojrzewania, ale też w dorosłym życiu. Czy to może być jedna z dróg do rozwinięcia się osobowości zależnej?
– To nie jest zero-jedynkowe. Nie można uznać, że jeśli ktoś zabiegał o akceptację rodzica, będzie osobowością zależną. Ale może to być ścieżka, która będzie prowadzić do takiej tendencji. Ryzyko jest wtedy szczególnie wysokie, gdy pojawia się nagroda. Wówczas ten schemat wygląda następująco: dążenie do akceptacji – podporządkowanie – uznanie przez rodzica, czyli nagroda. Dostajemy określony przekaz i tworzymy ścieżkę w mózgu: „To zachowanie powoduje, że mama jest zadowolona, że mnie kocha”.
Zastanawiam się, na ile ciągłe dążenie do akceptacji matki wpływa na to, że ktoś rozwija skłonność do perfekcjonizmu.
– Te wątki się ze sobą łączą. Dążenie do bycia idealnym bierze się stąd, że dziecko często dostaje komunikat: „Jesteś niewystarczający”. Próbuje więc zasłużyć na miłość. Czasem wymiarem tej miłości jest brak kary, a czasem lekkie muśnięcie, przytulenie, mały akt akceptacji. W opisanych historiach smutne jest to, że to tylko strzępy miłości. Ale dla tych dzieci, nastolatków i dorosłych – w ich wymiarze – lepsze jest to niż nic. Perfekcjonizm może wynikać z tego, że ktoś ciągle się stara i szuka różnych ścieżek, żeby zadowolić matkę. Ale też z tego, że jeśli ciągle wszystko jest na wysokim C i raz, drugi, trzeci wpada pochwała, czyli pozorna gratyfikacja od rodzica (bo to miłość warunkowa), to wytwarza się wysoki standard. A wtedy dochodzi do sytuacji, w których dziecko uważa się za mądre tylko wtedy, gdy dostaje szóstkę, nie gdy sześć minus.
Dlaczego często jest tak, że wszystko kumuluje się na jednym dziecku? Mam na myśli sytuacje, w których np. są cztery siostry i trzy wyprowadzają się z domu, a jedna zostaje z matką. Czuje się w powinności o nią dbać, w jakimś stopniu poświęcić jej swoje życie. Dlaczego pada akurat na nią?
Izabela O’Sullivan, Matka. O pierwszej, najważniejszej i nie zawsze łatwej relacji, Sensus, Katowice 2024
Nowy faszyzm nie ma już twarzy mężczyzny
Kryzys męskości często wykorzystują politycznie kobiety, jak Marine Le Pen we Francji czy Sue-Ellen Braverman w Wielkiej Brytanii.
Korespondencja z Karlowych Warów
Mark Cousins – (ur. w 1965 r.) znany z dzieł eksperymentalnych i dokumentalnych. Jego prace często poruszają tematy społeczne, polityczne i kulturowe („Marsz na Rzym” o faszyzmie, „Another Journey by Train” o brytyjskich neonazistach). Najnowszy film, „A Sudden Glimpse to Deeper Things”, zdobył główną nagrodę, czyli Kryształowy Globus, na zakończonym niedawno festiwalu w Karlowych Warach.
Jaką rolę odgrywa dziś kino?
– Kino jest formą snu. Świetnie sprawdza się w łączeniu nas z naszą podświadomością, z ego. Potrafi poddać analizie to, czego się boimy, co nas martwi. Pozwala doświadczyć tego w bezpiecznych warunkach. Podczas seansu w ciemnej sali kinowej możemy się wyluzować. Pozwolić, żeby zalały nas emocje, których unikamy poza kinem. Poddajemy się im, bo wiemy, że nie spotkają nas żadne konsekwencje. Pozwalamy sobie na strach, fantazję, gdybanie, jak wyglądałoby nasze życie, gdybyśmy byli w skórze bohatera. Łączymy się z pragnieniami i niepokojami, do których nie chcemy nawet się przyznać. Kino pozwala nam dotrzeć do dzikiej i nieujarzmionej części naszej natury.
Czyli wciąż ma ono znaczenie? Wiele osób utyskuje, że to już tylko chłam na platformach streamingowych.
– Pytanie, które należy sobie zadać, odnosi się do kreatywności. Pesymiści mówią, że kino umarło i został nam tylko streaming. Ale wystarczy się rozejrzeć, żeby dostrzec, że w tylu miejscach na świecie zachodzą ciekawe zjawiska. Każdy film, który zrobią Radu Jude z Rumunii albo Apichatpong Weerasethakul z Tajlandii, to wydarzenie. Kino nadal jest zasilane przez takich twórców.
Dawniej czytałem artykuły korespondentów z Cannes czy z Wenecji, a potem trzeba było czekać długie miesiące, aż te filmy się zobaczy. Dzisiaj filmów jest tyle, że człowiek nie nadąża z oglądaniem bieżących premier.
– Widzę, że ktoś tu jest nostalgiczny. Niebezpiecznie jest patrzeć w przeszłość. Warunki, w jakich odkrywaliśmy kino, wcale nie były idealne, miały mnóstwo wad, których z czasem zdajemy się nie dostrzegać. Popatrzyłbym na współczesność z odwrotnej perspektywy. Żyjemy w czasach idealnych do zakochiwania się w kinie, bo jeśli właśnie przeczytałem o filmie „La Strada” Felliniego, to mogę dotrzeć do niego w pięć minut. Kiedy czytałem w młodości o arcydziele Orsona Wellesa „Obywatel Kane”, musiałem czekać aż 10 lat, zanim udało mi się je zobaczyć. Oczywiście, że ten czas oczekiwania rozbudzał apetyt na filmy. Ale naprawdę wolałbym obejrzeć „Obywatela Kane’a”, kiedy miałem 12 lat, niż jako 22-latek.
Pamiętajmy o krajach, w których nie ma zbyt wielu kin, takich jak Arabia Saudyjska, albo gdzie panuje reżim polityczny – ludzie mogą dotrzeć do każdego rodzaju kina dzięki czarnemu rynkowi w internecie. Za mojej młodości nie było nawet czarnego rynku
Odporność ponad wszystko
Zdolność do odczuwania szczęścia zależy od umiejętności regulowania negatywnych emocji.
„Moje dzieci powinny być szczęśliwsze, niż są – słyszę od pewnej matki. – Mają wszystko, czego mogłyby potrzebować, a mimo to byle drobiazgi wyprowadzają je z równowagi”.
„Córka ma dopiero siedem lat… a już zamartwia się z powodu wielkich problemów, takich jak bezdomność, śmierć czy niesprawiedliwość na świecie”, mówi w moim gabinecie ojciec innego dziecka. – Zawsze jej powtarzam: Przestań się martwić! Pomyśl o wszystkich dobrych rzeczach, które masz. A mimo to moje dziecko nie może spać po nocach”.
„Byłam samotnym i smutnym dzieckiem – przyznaje kolejna matka, z którą rozmawiam. – Nie chcę, żeby moje dzieci doświadczały tego samego, czego ja doświadczałam od rodziców. Mój partner złości się na mnie, mówi, że zawsze wyciągam je z każdej opresji albo nadmiernie ułatwiam im życie. Czy to naprawdę tak źle? Czy pani nie chce, żeby pani dzieci były szczęśliwe?”.
Czy chcę, żeby moje dzieci były szczęśliwe? Jasne! Oczywiście! A mimo to uważam, że żadne z tych rodziców nie mówi o szczęściu. Myślę, że chodzi im o coś głębszego. Zastanówmy się: co tak naprawdę decyduje o tym, że czujemy się szczęśliwi?
Czy jeśli usuniemy z życia dziecka wszelkie troski, zapewnimy mu nieustanne dobre samopoczucie, będzie umiało samodzielnie dążyć do szczęścia? Co mamy na myśli, mówiąc: „Chcę tylko, żeby moje dziecko było szczęśliwe”? O co nam chodzi, gdy mówimy komuś: „Rozchmurz się!” albo: „Masz tyle powodów do szczęścia!”, albo: „Czy nie możesz po prostu być szczęśliwy?”.
Osobiście uważam, że kiedy tak mówimy, chodzi nam nie tyle o odczuwanie szczęścia, ile o unikanie lęku i stresu. Ale skupiając się na szczęściu, ignorujemy wszystkie inne emocje, które prędzej czy później zagoszczą w życiu dziecka – co oznacza, że nie uczymy go sobie z nimi radzić. Powtórzmy raz jeszcze: to, czy i jak nauczymy dzieci (przez interakcje z nimi) odnajdować się w obliczu bólu czy przeciwności losu, wpłynie na to, jak będą myślały o sobie i o swoich problemach przez kolejne dekady.
Nigdy nie spotkałam rodzica, który nie pragnąłby dla swojego dziecka wszystkiego, co najlepsze. Ja też chcę dla moich dzieci jak najlepiej! A mimo to nie uważam, że najważniejsze, by „po prostu były szczęśliwe”. Moim zdaniem odporność na przeciwności losu ma większą wartość niż szczęście. W gruncie rzeczy zdolność do odczuwania szczęścia zależy od umiejętności regulowania negatywnych emocji. Zanim poczujemy się szczęśliwi, musimy się czuć bezpieczni. Czemu więc nie nauczymy się najpierw regulować tego, co nieprzyjemne? Dlaczego nie da się po prostu raz na zawsze pokonać wszystkich innych emocji? Tak byłoby o wiele łatwiej! Niestety, podobnie jak w innych dziedzinach życia, w wychowywaniu dzieci to, co najważniejsze, wymaga ciężkiej pracy i czasu. Nie jest łatwo pomóc dziecku nabrać odporności, ale z pewnością warto to zrobić. (…)









