Tag "skrajna prawica"
Kamala Harris w Białym Domu
Czy to się może udać?
Korespondencja z USA
Niosąca nadzieję i patrząca w przyszłość Kamala Harris ma szansę powtórzyć sukces Baracka Obamy. Podbija serca młodych, ale jej wygrana będzie zależeć od tego, czy reszta Stanów Zjednoczonych jest równie gotowa porzucić kryteria osobowości i płci i wkroczyć w erę post-MeToo.
Dzień po ogłoszeniu, że kandydatem na demokratycznego wiceprezydenta będzie gubernator Minnesoty Tim Walz, centrum opinii i analizy politycznej Cook Political Report (CPR) ogłosiło prognozę, że Kamalę Harris poprą w wyborach trzy tzw. stany wahające się: Arizona, Georgia i Newada. – Pierwszy raz od dawna demokraci są zjednoczeni i zmobilizowani, podczas gdy republikanie zdezorientowani. Błędy popełnione przez Trumpa i jego nominata na wiceprezydenta, J.D. Vance’a, przekierowały uwagę wyborców z wieku Bidena na to, w jaki sposób Trump staje się w wyborach obciążeniem – uzasadniła swoją ekspertyzę szefowa centrum Amy Walter.
Dlaczego ta wiadomość zelektryzowała Amerykę, szczególnie tę głosującą liberalnie? Po pierwsze, Cook Political Report jest ośrodkiem niezależnym i cieszy się zasłużoną renomą medium o niebywale wysokiej trafności prognoz – w jego 37-letniej historii jeszcze nigdy nie spadła poniżej 95%. Po drugie zaś, o wynikach wyborów już od dawna przesądzają w USA właśnie wyborcy ze swing states, co wiadomo na podstawie trendów głosowania i analiz demograficznych.
Wszystko przez specyficzne ustawienia amerykańskiego systemu wyborczego. Prezydenta wyłania tu bowiem nie głosowanie powszechne, ale Kolegium Elektorów – jego członkowie głosują na tego kandydata, który wygrał wybory powszechne w ich stanie. Diabeł tkwi w szczegółach. Każdy stan wysyła do Waszyngtonu tylu elektorów, ilu ma kongresmenów i senatorów. Senatorów zaś – bez względu na to, czy mówimy o prawie 40-milionowej Kalifornii, czy niespełna półmilionowym Wyoming – wszędzie jest tyle samo, czyli dwójka. Widać więc wyraźnie, że szczególne moce wyborcze przypadają w udziale stanom mniejszym i prowincjonalnym. Zwycięstwo Trumpowi w 2016 r. dały Michigan, Pensylwania, Wisconsin, Floryda, Ohio i Iowa, które w latach 2008 i 2012 głosowały na Obamę. Joe Biden wygrał cztery lata później dzięki „zbiegłym” z obozu Trumpa stanom Michigan, Pensylwania i Wisconsin, a także głosującym wcześniej konserwatywnie Arizonie i Georgii.
Choć rolę w rezygnacji Bidena z dalszego udziału w wyborach bez wątpienia odegrała partyjna wierchuszka, decydującym czynnikiem były właśnie złe doniesienia ze stanów wahających się. One też przesądziły o tym, że Kamala Harris na swojego zastępcę wybrała człowieka jak najatrakcyjniejszego dla niezdecydowanej prowincji: pochodzącego z rolniczej Nebraski, ale zarazem otrzaskanego w polityce tzw. pasa rdzy – królestwa klasy robotniczej ciągnącego się od Midwestu po północno-wschodnie rubieże kraju.
W ramach wyborczej ciekawostki dodam, że o wynikach wyborów tak naprawdę przesądzi zaledwie ok. 80 tys. osób, które zmienią lub określą swoją postawę polityczną w ostatniej chwili. W kraju mającym niemal 330 mln obywateli to niecałe 0,5% uprawnionych do głosowania.
Ocena CPR bez wątpienia umacnia pozycję Harris w wyścigu i potwierdza, że mamy do czynienia z fenomenem. Kandydatka, której własna partia odmawiała zdolności pokonania Trumpa, teraz pomaga tej partii przegrupować się i zjednoczyć, zyskuje też sympatię kluczowego segmentu wyborców niezdecydowanych. Nie ma co jednak się łudzić, droga do Białego Domu jest jeszcze daleka. Harris czekają trzy miesiące kampanii, a tę przecież będą kształtować również niepokoje poza granicami Stanów Zjednoczonych. Spróbujmy jednak odpowiedzieć na pytanie, co daje nadzieję na wygraną Kamali Harris, a co działa na jej niekorzyść.
Podwójne więzy i ambiwalentny seksizm.
Zacznijmy od „przeszkody” najbardziej oczywistej – czyli od tego, że Kamala Harris jest kobietą.
Na prezydentkę, bez względu na kolor jej skóry i pochodzenie, Amerykanki czekają od dawna, a liczba pań, które stawały do walki o Biały Dom, idzie już w dziesiątki. Niestety, wciąż bez powodzenia, bo jak się przekonujemy za każdym razem, nogę podstawiają im nie tyle nawet patriarchalne nawyki kulturowo-obyczajowe, ile trwałość, zwłaszcza na prowincji, szablonu, z którego prezydent powinien być wycięty. Upraszczając, powinna to być osoba silna i roztaczająca aurę nieugiętości, a także wygrażająca pięścią wszystkim, którym marzy się odebranie Ameryce jej potęgi i wielkości. Ten tok rozumowania to pokłosie panującej szczególnie wśród starszych pokoleń tęsknoty za okresem „złotego powojnia”, kiedy to pod rządami silnych mężczyzn Ameryka kwitła, a statystycznemu zjadaczowi chleba powodziło się.
I tak z kampanii na kampanię nieustannie oglądamy szablonową, niektórzy mówią nawet wprost: „maczystyczną”, grę pod publiczkę wszystkich kandydatów, co z góry przesądza o losie kandydatek. Znana lingwistka Robin Lakoff, autorka kultowej książki „Language and Woman’s Place” (Język i miejsce kobiety), już pół wieku temu nazwała to zjawisko double bind – podwójnymi więzami, którymi pętane są polityczki. „Jeśli jakąś rolę podświadomie łączymy z jakimiś konkretnymi cechami, to człowiek, który tych cech nie posiada, nawet gdyby odgrywał tę rolę najlepiej na świecie, będzie nam się wydawał nieautentyczny”, pisze Robin Lakoff.
Po kampanii Hillary Clinton, która w 2016 r. przegrała z Donaldem Trumpem, bo rzekomo „nie inspirowała”, eksperci wprowadzili do słownika wyborczego kolejną pozycję: ambiwalentny seksizm – termin ukuty w 1996 r. przez parę psychologów, Petera Clicka i Susan Fiske. Opisuje on postawę mężczyzny, który wspiera kobietę, gdy ta realizuje się w tzw. tradycyjnych rolach kobiecych, ale przejawia wobec niej wrogość, gdy kobieta dąży do władzy bądź szuka realizacji w profesjach tradycyjnie przypisywanych mężczyznom.
Nowy faszyzm nie ma już twarzy mężczyzny
Kryzys męskości często wykorzystują politycznie kobiety, jak Marine Le Pen we Francji czy Sue-Ellen Braverman w Wielkiej Brytanii.
Korespondencja z Karlowych Warów
Mark Cousins – (ur. w 1965 r.) znany z dzieł eksperymentalnych i dokumentalnych. Jego prace często poruszają tematy społeczne, polityczne i kulturowe („Marsz na Rzym” o faszyzmie, „Another Journey by Train” o brytyjskich neonazistach). Najnowszy film, „A Sudden Glimpse to Deeper Things”, zdobył główną nagrodę, czyli Kryształowy Globus, na zakończonym niedawno festiwalu w Karlowych Warach.
Jaką rolę odgrywa dziś kino?
– Kino jest formą snu. Świetnie sprawdza się w łączeniu nas z naszą podświadomością, z ego. Potrafi poddać analizie to, czego się boimy, co nas martwi. Pozwala doświadczyć tego w bezpiecznych warunkach. Podczas seansu w ciemnej sali kinowej możemy się wyluzować. Pozwolić, żeby zalały nas emocje, których unikamy poza kinem. Poddajemy się im, bo wiemy, że nie spotkają nas żadne konsekwencje. Pozwalamy sobie na strach, fantazję, gdybanie, jak wyglądałoby nasze życie, gdybyśmy byli w skórze bohatera. Łączymy się z pragnieniami i niepokojami, do których nie chcemy nawet się przyznać. Kino pozwala nam dotrzeć do dzikiej i nieujarzmionej części naszej natury.
Czyli wciąż ma ono znaczenie? Wiele osób utyskuje, że to już tylko chłam na platformach streamingowych.
– Pytanie, które należy sobie zadać, odnosi się do kreatywności. Pesymiści mówią, że kino umarło i został nam tylko streaming. Ale wystarczy się rozejrzeć, żeby dostrzec, że w tylu miejscach na świecie zachodzą ciekawe zjawiska. Każdy film, który zrobią Radu Jude z Rumunii albo Apichatpong Weerasethakul z Tajlandii, to wydarzenie. Kino nadal jest zasilane przez takich twórców.
Dawniej czytałem artykuły korespondentów z Cannes czy z Wenecji, a potem trzeba było czekać długie miesiące, aż te filmy się zobaczy. Dzisiaj filmów jest tyle, że człowiek nie nadąża z oglądaniem bieżących premier.
– Widzę, że ktoś tu jest nostalgiczny. Niebezpiecznie jest patrzeć w przeszłość. Warunki, w jakich odkrywaliśmy kino, wcale nie były idealne, miały mnóstwo wad, których z czasem zdajemy się nie dostrzegać. Popatrzyłbym na współczesność z odwrotnej perspektywy. Żyjemy w czasach idealnych do zakochiwania się w kinie, bo jeśli właśnie przeczytałem o filmie „La Strada” Felliniego, to mogę dotrzeć do niego w pięć minut. Kiedy czytałem w młodości o arcydziele Orsona Wellesa „Obywatel Kane”, musiałem czekać aż 10 lat, zanim udało mi się je zobaczyć. Oczywiście, że ten czas oczekiwania rozbudzał apetyt na filmy. Ale naprawdę wolałbym obejrzeć „Obywatela Kane’a”, kiedy miałem 12 lat, niż jako 22-latek.
Pamiętajmy o krajach, w których nie ma zbyt wielu kin, takich jak Arabia Saudyjska, albo gdzie panuje reżim polityczny – ludzie mogą dotrzeć do każdego rodzaju kina dzięki czarnemu rynkowi w internecie. Za mojej młodości nie było nawet czarnego rynku
W Europie zaraza
Sukces, jaki Nowy Front Ludowy odniósł we Francji 7 lipca, przestał mnie już ekscytować. Nie dlatego, bym był dyżurnym pesymistą, lecz dlatego, że do pesymizmu skłania rzeczywistość. Partia Le Penów (najpierw ojca, potem córki) systematycznie, od lat, zyskuje na popularności. Choć lokuje się dziś w Zgromadzeniu Narodowym na trzecim miejscu, jest jednak silniejsza niż kiedykolwiek. A w Parlamencie Europejskim już teraz stała się trzonem Patriotów dla Europy – grupy, w skład której wchodzą m.in. Fidesz Viktora Orbána, Vox Santiaga Abascala, Partia Wolności Geerta Wildersa czy Liga Mattea Salviniego. „Patrioci” są w Parlamencie Europejskim trzecią siłą, zdystansowali prawicowych Konserwatystów i Reformatorów, którym ton nadają Fratelli d’Italia (Bracia Włosi) Giorgii Meloni, a w których lokuje się też polskie PiS. Czy PiS bliżej do Meloni, czy do Orbána? To się okaże.
Identyczny wzrost prawicy występuje u polskich sąsiadów. Na Węgrzech Orbána „demokracja nieliberalna” już dawno się zakorzeniła (choć ostatnio jest kontestowana przez nowe ugrupowanie Pétera Magyara), na Słowacji Roberta Ficy dopiero co zakiełkowała na nowo. Rzec można: oś Budapeszt-Bratysława odtwarza Węgry w ich historycznym kształcie – czy takie skojarzenie rzeczywiście podoba się Słowakom? Tymczasem w Niemczech Alternative für Deutschland jeszcze wprawdzie nie rządzi, lecz i tu wyrasta na trzecią siłę. I oto kolejne pytanie: czy w Polsce uchronimy się od wiatrów z zachodu i południa? Ba, ale czy uchronimy się od wiatrów z północy i wschodu? Wszak graniczymy z krajami coraz mniej różniącymi się od despotii: na północy z Rosją, na wschodzie z Białorusią. Z sąsiadów Polski najmniej eurosceptycyzmu wykazuje Litwa, bo nawet Czechy mają ANO Andreja Babiša, które przystąpiło do „Patriotów”.
Stracone mandaty
W Europie Polska jest ewenementem – miejsce lewicy i liberalnego centrum zajęło ugrupowanie Donalda Tuska/
Chociaż III Rzeczpospolita powstała głównie dzięki ludziom lewicy (tej rządzącej w PRL i tej opozycyjnej), którzy potrafili się porozumieć przy Okrągłym Stole – dominują w państwie elity o przekonaniach prawicowych, co w polskich warunkach oznacza przede wszystkim antykomunizm i klerykalizm, a coraz częściej także nacjonalizm. Zaczęło się to już w pierwszej dekadzie III RP, choć jeszcze wtedy możliwe było dwukrotne zwycięstwo Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich i SLD w parlamentarnych. Jednak po 20 latach polską scenę polityczną całkowicie zdominowały różne odmiany prawicy – od umiarkowanej spod znaku PO i PSL, przez coraz bardziej radykalne PiS, po różne odmiany prawicowej skrajności, które obecnie zgromadziły się pod szyldem Konfederacji.
Najbardziej wymowną ilustracją coraz większego przechyłu polskiej polityki w prawą stronę są wybory do Parlamentu Europejskiego. To akurat ten rodzaj wyborów, który nie decyduje bezpośrednio o losach Polski, dlatego stanowi znakomitą okazję do „policzenia swoich zwolenników” i zapewnienia partyjnym działaczom synekur bez konieczności odpowiadania za przyszłość państwa.
9 czerwca Polacy po raz piąty wybrali swoich przedstawicieli do Parlamentu Europejskiego. I pomimo upływu 20 lat od pierwszych eurowyborów, w których mogliśmy głosować, obraz Polski jako kraju zdominowanego przez prawicę pozostaje niezmienny, a nawet się umacnia. Bo właśnie w 2004 r. – mimo że Polską rządzili prezydent Aleksander Kwaśniewski i premier Marek Belka – wybory europejskie po raz pierwszy wygrały siły opozycyjne wobec lewicy. Pierwsze miejsce zajęła Platforma Obywatelska, której liderami – obok Donalda Tuska – byli wtedy Jan Rokita i Zyta Gilowska. Wśród jej pierwszych 15 europosłów prawdziwą gwiazdą okazał się były premier Jerzy Buzek, który raptem trzy lata wcześniej sromotnie przegrał wybory parlamentarne jako lider powszechnie znienawidzonej Akcji Wyborczej Solidarność i autor „czterech wielkich reform”. Ale w 2004 r. Buzka wskazało już 173 tys. mieszkańców Górnego Śląska – co stanowiło rekord w skali kraju – i w kolejnych trzech głosowaniach wynik ten się poprawiał (w 2019 r. – 422 tys. osób). Dopiero w tym roku 84-letni Buzek odszedł na polityczną emeryturę.
Długi postój na czerwonym
Gdyby mogli, niemieccy wyborcy wywieźliby Olafa Scholza i jego koalicjantów na taczkach.
Wyniki ostatnich wyborów do Parlamentu Europejskiego nie zdradzają na razie pełnej skali kryzysu. Chociaż pierwsze miejsce i spokojna dominacja CDU z 30% poparcia to sam w sobie twardy orzech do zgryzienia, a jeszcze doszło do tego zajęcie drugiego miejsca przez radykałów z AfD. Sumarycznie dwie główne partie prawicowej opozycji zdobyły ponad 45% poparcia, wprowadzając do Brukseli 44 deputowanych (Niemcom w europarlamencie przysługuje 96 miejsc). Dla porównania – wynik koalicji SPD, Zielonych i liberałów z FDP, nazywanej od barw partyjnych koalicją świateł drogowych, wyniósł łącznie 29%.
Tyle pierwsze dane, dla rozkładu sił w krajowej polityce mają one jednak umiarkowaną przydatność. Wybory do Parlamentu Europejskiego to w końcu specyficzna elekcja, z definicji premiująca partie radykalne, najczęściej eurosceptyczne. Krytyką Brukseli łatwo się wyróżnić, a zdemobilizowany z reguły elektorat łatwiej przyciągnąć do urn obietnicami tyleż głośnymi, co niemającymi szans na realizację. Partie radykalne nawet w tym nowym rozdaniu nie będą miały najprawdopodobniej żadnego wpływu na nominacje na kluczowe stanowiska unijne.
Zrobił kilka zdjęć i zszedł ze sceny.
Analiza tego, co 9 czerwca zamanifestowali niemieccy obywatele, pokazuje, że rząd Olafa Scholza stracił społeczną legitymację do rządzenia.
Już dzień po głosowaniu, powołując się na dane exit poll, portal Politico informował, że aż milion Niemców, którzy w 2021 r. poparli w wyborach do Bundestagu jedną z trzech partii rządzących, tym razem wskazało AfD. To dzwonek alarmowy dla progresywnego establishmentu, wszak radykałowie pod przewodnictwem Alice Weidel są partią nie tyle eurosceptyczną, ile momentami otwarcie proputinowską, sprzeciwiającą się jakiejkolwiek systemowej pomocy dla Ukrainy ze strony Berlina. A przecież zarówno Scholz, jak i główni liderzy Zielonych – wicekanclerz Robert Habeck i szefowa MSZ Annalena Baerbock, a także minister finansów, lider FDP Christian Lindner, popierają ogólnoeuropejski konsensus w sprawie uzbrajania Kijowa przeciwko rosyjskiej agresji.
Dryfowanie w stronę mielizny
Triumf skrajnej prawicy w wyborach do Parlamentu Europejskiego nie doprowadzi do znaczących przetasowań.
To właściwie jedyny trend widoczny od Portugalii po Polskę. Partie tzw. dalekiej prawicy, często wywodzące się ze środowisk radykalnych, miejscami antydemokratycznych, zyskały sporo miejsc w nowym Parlamencie Europejskim. Najbardziej wyraziste były oczywiście triumfy w dużych krajach – miejscami wywołały trzęsienia ziemi na lokalnych scenach politycznych.
31% poparcia dla Zjednoczenia Narodowego, co było wynikiem dwukrotnie wyższym niż uzyskany przez koalicję rządową z prezydencką partią Odrodzenie, pchnęło Emmanuela Macrona do rozwiązania parlamentu i rozpisania przyśpieszonych wyborów. W Niemczech AfD, partia otwarcie proputinowska i antyeuropejska, zdobyła niemal 16% głosów, zajmując drugie miejsce i pokonując socjalistów z SPD, największego gracza w koalicji rządzącej.
Dwa pierwsze miejsca zajęte w belgijskim głosowaniu przez radykałów doprowadziły do dymisji premiera Alexandra De Croo. W Hiszpanii urósł Vox, w Polsce historyczny wynik osiągnęła Konfederacja. W Portugalii, w której ugrupowania radykalne niemal nie istniały i która przez dekady pozostawała bastionem lewicy, partia Chega (co tłumaczy się jako Dość) też zajęła trzecie miejsce, wprowadzając do Brukseli dwóch deputowanych.
Cienka czerwona linia.
Na poziomie Parlamentu Europejskiego wygląda to jeszcze mocniej, zwłaszcza po dokładnej analizie. Nominalnie ugrupowania uchodzące za bardzo lub radykalnie prawicowe mają łącznie 131 mandatów, bo tyle zdobyły razem istniejące już frakcje Tożsamość i Demokracja (ID) oraz Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy (EKR).
Biorąc pod uwagę fakt, że parlament liczy 720 deputowanych, a do większości koalicja pod przewodnictwem Ursuli von der Leyen potrzebuje 361 głosów, teoretycznie prawica nie powinna odegrać ważnej roli. Faktycznie jednak jej stan posiadania może być znacznie większy. Aż 97 miejsc, o 35 więcej niż w poprzedniej kadencji, przypada w tej chwili partiom bez przynależności frakcyjnej. W tej grupie znajdują się właśnie AfD, Konfederacja, ale też bułgarscy prawicowcy z partii, która także nosi nazwę Odrodzenie, czy Fidesz Viktora Orbána, usunięty w minionej pięciolatce z Europejskiej Partii Ludowej (EPP). Jeśli zsumować te liczby i uznać skrajną prawicę za całość, byłaby ona zapewne silniejsza od EPP, która może liczyć na 189 mandatów (o 13 więcej niż poprzednio).
Radykalna prawica zwiera szyki
Włosi nadal traktują UE jak złą macochę, a do Parlamentu Europejskiego może trafić z tego kraju wiele kontrowersyjnych postaci.
Korespondencja z Włoch
W dniach od 6 do 9 czerwca 2024 r. ponad 350 mln obywateli 27 krajów członkowskich UE będzie mogło wybrać swoich przedstawicieli do Parlamentu Europejskiego. To najważniejsze wybory w historii UE, decydujące o jej przyszłości. Transformacja ekologiczna i cyfrowa, wspólna polityka migracyjna, obronność europejska, wzrost gospodarczy i konkurencyjność są głównymi wyzwaniami, którym musi sprostać wspólna Europa. W tym historycznym momencie, naznaczonym radykalnymi zmianami, rosnącą niepewnością co do przyszłości i zagrożeniem wojną nie wszyscy jednak zdali sobie sprawę z wagi nadchodzących wyborów, traktując je jedynie jako przedłużenie rywalizacji na krajowym podwórku. Tak właśnie jest we Włoszech.
„Drodzy homoseksualiści, nie jesteście normalni”, „feministki to współczesne wiedźmy”, „nawet jeśli mamy drugie pokolenie Włochów o migdałowych oczach, kantoński ryż i sajgonki nie są częścią tradycyjnej kuchni włoskiej” – to tylko niektóre perełki z książki „Il mondo al contrario” (Świat do góry nogami) autorstwa gen. Roberta Vannacciego, najbardziej kontrowersyjnego włoskiego kandydata do europarlamentu. Wojskowy napisał i opublikował ją sam na Amazonie, a jego dzieło stało się bestsellerem, sprzedając się w 200 tys. egzemplarzy. Toskańczyk, lat 56, z których 37 poświęcił służbie wojskowej, dochodząc do stopnia generalskiego w 186. Dywizji Spadochroniarzy „Folgore” (Błyskawica), jednej z trzech brygad lekkiej piechoty włoskiej armii, brał udział w misjach wysokiego ryzyka w Somalii, Afganistanie oraz Iraku i wie, co to rzemiosło wojenne.
Po opublikowaniu książki 28 lutego br., został zawieszony w służbie przez ministra obrony Guida Crosetta. Według włoskiego MON Vannacci wykazał „niedobór poczucia odpowiedzialności” i zagroził „prestiżowi i reputacji wojska”. Dla Mattea Salviniego, lidera Ligi, wicepremiera oraz ministra infrastruktury i transportu, gen. Vannacci to jednak najlepsze nazwisko, w które warto zainwestować w wyborach europejskich w czerwcu. Salvini obsadził go jako jedynkę we wszystkich pięciu włoskich okręgach wyborczych, pomimo niezadowolenia części swojej partii. Tym samym z generałem macho, homofobem i rasistą związał swoją przyszłość polityczną, widząc, iż jego własna popularność mocno spada.
Radykalizując się, Salvini próbuje odebrać głosy Giorgii Meloni, która stała się bardziej umiarkowana i proeuropejska. Tezy, które do tej pory według kryteriów europejskich uznawano za ekstremizm, ksenofobię, rasizm, homofobię i maczyzm, teraz w ramach wyborów do PE są oswajane i normalizowane we Włoszech. „Gej, masochista, weganin, zjadacz psów i kotów jest ekscentrykiem, lecz w imię równości muszą być przed nim otwarte wszystkie drzwi, ale przynajmniej nie powinien on afiszować się ze swoją ekscentrycznością w odniesieniu do powszechnych zachowań i wartości. A powszechne oznacza także normalne w tym sensie, że należą one do zdecydowanej większości i są przez nią podzielane”, napisał gen. Roberto Vannacci w swoim wiekopomnym dziele.
Dziś Haiti, jutro USA?
Prawdziwa rzeź nastąpi, jeśli Trump wygra wybory. Zapowiedział już przemoc jako zasadę organizującą jego drugą kadencję.
Prezentowane fragmenty artykułu pochodzą z witryny internetowej TomDispatch.com, gdzie John Feffer regularnie publikuje. Jest on jednym z dyrektorów w waszyngtońskim, progresywnym think tanku Institute for Policy Studies. Ma na koncie kilka niespolszczonych, interesujących książek politycznych. To m.in. opublikowana w 2017 r. „Aftershock: A Journey Into Eastern Europe’s Broken Dreams” (Wstrząs wtórny. Wyprawa do niespełnionych marzeń Europy Wschodniej) oraz praca o globalnej sieci skrajnej prawicy i lewicowej reakcji na jej istnienie. Ta ostatnia ukazała się w 2021 r. pod tytułem „Right Across the World: The Global Networking of the Far-Right and the Left Response”. Feffer może także się pochwalić autorstwem dystopijnej trylogii Splinterlands (Odłamki). Jego polityczne zapatrywania wyraża przynależność do Demokratycznych Socjalistów Ameryki.
W poniższych rozważaniach Feffer roztacza pesymistyczną wizję przyszłości Ameryki, jeśli do władzy ponownie dojdzie Donald Trump. Lekceważenie dla rządów prawa niejednokrotnie demonstrowane przez byłego prezydenta oraz naturę jego przywództwa porównuje z podejściem do prawa i sposobem sprawowania władzy w gangach. To bardzo mocne porównanie. Na ile zasadne, można ocenić, zagłębiając się w argumentację Feffera. Całość obszernego artykułu, który ukazał się 18 kwietnia br., dostępna jest pod adresem tomdispatch.com/haiti-today-america-tomorrow/.
Haiti jest pogrążone w chaosie. Od ośmiu długich lat nie ma prezydenta, parlamentu ani wyborów. Niedawno wybrany premier Ariel Henry ogłosił ostatnio rezygnację ze stanowiska, gdy po podróży do Gujany nie mógł wrócić do kraju na skutek przemocy gangów na lotnisku w Port-au-Prince. Haiti jest najbiedniejszym krajem w regionie. Jego bogactwa zostały złupione przez kolonialnych zarządców, amerykańskie siły okupacyjne, korporacyjnych drapieżców i rodzimych autokratów. Jakby tego było mało, w ostatnich latach kraj ten nawiedziła niemal biblijna seria plag. Dwukrotnie, w 1991 i w 2004 r., w wyniku zamachu stanu obalony został pierwszy demokratycznie wybrany przywódca Jean-Bertrand Aristide. Trzęsienie ziemi w 2010 r. zabiło setki tysięcy ludzi, pozbawiając dachu nad głową 1,5 mln Haitańczyków (całość populacji to mniej niż 10 mln). Na skutek tego trzęsienia ziemi prawie milion ludzi zaraziło się cholerą, co było największym wybuchem tej choroby w historii (…). Dopełnieniem owych katastrof był huragan Matthew, który uderzył w Haiti w 2016 r. (…) Obecnie zaś kraj został przejęty przez gangi, które jako jedyne zdolne są do świadczenia skromnych usług od dawna cierpiącej ludności Haiti. Największym dobrem eksportowym kraju stali się ludzie. Każdy, kto ma pieniądze, znajomości i wystarczającą dozę odwagi, uciekł, choć ci, którzy jakimś cudem dotarli do USA, zbyt często są deportowani (…).
Rozpruwanie Ameryki
Szwy trzymające ze sobą społeczeństwo puszczają jeden po drugim i jeśli nic się nie zmieni, rozpad będzie tylko kwestią czasu Rzesze Amerykanów gotowe są zaakceptować przemoc w życiu politycznym. Prawie 20% sądzi, że „prawdziwi patrioci mają prawo użyć przemocy, żeby ocalić kraj”. Jak w każdej kwestii, także i tu widać różnice między wyborcami obu partii. Uważa tak znacznie więcej republikanów – 30% – niż demokratów, ale nawet wśród tych drugich jest to aż 11%. Wśród republikanów
Tykająca bomba
Polityczny TikTok w Europie to królestwo skrajnej prawicy. Czy ma to jakiekolwiek znaczenie poza internetem? Użytkownicy, którym nazwisko właściciela tego konta nic nie mówi, mogliby pomyśleć, że widzą wytwór sztucznej inteligencji. Młody, przystojny chłopak w kasku budowlanym, przeliczający banknoty euro. Grupa młodych ludzi idąca drogą pomiędzy polami, w kierunku zachodzącego słońca. Mężczyzna w tradycyjnym bawarskim stroju, dumnie spoglądający na górski krajobraz. To tylko okładki, pierwsze klatki filmików, a za nimi kryje się kilkanaście sekund płomiennego politycznego