Tag "SLD"

Powrót na stronę główną
Historia

Jak w 1995 r. wybraliśmy przyszłość

Aleksandra Kwaśniewskiego środowiska postsolidarnościowe atakowały w stopniu, jakiego nie widziano po 1989 r.

30 lat temu Polacy po raz drugi w swojej historii wybierali prezydenta. Wybory, które odbyły się w listopadzie 1995 r., zasadniczo różniły się jednak od tych sprzed pięciu lat. Te z 1990 r. były całkowitym eksperymentem i pozostały takim do końca: brak ustabilizowanych partii politycznych (co spowodowało udział w pierwszej turze zaledwie sześciu kandydatów, którzy zdołali zebrać co najmniej 100 tys. podpisów), przekonanie o nieuchronnym zwycięstwie Lecha Wałęsy, którego ambicje były jedynym powodem skrócenia kadencji gen. Jaruzelskiego, wreszcie szok związany z klęską premiera Tadeusza Mazowieckiego i wejściem do drugiej tury polonijnego populisty Stanisława Tymińskiego.

Pięć lat później Polska była w zupełnie innym miejscu. Przeżyliśmy cztery rządy postsolidarnościowe, których coraz mniej akceptowana społecznie polityka jesienią 1993 r. utorowała drogę do władzy opozycyjnym partiom wyrosłym z PRL – lewicy i ludowcom. Koalicja rządowa SLD-PSL była o wiele bardziej stabilna i przewidywalna niż jej centroprawicowe poprzedniczki z Sejmu I kadencji. Dysponowała bowiem wyraźną większością parlamentarną i doświadczonymi kadrami, a przede wszystkim odpowiedzialnym przywództwem, w którym wyróżniał się lider Sojuszu Lewicy Demokratycznej Aleksander Kwaśniewski.

W sytuacji, gdy niemal cała prawica znalazła się poza Sejmem i zajmowała się ciągłym „jednoczeniem” poprzez kolejne kłótnie i podziały, jedynym istotnym problemem dla koalicji rządowej był prezydent Wałęsa. Tak zwana mała konstytucja z 1992 r. dawała mu niebagatelny wpływ na rządzenie państwem – nie tylko poprzez prezydenckie weto, do którego odrzucenia potrzebne były wtedy aż dwie trzecie głosów w Sejmie (w konstytucji z 1997 r. zmniejszono tę liczbę do trzech piątych), ale też dzięki bezpośredniemu wpływowi głowy państwa na obsadę resortów spraw zagranicznych, obrony narodowej i spraw wewnętrznych. Owe „resorty prezydenckie” stanowiły wyłączną domenę wpływów Wałęsy, z czym koalicja rządowa się godziła, choć nie bez oporów.

W miarę zbliżania się końca kadencji prezydenta atmosfera w polskiej polityce robiła się coraz bardziej nerwowa. Wielomiesięczne próby wyłonienia „wspólnego kandydata prawicy” zakończyły się nie tylko fiaskiem, ale wręcz kompromitacją, mimo zaangażowania czynników kościelnych w postaci tzw. Konwentu św. Katarzyny, obradującego w parafii pod tym wezwaniem na warszawskim Służewie. Powodem konfliktu, prócz osobistych ambicji poszczególnych polityków, był stosunek do Lecha Wałęsy, którego reelekcję duża część prawicy (m.in. Jarosław Kaczyński, Jan Olszewski i Antoni Macierewicz) traktowała jako takie samo, a może i gorsze zło niż zwycięstwo „postkomunisty”. W rezultacie rozdrobnienie partyjne w tamtych wyborach okazało się rekordowe w dziejach III RP.

17 kandydatów

Przebywający wówczas na konferencji naukowej w Austrii krakowski polonista prof. Marian Stępień zanotował w dzienniku 28 października 1995 r.: „W rozmowie podczas lunchu kierują się do mnie pytania o sytuację w Polsce. (…) Niepowstrzymany wybuch śmiechu jest reakcją na wiadomość, że prezydenta będziemy wybierać spośród 17 kandydatów. Gdybyż oni jeszcze wiedzieli, jacy to są kandydaci…”.

W owej siedemnastce znaleźli się bowiem zarówno przedstawiciele najważniejszych sił parlamentarnych (Aleksander Kwaśniewski z SLD, były premier Waldemar Pawlak z PSL, Jacek Kuroń z Unii Wolności, wystawiony przez Unię Pracy rzecznik praw obywatelskich prof. Tadeusz Zieliński oraz Leszek Moczulski z KPN), jak i

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Pierwsza tura jak plebiscyt

Dla wyborców lewicy obecne wybory mają znaczenie: Biejat, Senyszyn, Trzaskowski czy Zandberg

„W pierwszej turze głosujcie sercem! – apeluje do wyborców lewicy Magdalena Biejat. – W drugiej możecie rozumem”. Nie jest to puste wezwanie. Wcale bowiem nie jest tak, jak pisze wielu publicystów, że troje kandydatów lewicy dzieli się „torcikiem”, a w zasadzie jego kawałkiem, którym są wyborcy lewicy.

Po pierwsze, to nie jest dzielenie się małym kawałkiem. Badania pokazują, że wyborców lewicowych jest w Polsce ok. 20%, dziś może trochę mniej. To pokaźna siła. Po drugie, kandydatów, na których 18 maja zamierzają głosować lewicowi wyborcy, jest nie troje, ale czworo. Po trzecie, ich wyniki zbudują nową hierarchię po lewej stronie sceny politycznej, nowy układ sił, będą też miały wielki wpływ na kształt całej polityki. To jest ta gra.

Zacznijmy od czwórki kandydatów. Pierwszym jest… Rafał Trzaskowski. Według badań to on zbiera największą grupę wyborców lewicowych. Ba! Sam zbiera więcej niż pozostała trójka. Około 50-60% wyborców o lewicowych poglądach jest gotowych oddać na niego głos już w pierwszej turze.

Widać w tym pewną logikę – od lat obserwujemy, że wyborcy lewicy coraz chętniej głosują na Platformę Obywatelską. A ona powoli staje się partią centrolewicową, jeśli chodzi o bazę społeczną, i centroprawicową, jeśli chodzi o kierownictwo. Można rzec, że Platforma żywi się dziś wyborcami lewicy, niespecjalnie przejmując się ich oczekiwaniami. Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedź jest prosta, pisaliśmy o tym wiele razy. Dlatego, że tych wyborców nie potrafią przytrzymać partie lewicowe. Czy raczej szefowie tych partii. To ich mierność, ich niemądre działania napędzają kolejnych wyborców Donaldowi Tuskowi. A dlaczego Tusk nie musi zbytnio się liczyć z ich oczekiwaniami? Tu również nie ma co dumać nad odpowiedzią – elektorat lewicy jest mocno antypisowski, retoryka PiS jest dla niego szczególnie bolesna, wybiera zatem mniejsze zło.

Ci ludzie są bowiem proeuropejscy, otwarci na świat, życzą sobie państwa demokratycznego, przewidywalnego, oddzielonego od Kościoła, gwarantującego prawa kobiet. Partia Tuska jest tej wizji zdecydowanie bliższa niż partia Kaczyńskiego. Wystarczyło, by zrezygnowała z antypeerelowskiej retoryki, i większość wyborców ją zaakceptowała. Ba! W tej partii najbliższy lewicy jest Trzaskowski, więc głosowanie na niego uważa się za naturalne. No bo czy jest wyraźna różnica między nim a Magdaleną Biejat?

Biejat jest w tych wyborach kandydatką Nowej Lewicy, ugrupowania powstałego na gruzach SLD i Wiosny. Jej zadanie jest proste i zarazem trudne. Startuje, gdyż partia, która ma ambicje, musi mieć swojego kandydata. Inaczej sama się poddaje. Teoretycznie nie ma za wysoko ustawionej poprzeczki. W 2015 r. kandydatką SLD była Magdalena Ogórek, która zgromadziła 353 tys. głosów, co przełożyło się na 2,38% poparcia. W 2020 r. startował Robert Biedroń. Zebrał 432 tys. głosów, ale ponieważ w 2020 r. była wyższa frekwencja, przełożyło się to na ledwie 2,22% głosów. Oto więc próg przyzwoitości (niezbyt wysoki, prawda?), który Biejat musi przeskoczyć. Musi być lepsza od Ogórek i Biedronia.

Dodajmy jeszcze jedno – 15 października 2023 r. lewica (czyli sojusz Nowej Lewicy, Razem, Unii Pracy i PPS) zdobyła 1,85 mln głosów, czyli 8,61%. To jest rezerwuar wyborców, których Biejat powinna przyciągnąć. Wtedy oddali głos na lewicę, wiedząc, że będzie ona – w przypadku zwycięstwa ugrupowań demokratycznych – jedną z partii koalicyjnych, i to nie największą. Dziś mamy podobną sytuację: nikt się nie spodziewa, że Magdalena Biejat

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Lewica polska na tle…

Nowa Lewica pociesza się większym udziałem młodych wyborców i kobiet w swoim elektoracie. Słabe to pocieszenie, gdy procentowo traci się jedną trzecią elektoratu

(…) Grupą ludzi, którzy tworzyli SdRP, kierowały różne intencje. Byli wśród nich dawni pracownicy aparatu PZPR, którzy w nowej formacji widzieli szansę na kontynuację swojej politycznej i zawodowej drogi. Nie stanowili oni grupy ilościowo dominującej. Większość stanowili ludzie zaangażowani politycznie, lecz poza strukturami władzy, przede wszystkim przedstawiciele inteligencji, tacy jak nauczyciele, naukowcy, dziennikarze czy działacze społeczni. Wspólną motywacją było, odwołując się do reformatorskich tradycji PZPR, budowanie nowej lewicowej i demokratycznej partii. Wszyscy oni tworzyli kulturę organizacyjną SdRP. Elementem jej był pewien rodzaj nonkonformizmu. Szczególnie ludzie wcześniej niezwiązani z aparatem władzy szukali w nowej partii tego, czego brakowało PZPR – otwartej, niczym niemal nieskrępowanej wymiany poglądów.

Co do jednego jej wymiaru istniał konsensus – na zewnątrz nie wypływały najbardziej emocjonalne spory, których nie brakowało. W SdRP hierarchia była mocno spłaszczona, a relacje międzyludzkie bardzo bezpośrednie. O demokratyczności tej partii decydował właśnie typ relacji wewnętrznych. To był ważniejszy aspekt funkcjonowania partii niż jej statut. Dlatego też wielu zaangażowanych w tworzenie nowej formacji z wielkim sentymentem i tęsknotą wspomina tamten okres.

Wyżej, w kontekście zachodnioeuropejskich socjaldemokracji, pisałem o znaczeniu relacji partii z jej otoczeniem. To one właśnie decydowały o wpływach i sile tych partii. Ważnym aspektem ówczesnego modelu funkcjonowania SdRP była otwartość na dialog ze środowiskami otoczenia partii, nie tylko tworzącymi nieco później Sojusz Lewicy Demokratycznej. Otwartość na ten dialog nie wynikała wyłącznie lub przede wszystkim ze względów taktycznych. Jej fundamentem była kultura organizacyjna partii oraz Parlamentarnego Klubu Lewicy Demokratycznej powstałego po rozwiązaniu PZPR. Mimo przyjętej formuły kontynuacji Socjaldemokrację RP tworzyli inni ludzie, zapewne tacy, którzy gdyby nie transformacja ustrojowa w PZPR znajdowaliby się raczej na jej obrzeżach, a nie w jej centrum.

Likwidacja SdRP wraz automatycznym wygaśnięciem członkostwa i powstanie nowej partii zmieniły bardzo jej wewnętrzne relacje. SLD stał się zdecydowanie bardziej hierarchiczny. Wzrosła rola funkcjonariuszy partyjnych i aparatu. Po reformie podziału administracyjnego w miejsce dotychczasowych 49 pozostało 16 województw. Rola struktur wojewódzkich bardzo wzrosła. Ich liderzy nazwani zostali baronami, co było jedną z ilustracji zmian w relacjach wewnątrzpartyjnych. W strukturach SLD znalazło się wielu działaczy, którzy nie byli zaangażowani w tworzenie SdRP. Z punktu widzenia kultury organizacyjnej i relacji międzyludzkich możemy

Dr Sławomir Wiatr jest wykładowcą akademickim, był posłem na Sejm kontraktowy (X kadencji), a w latach 2001-2003 podsekretarzem stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Żelazny elektorat to mit

Polscy wyborcy nie są wierni. Czekają na dobre propozycje

Do pierwszej tury wyborów prezydenckich pozostało kilka tygodni. Wszechobecne sondaże rysują coraz ciekawszą sytuację. Wiąże się ona z coraz lepszymi notowaniami Konfederacji i – przede wszystkim – ze słabnięciem Nawrockiego, a wzrostem siły Mentzena.

Przyjrzyjmy się paru ostatnim sondażom. Nawrocki ma w nich poparcie na poziomie 20%. Jest ono zatem dużo niższe niż partii, która go wystawiła. Dlaczego tak się dzieje? Sondaże kłamią? A może na naszych oczach tworzy się nowa tendencja – elektorat PiS, przynajmniej istotna jego część, wypowiada posłuszeństwo Kaczyńskiemu i nie chce głosować na kandydata wskazanego przez prezesa? Czy żelazny elektorat PiS pęka?

Jeżeli tak i tendencja ta jest trwała, mielibyśmy wielki przełom. Połowa publicystów politycznych musiałaby zjeść swoje, pisane latami, analizy. Przyjmowały one w ciemno, że Kaczyński ma swój zabetonowany elektorat, nie do ruszenia. Że choćby nie wiem co się działo, jego wyborcy i tak uwierzą we wszystko, co prezes powie, nawet że białe jest czarne, i karnie pójdą do urn. Tak było przez lata, przynajmniej od wyborów prezydenckich w 2005 r.

A teraz? Teraz ta konstrukcja, jeśli jeszcze się nie rozpada, to w każdym razie mocno trzeszczy.

Składa się na to kilka elementów. Zacznijmy od kandydata na prezydenta, czyli Karola Nawrockiego. Po kilkunastu tygodniach kampanii wiemy już na pewno, że nie jest wartością dodaną. Przeciwnie – sztampowy, sztywny, klepie wyuczone frazy kiepską polszczyzną, regularnie się myląc. W zasadzie im więcej występuje, tym gorzej mu idzie. Ani wiedzą, ani inteligencją nie porywa, słuchamy go i zastanawiamy się, dlaczego Kaczyński go wybrał. Przecież miał w PiS kilkunastu, ba, kilkudziesięciu lepszych!

Może prezes uznał, że do drugiej tury wejdzie każdy z nalepką PiS, a potem będzie już plebiscyt: jesteś przeciw rządowi Tuska czy za? Czy nie była to jednak zbyt ryzykowna kalkulacja?

Historia III RP pokazuje, że kandydaci na prezydenta nie są sklejeni z elektoratem popierających ich partii. Aleksander Kwaśniewski zdecydowanie wychodził poza elektorat lewicy. W 2005 r. zdecydowanie poza ówczesny elektorat PiS wyszedł Lech Kaczyński. Wyniki wyborcze i Kwaśniewskiego, i Lecha Kaczyńskiego były podwalinami potęgi ich formacji. Ba, w roku 2000 Andrzej Olechowski, startujący jako kandydat pozapartyjny, obywatelski, zdobył 17% głosów, wyprzedzając Mariana Krzaklewskiego (15,5%). Ten wynik okazał się wielkim kapitałem politycznym, bo Olechowski na jego bazie razem z Donaldem Tuskiem i Maciejem Płażyńskim powołał do życia Platformę Obywatelską.

Z kolei źle dobrany kandydat może utopić formację. Na pewno fatalny wynik Krzaklewskiego w 2000 r. przyczynił się do upadku AWS. Innym spektakularnym przykładem był wynik Magdaleny Ogórek. W 2015 r. wysunął ją jako kandydatkę na prezydenta Leszek Miller. Ogórek uzyskała 2,38% głosów, co wprowadziło SLD w korkociąg, z którego ta partia już się nie wydostała…

Jeżeli jesteśmy przy SLD – w 2005 r. Sojusz zdołał się obronić przed upadkiem i w wyborach do Sejmu uzyskał 11,31% głosów. Sondaże dawały mu… 6%, ale kandydatura Włodzimierza Cimoszewicza w wyborach prezydenckich pozwalała na realne nadzieje, że SLD wskoczy na wyższy, 20-procentowy poziom. Że się odbuduje. Bo w sondażach kandydat Sojuszu notował grubo ponad 20% poparcia. Cóż, mieliśmy kłamstwa pani Jaruckiej, sfałszowane dokumenty, bezpieczniacką intrygę

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Niechciane dziedzictwo lewicy

Polska lewica padła ofiarą wielkiej socjotechnicznej operacji narzucenia społeczeństwu antykomunistycznej i klerykalnej świadomości narodowej

35 lat temu Polska Zjednoczona Partia Robotnicza przeszła do historii. Obradujący wtedy w warszawskiej Sali Kongresowej XI Zjazd PZPR 29 stycznia 1990 r. zdecydował o rozwiązaniu partii, która rządziła Polską przez ponad cztery dekady. W jej miejsce utworzono tego samego dnia nowe ugrupowanie, o bardzo wymownej nazwie: Socjaldemokracja Rzeczypospolitej Polskiej. Z jednej strony, wybrano zatem drogę demokratycznej lewicy zachodnioeuropejskiej, ostatecznie żegnając się z bankrutującą radziecką wersją ruchu komunistycznego, a z drugiej – w nazwie partii uwzględniono nową (choć jednocześnie dawną) nazwę państwa polskiego, wprowadzoną zaledwie kilka tygodni wcześniej do konstytucji. Tym symbolicznym gestem ludzie PZPR – a przynajmniej ich najaktywniejsza część – przeszli z PRL do III RP. I tak jak nigdy nie zdradzili Polski Ludowej, uważając ją za jedyne państwo polskie, które w powojennym świecie mogło istnieć, pozostali wierni III Rzeczypospolitej, choć większość jej elit nimi pogardzała i do dziś pogardza.

Nieuchronne

To, co wydarzyło się w styczniu 1990 r., było nieuchronne. PZPR była formą organizacyjną polskiej lewicy w epoce dominacji radzieckiej nad wschodnią częścią Europy. A ponieważ dominacja ta narzucała system autorytarnej władzy jednej partii głoszącej „jedynie słuszną” ideologię (w Polsce i tak znacznie złagodzony istnieniem ZSL i Stronnictwa Demokratycznego oraz stowarzyszeń katolickich), to w praktyce PZPR stała się partią wewnętrznie pluralistyczną. Dawała przestrzeń aktywności ludziom o różnych poglądach – od skrajnie lewicowych po skrajnie prawicowe, wskutek czego przez jej szeregi przechodzili zarówno (nieliczni co prawda) wyznawcy Trockiego, jak i (znacznie liczniejsi) wyznawcy Dmowskiego.

W tej sytuacji trudno się dziwić, że zdecydowana większość członków rozwiązanej PZPR nie przystąpiła do SdRP. Nurt socjaldemokratyczny istniał w partii rządzącej Polską Ludową właściwie zawsze – wszak PZPR powstała w grudniu 1948 r. z połączenia komunistów z PPR i socjaldemokratów z PPS. I trudno byłoby udowodnić, że tacy ludzie jak Józef Cyrankiewicz, Adam Rapacki czy Henryk Jabłoński nagle stali się komunistami tylko dlatego, że zmienili legitymację partyjną. Socjaldemokratów w PZPR nie brakowało nigdy, tyle że mieli do wyboru dwie drogi. Jedni – jak prof. Edward Lipiński czy Jan Strzelecki – w latach 70. porzucali partię, wiążąc się z opozycją. Drudzy zostali w partii do końca, a w latach 80. stanowili nieraz intelektualne zaplecze ekipy gen. Jaruzelskiego. Mowa o takich ludziach jak prof. Jerzy J. Wiatr, prof. Andrzej Werblan, prof. Hieronim Kubiak czy Mieczysław F. Rakowski, których na Kremlu traktowano jako „socjaldemokratów” właśnie – przy czym to słowo na łamach moskiewskiej „Prawdy” oznaczało skrajny brak zaufania.

Socjaldemokracja była bowiem tym nurtem światowej lewicy, który odniósł sukces, szczególnie w zachodniej Europie, gdzie po wojnie udało się jej przedstawicielom połączyć ekonomiczną wydajność kapitalizmu z autentycznym awansem socjalnym i kulturowym ludzi pracy, dokonującym się w ramach sprawnie działającego „państwa opiekuńczego”. Nic dziwnego, że będący w coraz gorszym stanie system radziecki widział w socjaldemokracji głównego konkurenta, podejrzenie zaś o sympatie socjaldemokratyczne nie ułatwiało kariery w PZPR.

Lewica stanie twardo na nogi

Przez wiele lat doświadczał tego Rakowski, którego droga polityczna w PRL była wyboista. Jako redaktor naczelny tygodnika „Polityka”, w niczym nieprzypominającego nudnego organu partyjnego, a także człowiek świetnie mówiący po angielsku

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Stracone mandaty

W Europie Polska jest ewenementem – miejsce lewicy i liberalnego centrum zajęło ugrupowanie Donalda Tuska/

Chociaż III Rzeczpospolita powstała głównie dzięki ludziom lewicy (tej rządzącej w PRL i tej opozycyjnej), którzy potrafili się porozumieć przy Okrągłym Stole – dominują w państwie elity o przekonaniach prawicowych, co w polskich warunkach oznacza przede wszystkim antykomunizm i klerykalizm, a coraz częściej także nacjonalizm. Zaczęło się to już w pierwszej dekadzie III RP, choć jeszcze wtedy możliwe było dwukrotne zwycięstwo Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich i SLD w parlamentarnych. Jednak po 20 latach polską scenę polityczną całkowicie zdominowały różne odmiany prawicy – od umiarkowanej spod znaku PO i PSL, przez coraz bardziej radykalne PiS, po różne odmiany prawicowej skrajności, które obecnie zgromadziły się pod szyldem Konfederacji.

Najbardziej wymowną ilustracją coraz większego przechyłu polskiej polityki w prawą stronę są wybory do Parlamentu Europejskiego. To akurat ten rodzaj wyborów, który nie decyduje bezpośrednio o losach Polski, dlatego stanowi znakomitą okazję do „policzenia swoich zwolenników” i zapewnienia partyjnym działaczom synekur bez konieczności odpowiadania za przyszłość państwa.

9 czerwca Polacy po raz piąty wybrali swoich przedstawicieli do Parlamentu Europejskiego. I pomimo upływu 20 lat od pierwszych eurowyborów, w których mogliśmy głosować, obraz Polski jako kraju zdominowanego przez prawicę pozostaje niezmienny, a nawet się umacnia. Bo właśnie w 2004 r. – mimo że Polską rządzili prezydent Aleksander Kwaśniewski i premier Marek Belka – wybory europejskie po raz pierwszy wygrały siły opozycyjne wobec lewicy. Pierwsze miejsce zajęła Platforma Obywatelska, której liderami – obok Donalda Tuska – byli wtedy Jan Rokita i Zyta Gilowska. Wśród jej pierwszych 15 europosłów prawdziwą gwiazdą okazał się były premier Jerzy Buzek, który raptem trzy lata wcześniej sromotnie przegrał wybory parlamentarne jako lider powszechnie znienawidzonej Akcji Wyborczej Solidarność i autor „czterech wielkich reform”. Ale w 2004 r. Buzka wskazało już 173 tys. mieszkańców Górnego Śląska – co stanowiło rekord w skali kraju – i w kolejnych trzech głosowaniach wynik ten się poprawiał (w 2019 r. – 422 tys. osób). Dopiero w tym roku 84-letni Buzek odszedł na polityczną emeryturę.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Rozsypał się lewicowy elektorat

Dlaczego wyborcy porzucili lewicę i przeszli do PO?

Prof. Przemysław Sadura

Czy elektorat lewicy jest dziś bezpański?
– To zależy, jak go zdefiniujemy. Badania pokazują, że jest to elektorat głównie potencjalny. Nie ma drugiej partii, która miałaby tak wielu wyborców wskazujących ją jako partię drugiego wyboru. Lewica mogłaby się stać może nie potęgą, jaką pamiętamy z historii III RP, lecz na pewno liczącym się graczem, ale… Właśnie, jest to „ale”, które powoduje, że ci potencjalni wyborcy głosują na inne partie albo nie głosują wcale, co było widać w ostatnich wyborach, europejskich, a wcześniej samorządowych.

Wspomniał pan te dawne czasy. W roku 2001 SLD miał 41%, a Platforma 12,6%. Dzisiaj jest odwrotnie. Kto wtedy głosował na lewicę? Jacy wyborcy?
– To były inne realia polityczne. Inne podziały.

Dominował podział postkomunistyczny: na post-Solidarność i postkomunę.
– Również wtedy mieliśmy dwa subspołeczeństwa: jedno głosujące na partie postkomunistyczne, SLD i PSL, i drugie – głosujące na partie postsolidarnościowe. Raz jedna strona, raz druga mobilizowała swoich i raz jedni rządzili, raz drudzy.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Jak odbudować lewicę?

Zacznę od rzeczy oczywistej. Nie odbieram Włodzimierzowi Czarzastemu zasług w powrocie lewicy do parlamentu, do obiegu publicznego. Po operacji z Magdą Ogórek utrzymanie struktur, tchnięcie ducha nadziei w resztówki po SLD (proces erozji rozpoczął Leszek Miller decyzją o wystawieniu Ogórkowej), determinacja w trwaniu i przetrwaniu przyniosły Czarzastemu sukces. Bronić będę kolejnej decyzji o sojuszu wyborczym, a potem połączeniu z Wiosną Roberta Biedronia. Znałem tamten SLD jak zły szeląg. Widziałem zaskorupione struktury Sojuszu, tych weteranów, moich rówieśników,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Partie lewicy

Najsłabsze ogniwa Czy lewica w Polsce umiera? Gdyby przeczytać komentarze po wyborach samorządowych, odpowiedź brzmiałaby jednoznacznie: tak, umiera. Niedługo ogłosi swój koniec. A w zasadzie nie musi niczego ogłaszać, bo sami o niej zapomnimy. Taki jest ton mediów zakochanych w Platformie i Donaldzie Tusku: oto zostanie odesłany w niebyt niekochany koalicjant. Spełnia się „oczywistość”, że miejsca na polskiej scenie politycznej dla lewicy nie ma. A jeżeli jest, to pod skrzydłami Koalicji Obywatelskiej.  Nominujmy to myślenie do kategorii politycznego chciejstwa roku.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Legenda kontra pewna przyszłość

W Olsztynie do gry o fotel prezydenta wrócił Czesław Jerzy Małkowski. W drugiej turze zmierzy się z Robertem Szewczykiem z PO Historia byłego prezydenta Olsztyna, który dał się poznać w kraju jako bohater „seksafery w ratuszu”, zatacza koło. Może się zdarzyć, że uniewinniony od zarzutów gwałtu na ciężarnej urzędniczce i molestowania innych kobiet Małkowski znów zostanie gospodarzem miasta. Skandal wybuchł na początku 2008 r. i prezydent został w kajdankach wyprowadzony z ratusza, odsiedział kilka miesięcy w areszcie, a sąd pierwszej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.