Tag "Warszawa"

Powrót na stronę główną
Felietony Tomasz Jastrun

Duże oczekiwania, małe zmiany

Robert Bąkiewicz, cham, ksenofob i idiota o fizjonomii zwyrodnialca, stał się obliczem Telewizji Republika i najbardziej widocznym politykiem PiS. W jakimś sensie bardzo dobrze. Doprawdy już tylko człowiek niemoralny lub dureń może mieć wątpliwości, czym jest PiS, skoro Bąkiewicza bierze na sztandary.

Nowego ministra sprawiedliwości, sędziego Waldemara Żurka, poznałem w Wejherowie, widzieliśmy się tam nie raz, zaprzyjaźniliśmy się. Ale on jest wrażliwy i delikatny, a na PiS potrzebna jest siekiera. Bodnar nie biegał z siekierą i wszyscy mają teraz o to do niego żal.

Tusk ma już niewiele czasu, by udowodnić, że jest wybitnym politykiem. Porażka Rafała Trzaskowskiego nie jest jego winą, ale spadek notowań PO może być. Dotykalny jest odpływ energii i wiary w naszym obozie. Charyzmatyczny przywódca może tu wiele zwojować. Sam trochę zwątpiłem w Tuska i mam żal do niego, że mi na to pozwolił.

Zwiedzanie nowej Warszawy, tej, której nie znam. Wyprawa do Miasteczka Wilanów. Chciałem pojechać niedawno oddaną do użytku trasą tramwajową. Wiedzie ona Belwederską – to moje okolice rodzinne, a potem Sobieskiego – przy tej ulicy mieszkałem w latach 70. Zatem to podróż sentymentalna, torami, których tam kiedyś nie było.

Najpierw zjazd z placu Unii ku Gagarina i Belwederskiej, na rogu budynek w stylu brutalistycznym, niedawno wpisany do rejestru zabytków. Jak nazwa wskazuje, to styl brutalny, nie szukał harmonii i piękna, na szczęście modny był krótko. W budynku tym istniała duża księgarnia (w PRL księgarnie były ważne, książki zdobywano jak cenne trofea). Tam przypadkiem spotkałem Zbigniewa Herberta, był chyba drugi dzień stanu wojennego. Ja wyrzucony z orbity domu (potem okaże się, że na rok), on mieszkał niedaleko, obaj szukaliśmy ratunku wśród książek. Mówił mi półszeptem,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Puszcza Warszawa

Mieszkałem w centrum Warszawy prawie dekadę, dla człowieka dziczy to było wyzwanie, to jakbym aerofobię chciał przełamać lotem do Nowej Zelandii. Los sobie ze mnie – żarliwego i nieprzejednanego wroga wielkomiejskości – okrutnie zadrwił. Wżeniłem się w Warszawę. Wyprowadzałem się na wieś, a wylądowałem na Wiejskiej. Spokojnie, nie popadajmy w pułapki metonimii – wylądowałem jak najbezczelniej jako cywil, w części szlachetniejszej niźli sektor parlamentarny. Przez terytorium sejmowe przemykałem jedynie skrótem w stronę Myśliwieckiej, dopóki nie został zamknięty dla postronnych. Pasaż między Sejmem i Senatem podobał mi się nie tylko architektonicznie, ale ze względu na tę swoją otwartość. Posłowie ćmili sobie papieroski przed budynkiem sejmowym, obgadywali jakieś sprawy wagi państwowej na świeżym powietrzu, a każdy człowiek bez właściwości mógł przechodzić mimo i zachwycać swój chłopski rozum transparentnością polityki. BOR-owców nie było wokół wcale albo byli bardzo dyskretni, bo choć mój krótkowzroczny kundel na długiej smyczy gotów był pomylić nogawkę poselską z drzewkiem, mury sejmowe zaś wyjątkowo gęsto opatrywał psimi postami na piss-booku – nigdy nikt mi wstrętów nie czynił. Kiedyś politycy czuli się bezpiecznie, widocznie nie mieli nic na sumieniu, bo rządzili zamiast knuć.

A potem przyszło PiS i zanim zaczęło demolować państwo prawa, już wiedziałem, że będzie źle, bo Kuchciński od razu nakazał zamknąć tereny sejmowe dla ludności. Odgradzanie jest zaraźliwe, potem zaczęła się epidemia płotów, nowych grodzeń – jakby z Wiejskiej chcieli zrobić przedłużenie Nowogrodzkiej. W tym samym czasie po drugiej stronie ulicy zaczęło przyrastać wielkie gmaszysko nowego hotelu sejmowego, przez co zupełnie mi się odechciało chodzić z psem na Jazdów, bo trzeba teraz omijać łukiem plac budowy. Ukradli mi najbliższy skwerek na psie kupki i zrobili z tej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Paweł Dybicz

Wnioski z powstańczej traumy

Niewiele jest miejsc w Warszawie, które w czytelny sposób pokazują miasto i jego mieszkańców w czasie powstania 1944 i po nim. Zdjęcia, tablice, głównie na Starówce, mają przedstawiać turystom zagładę stolicy i ogrom tragedii warszawiaków. Wątpię jednak, by te nieliczne artefakty wywoływały u zagranicznych gości pytania, czy do tego dramatu musiało dojść. My spór o sens powstania toczymy od chwili jego wybuchu, a jego początki zaczęły się nawet przed godziną W. Ten spór o zasadność powstania pewnie toczyć się będzie jeszcze przez następne pokolenia, do czasu aż zacznie być ono traktowane w podobny sposób jak dziś dziewiętnastowieczne zrywy niepodległościowe. I budzić będzie zainteresowanie jedynie zawodowych badaczy dziejów Polski oraz miłośników historii.

W powstaniu zginęło ok. 18 tys. powstańców i od 150 do 200 tys. cywilów. Stolica Polski została zniszczona w niemal 80%, zburzono zabytki, zakłady przemysłowe i domy. Ludność Warszawy została wypędzona, a miasto poddane planowemu wyburzeniu. Oto najkrótszy bilans tego zrywu.

Powstańcy warszawscy w większości znaleźli się w niemieckich obozach jenieckich, część ukryła się wśród cywilów albo, jak powstańcy z AL, przedarła się na wyzwoloną Pragę, gdzie stacjonowali już żołnierze 1. Armii Wojska Polskiego. Nie wiadomo dokładnie, ilu powstańców trafiło do kościuszkowców. Na jednym z powszechnie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Rzeź Woli: nieukarane ludobójstwo

Za podstawę przyjęto 2 kg prochu – jako pozostałość po jednym spalonym trupie

Hitlerowskie zbrodnie dokonane w pierwszych dniach sierpniowego zrywu przerażają skalą bezwzględności. Wieść o nich szybko rozniosła się w walczącej Warszawie. Zrozumiałe więc, że po wyzwoleniu to ludobójstwo zaczęła dokumentować Główna Komisja Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce. Zbierano relacje świadków i gromadzono archiwalia. To na ich podstawie powstało opracowanie, którego autorem – wiele na to wskazuje – był prof. Stanisław Płoski, związany przed wojną z ruchem socjalistycznym.

Publikowany poniżej dokument „Dzielnica Wola w powstaniu warszawskim” wraz z mapkami był pierwszym naukowym opracowaniem powstałym w ówczesnej rzeczywistości, pierwszą udokumentowaną analizą ludobójstwa na mieszkańcach Woli. Choć autor zastrzega, że niektóre dane i opisy wydarzeń wymagają dalszego sprawdzenia czy refleksji, to trudno dokumentowi zarzucić nierzetelność. Jest przy tym niezwykły. Choćby z racji tego, że sporządzany był niemal na gorąco, zaledwie trzy lata od opisywanych wydarzeń, na podstawie zeznań naocznych świadków oraz relacji zdanych niedługo od upadku powstania.

Całość dokumentu w oryginalnej wersji znalazła się w pierwszym z dwóch tomów nowej serii „Zakłamana historia powstania. Gen. Anders: powstanie to zbrodnia”. Oba tomy zostały opublikowane przez Fundację Oratio Recta, wydawcę „Przeglądu”.
Paweł Dybicz

Dzielnica Wola w powstaniu warszawskim

Z upływem czwartego dnia powstania zamknąć można pierwszy etap wypadków, które rozegrały się na Woli. W tym okresie nie było raczej planowej akcji eksterminacyjnej w stosunku do ludności miasta. Liczne gwałty i zbrodnie popełniane na ludności od świtu 2 sierpnia miały charakter ekscesów ze strony poszczególnych oddziałów niemieckich, znajdujących się na tym terenie. W większości wypadków dokonane zostały w trakcie walki z powstańcami. W walkach tego rodzaju dla nieprzebierającego w środkach żołnierza armii niemieckiej zacierała się różnica między walczącym powstańcem a niebiorącym w walkach udziału cywilem, zwłaszcza gdy w oddziałach powstańczych znaczny udział biorą kobiety lub też młodzież. Niemcy wiedzieli, że walczą z nimi kobiety, mężczyźni cywile oraz, co nie zaliczało się do rzadkich wypadków, dzieci. Toteż za wroga uważali każdą napotkaną przez siebie osobę cywilną. Widzieli, że strzelano do nich z domów i że rzucano granaty na posuwające się ulicami czołgi i samochody. Toteż na terenie walk palono domy i mordowano lub też wypędzano ich mieszkańców.

Innego postępowania nie można było się spodziewać od żołnierzy niemieckich, o których zresztą gen. von dem Bach, ich późniejszy dowódca, stwierdził, że „wojska te w wielkiej mierze nie były armią, lecz kupą świń”. Wypadki kampanii wrześniowej 1939 r. wyraźnie już pokazały, że od armii niemieckiej nie można spodziewać się zachowania zgodnego z prawami międzynarodowymi. Istotą sprawy jest wykazanie, iż w pierwszych czterech dniach powstania, oprócz całego szeregu wypadków morderstw i gwałtów związanych z walką z powstaniem, Niemcy nie podjęli jeszcze tej akcji eksterminacyjnej, którą można by było uważać za wykonywanie rozkazu Hitlera-Himmlera (zniszczenie miasta i wymordowanie jego ludności), wydanego pierwszego lub drugiego dnia sierpnia. Nie znamy pełnego i dokładnego tekstu tego rozkazu. Wydany został on ustnie, jak stwierdzają to zeznania generałów niemieckich złożone przed prokuratorem Sawickim w Norymberdze.

5 sierpnia rozgorzały wzdłuż linii ulicy Młynarskiej walki, które trwały bez przerwy przez cały dzień, aż do późnego wieczora. Dzień ten był dniem przełomowym w życiu mieszkańców Woli. Wypadki, które rozegrały się 5 sierpnia na tyłach linii walk, a które swoją rozpiętością objęły cały teren znajdujący się w rękach niemieckich, wysuwają się na pierwsze miejsce spośród całego pasma tragicznych przejść ludności Warszawy w czasie powstania.

Tego dnia Niemcy przystąpili do wielkiej, planowej i zorganizowanej akcji, której celem ostatecznym miało stać się kompletne wymordowanie całej ludności polskiej na opanowanych przez nich terenach. Według rozkazu Hitlera-Himmlera należało zabić każdego mieszkańca Warszawy, nie wolno było brać oddziałom niemieckim żadnego jeńca, miasto całe miało być zrównane z ziemią. Rozkaz ten łamał wszelkie prawa i zwyczaje międzynarodowe, ignorował zupełnie fakt ścisłego zachowywania przez powstańców przepisów międzynarodowych (np. w stosunku do jeńców Niemców), a przez bezwzględne polecenie zabijania każdego niewalczącego mieszkańca stolicy, bez względu na wiek i płeć, miał stworzyć zastraszający przykład dla całej podbitej Europy, miał pokazać wszystkim, jaki los czeka tych, którzy odważą się wystąpić przeciw raz ustanowionej władzy niemieckiej.

Akcja niemiecka rozpoczęła się późnym rankiem około godziny 9. Silne oddziały SS, policji, wojska oraz formacji cudzoziemskich w służbie niemieckiej, przydzielonych z 9. armii do walki z powstańcami, obstawiły cały teren dzielnicy. Po ulicach krążyły auta, czołgi oraz patrole. Następnie grupy żołnierzy wpadały do domów, obrzucając piwnice, bramy, podwórza i okna granatami, ostrzeliwując je nadto z karabinów. Całą ludność wzywano okrzykami do natychmiastowego opuszczenia domów. Pijani przeważnie żołnierze rozbiegli się po mieszkaniach, grabiąc, rabując, a jednocześnie mordując osoby ociągające się z opuszczeniem domu, próbujące obronić się przed rabunkiem, ukrywające się po różnych zakamarkach strychów, mieszkań czy piwnic. W licznych wypadkach strzelano do wychodzących z domów. Po obrabowaniu mieszkań i sprawdzeniu, czy nikt się nie ukrył, dom podpalano. Ludność zbierała się w międzyczasie na podwórkach domów.

Tu zgromadzonych obrabowywali żołnierze, wyrywając z rąk bagaże, zdzierając pierścionki i zegarki, domagając się wydania pieniędzy, złota, kosztowności. Po takim oczyszczeniu z wszelkich wartościowych przedmiotów grupę obrzucano granatami lub też ostrzeliwano z broni maszynowej lub ręcznej. Spędzano też niekiedy ludność do piwnic lub schronów przeciwlotniczych i tam dopiero odbywała się egzekucja, najczęściej przy użyciu granatów. Następnie żołnierze chodzili między trupami, dobijając z rewolwerów jeszcze lub karabinów rannych

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Zwierzęta

Sekretne życie krzaków

Czyli pokrzewka na Patelni

Nazwa „Patelnia” mogła się wziąć od zaokrąglonego kształtu placu przed stacją metra Centrum albo może od tego, że jego powierzchnia nagrzewa się jak cienkie aluminium. Choć może trudno to dostrzec w otaczającej ją brzydocie, Patelnia jest otoczona zielenią. Nie są to ogrody Semiramidy, raczej oaza na pustyni asfaltu. Kilka razy do roku przychodzę tu, żeby fotografować sekretne życie krzaków. Trudno jednak napawać się przyrodą w miejscu, w którym tak łatwo wdepnąć w ludzkie gówno.

To ciekawe ćwiczenie: obserwować mimo przetaczającego się tłumu, mimo hałasu, w atmosferze niesprzyjającej kontemplacji i niesprzyjającej w ogóle niczemu. A przecież w tych krzakach, pełnych szczurzych norek i tuneli, zawalonych niedopałkami, opakowaniami i innymi pospolitymi śmieciami, co roku w majowe noce śpiewa słowik szary. Lubię patrzeć, jak ludzie przystają, szeroko otwierają oczy ze zdumienia i rozglądają się z niedowierzaniem. (…) Głos słowika jest donośny, a tony dźwięczne, więc kiedy ruch uliczny rzednie, trele, gwizdy i kląskania z łatwością przebijają się przez miejski szum. Gdy śpiewa, słychać go kilkaset metrów dalej.

Patelnia zwróciła uwagę warszawskich ptasiarzy przeszło dekadę temu. Późną jesienią i zimą 2014 r. Adam Dmoch obserwował tu m.in. piegżę i cierniówkę, gatunki, których o tej porze roku już się w Polsce nie spotyka. Największą sensację wzbudziła wówczas jednak ciepłolubna jarzębatka, która wcześnie, bo już w sierpniu i wrześniu, migruje do wschodniej Afryki. Zjeżdżali się do niej obserwatorzy i fotografowie z całego kraju. Pierwszy raz widziałem ją przy słupie kilometrowym, który wskazuje nieubłaganie, że mamy z Warszawy tak samo daleko do Brukseli, jak blisko do Moskwy: 1122 km. W tych samych zaroślach wypatrzono wówczas słowika szarego, choć w grudniu można się go spodziewać raczej gdzieś na południe od jeziora Tanganika. Ptasiarze zaczęli więc baczniej przypatrywać się przemykającym w gęstwinie ptakom.

Okazało się, że jesień 2014 r. nie była jednorazowym incydentem – zimujące jarzębatki i słowiki przestały dziwić, wkrótce stały się czymś właściwie oczywistym. Ten trend nie miał jednak ogólnopolskiego charakteru – krzaki wokół Patelni to zimowiskowa eksklawa dla ciepłolubnych gatunków. Według jednej z hipotez ciepłe podmuchy z wywietrzników metra wydłużają sezon wegetacyjny okolicznych krzewów; tutejsze bezkręgowce także mogą być dłużej aktywne. Okazało się też, że ciekawe ptaki można tu zobaczyć przez cały rok.

Patelnia to niespodzianka. Najbardziej wytrwałym kronikarzem tych okolic jest warszawski fotograf przyrody Krzysztof Koper, który udokumentował tu niemal 70 gatunków. Do tej pory nikomu nie udało się przekonująco wytłumaczyć fenomenu tego miejsca. W kępach tamaryszków, rokitników, ogników, berberysów i kosówki, a także na okolicznych drzewach można się spodziewać niepojętego. W krzakach terkotał szuwarowy trzciniak, wyciągała się drobna czapla – bączek – na gałęziach przysiadł nocny, wrzosowiskowy lelek. Być może część z nich to ofiary kolizji z Pałacem, które próbują tu dojść do siebie. Zderzenia z najsłynniejszym warszawskim drapaczem chmur opisywane były już od połowy lat 50., od chwili, kiedy budynek na trwałe wpisał się w krajobraz miasta.

W drugiej połowie lat 90. Problem ten szczegółowo analizowali Łukasz Rejt i Michał Maniakowski. W ciągu blisko trzech lat badań zebrali

Fragment książki Stanisława Łubieńskiego Długie życie czarnego kota, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2025

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Gryźć trawę i rozgryzać opowieści

Gdybym nie był z Grochowa, to może wcale bym nie pisał

Marek Bieńczyk  (ur. w 1956 r.) –  za powieść „Tworki” otrzymał Paszport „Polityki” oraz Nagrodę Literacką im. Reymonta (2000), za zbiór esejów „Książka twarzy” Nike (2012), za książkę „Przezroczystość” Nagrodę im. Andrzeja Siemka (2008). W 2023 r. dostał Nagrodę im. Juliana Tuwima za całokształt twórczości.

Chodzą słuchy, że już dawno opuścił pan warszawski Grochów.
– Opuściłem, ale udaję, że nie. „Rondo Wiatraczna” to w pewnej mierze moja księga wyjścia. Ciągle wydaje mi się, że dopiero co się wyprowadziłem, a minęło już 20 lat. Spółdzielnia, do której byłem zapisany w 1959 r., zbudowała mi w roku 2006 dom. Ani się obejrzałem, miałem już mieszkanie w centrum.

Mówi się, że wyjeżdżamy z pewnych miejsc, ale te miejsca nie wyjeżdżają z nas.
– Nawet w sensie dosłownym. Jeżdżę na zakupy na Bazar Szembeka, który w książce odgrywa istotną rolę. To praktyczne: dobry parking mam na bazarze, nie muszę szukać miejsca. Ale równie prawdziwa odpowiedź jest taka, że to siła przyzwyczajenia. Mam obcykane, co, gdzie i u kogo. Tam znam ulice, a w centrum nie bardzo, nawet po kilkunastu latach.

Ale to jest chyba już inny Grochów niż ten z pana z dzieciństwa.
– Mam wrażenie, że zmienił się mniej, niż zmieniały się inne dzielnice. Nowoczesność nie wlazła tam z butami tak gwałtownie jak na Pragę Północ. Wola się zmieniła, Powiśle też dość mocno. A Grochów aż tak bardzo się nie śpieszy, pozostał odrębny. Zawsze był samopas, lubię tak o nim myśleć. Pamiętam, jak przez Grochów szło się na przestrzał. Łatwo było dostrzec linię horyzontu. Teraz to się jeszcze zdarza.

Jest pan rodowitym grochowiakiem?
– Od drugiego roku życia. Do dzisiaj rośnie tam klon, który posadzono w tym samym czasie, w którym trafiłem na moją ulicę. Z perspektywy drugiego piętra pamiętam ten krzaczek, który w tej chwili przerósł dom. Nasze życie toczyło się równolegle – tego drzewa i moje. Klon był moim bratem bliźniakiem. Nie za bardzo chciałem się wyprowadzać, głupio mi było go porzucać. Zostawiłem go wreszcie, a on teraz trochę słabuje, choruje.

Czasem jednak dobrze zostawić rzeczy za sobą.
– Człowiek, który się wyprowadza raz w życiu, to trochę wstydliwa historia. Jakbym powiedział w Ameryce albo we Francji, że przez ponad 60 lat miałem ledwie dwa mieszkania, toby mnie wyśmiali. Prawie całe życie na Grochowie. Cała młodość i postmłodość. Ale ta książka opowiada o wycięciu przeszłości. A przynajmniej o próbie.

A jaki był Grochów za pana młodości?
– Nie mogę powiedzieć, że był zbójecki, bo wtedy człowiek wszędzie trochę się bał. Tak naprawdę w mordę najbardziej dostałem na Krakowskim Przedmieściu. Banda gitów na mnie napadła. Miałem długie włosy, zobaczyli hipka i od razu, bez przyczyny, wyskoczyli. Źle by się to skończyło, ale znalazłem szparę, zacząłem uciekać. Na Grochowie też można było dostać. Jak się szło wieczorem, to się uważało. Szczególnie że subkultury młodzieżowe były wtedy plemienne. Grochów był w dużej mierze gitowski, a ja byłem z miotu hipisowskiego. Inny rodzaj tańca. Ale u siebie byłem chroniony przez cinkciarzy. Bo ta moja ulica Kaleńska, wiejska, spokojna, stała się w pewnym momencie centrum wielkiego handlu, powszechnej wymiany.

Pisze pan: „Grochów miejsce niedookreślone, niezdecydowane (…) nie mógł na szczęście się zdecydować, czym jest. Terenem ściśle miejskim czy też terenem wciąż wiejskim, a tu i ówdzie małomiasteczkowym”.
– Ni to wieś, ni to miasto. Grochów dołączył do Warszawy jakoś w okolicach I wojny. Zaraz potem zaczęły powstawać budynki, ale drewniane. Niska zabudowa, jednopiętrowa. Grochów nigdy nie szedł w górę. Długo nie było wysokich budynków. W latach 70. postawiono tam parę bloków gierkowskich, jednak też nie za dużo. Przez to Grochów nam się wydawał trochę zapóźniony, a nawet gorszy. Życie było po drugiej stronie Wisły. Zaczynając od sportu. Przez krótki czas tylko Gwardia grała na Stadionie Dziesięciolecia, ale stadion przez lata stał pusty. Całe życie artystyczne również toczyło się gdzie indziej. Po tamtej stronie. Jak się jechało na drugi brzeg Wisły, to się mówiło: „Jedziemy do miasta”. To było symboliczne przejście, zawsze miałem dziwne wrażenie przekraczania granicy.

W książce widać, że panu ten prawobrzeżny kompleks trochę ciąży. „Grochów był ledwie Starym Testamentem albo apokryfem wobec Nowego Testamentu lewobrzeżnej Warszawy”.
– Lewa strona, czyli ten symboliczny Nowy Testament, odbudowała się i parła ku przyszłości; zmartwychwstała. Na Grochowie życie toczyło się w innym czasie, powolnym. Nie było tu przemian, zwiastowań nowego, obietnic. Tak, zawsze się miało kompleks

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne

Wystawa „Wyzwolenie Warszawy”.

Tytuł: Wyzwolenie Warszawy (Obiekty ze zbiorów Muzeum Niepodległości). Miejsce: Muzeum X Pawilonu Cytadeli Warszawskiej – oddział Muzeum Niepodległości. Ul. Skazańców 25. Wernisaż: 16 stycznia 2025 g. 14:00. Wystawa czynna do 31.03.2025 Kurator: Kustosz Małgorzata

Kultura

Warszawa zła i dobra

Porywające spektakle o stolicy

Na pozór wszystko te spektakle dzieli. „Mahagonny” w Teatrze Studio opiera się na songspielu Brechta/Weilla (1927), potem rozbudowanym do formy widowiska operowego. „Karnawał warszawski” Cyryla Danielewskiego grany w stołecznym Teatrze Komedia korzysta ze starego wodewilu (prapremiera 1905). Oba snują jednak opowieść o wielkim mieście. Mieście potworze, pełnym przemocy, niewolącym i pochłaniającym mieszkańców, ale też o mieście marzeniu, które przynosi swobodny oddech i wolność.

Songspiel Brechta/Weilla nie opowiada o Warszawie, pokazuje miejsce wyimaginowane, tytułowe Mahagonny, które wiele obiecuje, a potem niszczy skuszonych perspektywą sukcesu. Jego znakiem rozpoznawczym stał się „Alabama song” – w Studiu śpiewa go porywająco Ewa Błaszczyk: „Potrzebny nam byle jaki bar / Żeby można w nim whisky chlać i gin / Inaczej tylko grób inaczej tylko grób / Inaczej inaczej inaczej tylko grób”. Śmiały pomysł połączenia „Mahagonny” ze współczesnym songspielem „Afterparty” Kasi Głowickiej i songami do tekstów Bartosza „Fisza” Waglewskiego sprawia natomiast, że i „Mahagonny” można traktować jako figurę każdego wielkiego miasta. Tak zachwala swoją produkcję sam teatr: „Mahagonny, fikcyjne miasto w Europie lat 30. XX w. i współczesna Warszawa. Rewolucja przemysłowa, galopująca nowoczesność, wszechogarniający postęp. Muzyka i śpiew”.

Na scenie Teatru Studio i Mahagonny, i Warszawę symbolizuje klub fitness, w którym rozgrywa się ta opowieść o życiu bez barier, czerpaniu pełnymi garściami z przyjemności, ale i o cierpieniu, które za tym się kryje. Bohaterowie niezmordowanie poddają próbie swoją kondycję, tak ważną w pogoni za sukcesem. Ich utrudzenie słychać zwłaszcza w części drugiej widowiska, skomponowanej przez Głowicką, i w tekstach Waglewskiego. Dochodzą w nich do głosu krańcowe przemęczenie, utrata złudzeń, poczucie nienadążania za tempem życia narzucanym przez wielkie miasto. Szczególne wrażenie robi song influencerki w wykonaniu Natalii Rybickiej. Obietnica wielkiego miasta okazuje się złudą. Ten spektakl ma przebudzić, zachęcić do bacznego przyglądania się światu i stawiania sobie innych wymagań, z myślą o zagrożonej przyszłości.

Od takiego odstręczającego wizerunku Warszawy najwyraźniej stronił Danielewski. Na scenie Studia wielkie miasto, Warszawa, niewoli przybyszów, w Komedii zaś ich wyzwala. Utwory Brechta i Danielewskiego powstały mniej więcej w tym samym czasie, dzieli je zaledwie 20 lat – a zarazem przepaść. Łączy z kolei niemal kompletne zapomnienie. Wprawdzie wersja operowa „Mahagonny”, czyli trzyaktowa sztuka „Rozkwit i upadek miasta Mahagonny”, trafia co pewien czas na afisz w Polsce (po raz ostatni w Teatrze Muzycznym w Gdyni, 1982), ale wcześniejsza wersja koncertowa raczej nie. W zaciszu archiwum spoczywał też „Karnawał warszawski”, po raz ostatni

Bertolt Brecht, Kurt Weill, Kasia Głowicka, Bartosz „Fisz” Waglewski, „Mahagonny. Ein Songspiel/Afterparty”, reżyseria i scenografia Krystian Lada, Teatrgaleria Studio w Warszawie, premiera 8 grudnia 2024.

Cyryl Danielewski, „Karnawał warszawski”, reżyseria i adaptacja Sławomir Narloch, muzyka Jakub Gawlik, Teatr Komedia w Warszawie, premiera 3 stycznia 2025.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Komu przeszkadza wyzwolenie Warszawy?

17 stycznia 1945 r. był symbolem odrodzenia Polski po najstraszliwszej z dziejowych tragedii

Mają rację ci, którzy twierdzą, że Polacy lubują się w czczeniu klęsk, a nie zwycięstw. Polityka historyczna III RP niestety potwierdza tę złośliwą opinię. Mamy bowiem marcowy  Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych, czyli tych nielicznych uczestników podziemia, którzy nie pogodzili się z wynikiem II wojny światowej i liczyli na wybuch trzeciej.

Mamy obchodzoną co roku z coraz większym rozmachem rocznicę masakry polskich żołnierzy pod Monte Cassino, która nie miała przecież żadnego wpływu na wynik wojny. Mamy wreszcie dzień 1 sierpnia, który już od dawna nie stanowi okazji do poważnej refleksji i zadumy nad tragedią powstania warszawskiego, lecz stał się dniem bezmyślnych przebieranek i radosnych koncertów, w dodatku uprawianych nie tylko w stolicy, ale w całej Polsce. Nie mamy za to świąt upamiętniających prawdziwe polskie sukcesy, tyle że bezkrwawe: Października 1956 r. czy porozumień Okrągłego Stołu z 1989 r.

Niechciana data

Ofiarą tej bezmyślnej cenzury historycznej padają też rocznice, które na ich nieszczęście obchodzono w czasach PRL. Chodzi o takie daty jak październikowa bitwa pod Lenino czy majowe święto zwycięstwa nad Trzecią Rzeszą. Do tych niechcianych dat należy też 17 stycznia 1945 r., czyli symboliczny dzień wyzwolenia Warszawy przez żołnierzy Armii Czerwonej i Wojska Polskiego. Symboliczny – bo wyzwolono wówczas morze ruin, które pozostały po powstaniu warszawskim i celowym zniszczeniu lewobrzeżnej części stolicy przez hitlerowców. Jednak ten symbol dla ówczesnych Polaków – a także dla następnych pokoleń – miał bardzo ważne znaczenie.

Uwolnienie stołecznego miasta spod obcej władzy stanowi dla każdego zniewolonego narodu moment kluczowy. Dlatego wszystkie polskie zrywy niepodległościowe miały na celu wyzwolenie Warszawy. Jeżeli to się udawało, to zwykle na krótko (jak w czasie powstań kościuszkowskiego czy listopadowego), a upadek stolicy oznaczał kres marzeń o własnym państwie. Nieprzypadkowo też druga niepodległość w listopadzie 1918 r. na poważnie zaczęła się od wyzwolenia Warszawy, a odparcie armii bolszewickich na przedpolach stolicy w sierpniu 1920 r. ocaliło młode państwo polskie.

Dlaczego więc rocznica uwolnienia Warszawy w styczniu 1945 r. – po ponad pięciu latach najkrwawszej i najbrutalniejszej w naszych dziejach okupacji – została wykreślona z kanonu pamięci historycznej III RP? „Historycy” z IPN i powielający ich tezy propagandziści dowodzą, że żadnego wyzwolenia wtedy nie było, gdyż okupację niemiecką zastąpiła sowiecka. To pogląd tak absurdalny, że nie powinno się z nim w ogóle dyskutować, lecz niestety w ostatnich latach staje się coraz popularniejszy. Trzeba więc za każdym razem przypominać, że nie da się na jednej szali położyć „dwóch zbrodniczych totalitaryzmów”, skoro jeden z nich – ten hitlerowski – zlikwidował państwo polskie i planował uczynić z Polaków bezwolną masę „gorszych rasowo” niewolników, drugi zaś – ten stalinowski – mimo licznych zbrodni i niegodziwości ostatecznie dał jednak naszemu narodowi możliwość odbudowania państwa i powrotu do normalnego życia narodowego (choć oczywiście pod hegemonią Moskwy). Mówienie o „dwóch okupacjach”

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Promocja

Pogrzeb wojskowy w Warszawie

Artykuł sponsorowany Pogrzeb wojskowy to szczególny rodzaj pochówku osób wybitnie zasłużonych dla kraju. Uroczystość ma miejsce wyłącznie w przypadkach określonych przez uchwalone przepisy prawne. Zgodnie z ceremoniałem sił zbrojnych obowiązującym w Polsce, pogrzeb o charakterze wojskowym może odbywać się