Tag "wybory prezydenckie 2025"

Powrót na stronę główną
Felietony Jerzy Domański

Czarne jest zawsze czarne

Naród wybrał, więc akceptujemy tego prezydenta. Jakikolwiek by był. Po wyborach słyszę prawie wyłącznie takie głosy. Dwa obozy, jeden chór.

Pora więc powiedzieć, że wynik z 1 czerwca nie sprawił, że ci, którzy kradli, oszukiwali, zatrudniali rodziny i kumpli na państwowych posadach, wyprowadzali miliony złotych dla swoich, stali się nagle krystalicznie porządnymi obywatelami. A tak można by pomyśleć, gdy wyszli z biało-czerwonymi flagami, udając patriotów. Chętnie znowu poprowadzą naród. Przez osiem lat rządzili i, korzystając z krótkiej pamięci wyborców, już chcą wracać. Na posady. Może im się udać ten comeback, bo nieudolność koalicji rządzącej jest jeszcze większa niż to, co pokazał sztab Trzaskowskiego. Towarzystwo wzajemnej adoracji tak potykało się tam o własne nogi, że z nimi na pokładzie nikt by wyborów nie wygrał.

Obóz PiS, doraźnie zbratany z Konfederacją, minimalnie wygrał, bo kampanię Nawrockiemu organizowali i opłacali ludzie ze starej władzy. Skrajnie zdesperowani i zmotywowani. Porażka Nawrockiego oznaczałaby dla nich przyśpieszenie dochodzeń

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Towarzystwo wzajemnej adoracji

Rafał Trzaskowski nie mógł wygrać wyborów prezydenckich, bo jego sztab zamiast z profesjonalistów składał się z klakierów i ignorantów

Jarosław Kaczyński i jego współpracownicy do wyborów prezydenckich zaczęli się szykować już na początku 2024 r. Choć grono pretendentów do najwyższego urzędu w państwie było szerokie, PiS nie bawiło się w wewnątrzpartyjne prawybory. Z zamówionych badań (wzorowanych na tych, które w USA przeprowadzili republikanie) wynikało, że dla konserwatywnego wyborcy idealny kandydat powinien mieć ok. 40 lat, wyższe wykształcenie, rodzinę, dobrą prezencję, charyzmę, siłę, doświadczenie w życiu publicznym, ale nie powinien się kojarzyć zbyt mocno z PiS. Tak wymyślono „kandydata obywatelskiego” Karola Nawrockiego, wytatuowanego stadionowego chuligana, byłego boksera i bywalca siłowni.

Nawrocki był idealny, bo choć jego związki z polityką były raczej luźne, to całą karierę zawdzięczał PiS, które ulokowało go najpierw na stołku dyrektora Muzeum II Wojny Światowej, a potem prezesa Instytutu Pamięci Narodowej. Takiego figuranta wystarczyło dobrze opakować i sprzedać „ciemnemu ludowi”, co sztabowcom PiS udało się perfekcyjnie w zaledwie sześć miesięcy.

Rafał Trzaskowski, który był naturalnym kandydatem obozu demokratycznego i murowanym faworytem do objęcia urzędu prezydenta, miał wszystko, by dobrze się przygotować do wyborczej bitwy: czas, pieniądze, zaplecze, a zwłaszcza doświadczenie zdobyte w kampanii wyborczej w 2020 r. i zaufanie społeczne na poziomie przekraczającym 45%.

Pani Wioletta, dyrektorka z ratusza

Szefową sztabu wyborczego, czyli mózgiem kampanii wyborczej, Trzaskowski mianował swoją zaufaną współpracowniczkę z warszawskiego ratusza i działaczkę PO Wiolettę Paprocką-Ślusarską.

„Było to absurdalne posunięcie. Ona w ogóle nie ma pojęcia o prowadzeniu kampanii wyborczych, a przez większość kariery nosiła teczki za politykami. Poza tym prowadziła kampanię wyborczą w 2023 r., która przecież zakończyła się spektakularną porażką Koalicji Obywatelskiej (PiS zdobyło 35,38% głosów, a KO 30,70% – przyp. A.S.). Tymczasem Donald Tusk z Rafałem Trzaskowskim wbrew faktom i zdrowemu rozsądkowi obwołali ją architektką zwycięstwa i nikt nawet nie zaprotestował”, mówi jeden z działaczy warszawskiej PO.

CV szefowej sztabu wyborczego Rafała Trzaskowskiego jest kalką typowego aparatczyka. Wioletta Paprocka-Ślusarska, rocznik 1983, pochodzi z Kraśnika. Z PO związała się, mając niewiele ponad 20 lat. Współpracowała z Grzegorzem Schetyną, była rzeczniczką Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji w latach 2007-2009, a potem „doradczynią”, gdy wpływowy polityk PO sprawował funkcję marszałka Sejmu (2010-2011). W czym 27-latka nieobyta w świecie polityki mogła doradzać staremu wyjadaczowi, mistrzowi zakulisowych gier i potyczek, trudno pojąć, ale moi informatorzy utrzymują, że była po prostu jedną z kilku sekretarek czy asystentek Schetyny.

Od 2010 r. Paprocka-Ślusarska jest radną PO w Sejmiku Województwa Mazowieckiego, a w 2013 r., za prezydentury Hanny Gronkiewicz-Waltz, partia ulokowała działaczkę w stołecznym ratuszu. Gdy Rafał Trzaskowski wygrał w stolicy wybory, Paprocka-Ślusarska została szefową jego gabinetu. Stołeczni działacze PO mówią złośliwie, że odpowiada za dostęp do ucha prezydenta Warszawy, kieruje pracami sekretariatu i pełni funkcję łączniczki między urzędem a partią, czyli Donaldem Tuskiem. Niezbyt ambitne zajęcie.

Za pracę dla partii jest sowicie wynagradzana. Jak wynika z jej oświadczenia majątkowego, 42-latka posiada trzy mieszkania, działkę budowlaną oraz 70 tys. zł i prawie 2,4 tys. euro oszczędności. W 2024 r. z tytułu pensji w ratuszu zarobiła 320 tys. zł plus ponad 112 tys. zł za zasiadanie w radach nadzorczych spółek Tramwaje Warszawskie i Veolia Energia. O takich zarobkach wielu Polaków może tylko pomarzyć.

Sztab wyborczy Rafała Trzaskowskiego składał się z ok. 40 osób – głównie polityków i działaczy partyjnych zaprzyjaźnionych z kandydatem. Byli to m.in. parlamentarzyści: Dorota Łoboda, Barbara Nowacka, Monika Rosa, Sławomir Nitras, Cezary Tomczyk, Monika Wielichowska, Aleksandra Gajewska, Paweł Olszewski, Małgorzata Niemczyk, Paweł Papke, Jagna Marczułajtis, oraz spin doktorzy: Michał Marcinkiewicz i Łukasz Pawłowski (nie mylić z Łukaszem Pawłowskim, szefem Ogólnopolskiej Grupy Badawczej).

Pani Dorota ze żłobka

Dorota Łoboda to polityczna nowicjuszka. Do polityki weszła na fali protestów przeciwko tzw. reformie edukacji firmowanej przez ministrę Annę Zalewską. Prowadziła wówczas ze wspólniczką żłobek i szkołę językową na warszawskim Żoliborzu. W 2018 r. została stołeczną radną, a w 2023 r. dostała się do Sejmu.

Niewątpliwie zna się na szeroko pojętej edukacji, prawach kobiet, równouprawnieniu, ale prezydencka kampania wyborcza to brutalna walka polityczna, gdzie liczą się przemyślana i opracowana strategia, ale też nieszablonowe myślenie niezbędne

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Romanowski Felietony

Mocz Karola Nawrockiego

Ta kampania, rozpoczęta jako konkurs piękności 13 kandydatów, zakończyła się moczem Karola Nawrockiego. Dziwne: wobec wojny za wschodnią granicą, wobec zachwiania filarów polskiego bezpieczeństwa, dano nam do oglądania wynik moczu, którego nikt nie wymagał i nikt nie oczekiwał. A przecież nie sposób było uciec od wątków niezwiązanych z urzędem prezydenta, bo o człowieku z moczem nie wiedziano niczego pewnego, a to, co stopniowo się ujawniało, budziło raz niesmak, raz przerażenie. Ukazywało się przecież i wyłudzenie mieszkania, i kibolskie ustawki, i niejasne związki ze światem przestępczym, i wreszcie okoliczność zupełnie już nieprawdopodobna: sutenerstwo. Wynik moczu nic do tego nie miał, ciekawe natomiast, czy promujący „obywatelskiego kandydata” Jarosław Kaczyński znał wszystkie powyższe okoliczności. Może znał, ale działał jak Kaligula, mianujący konsulem swego konia, a może nie znał, bo Nawrocki także jego wykiwał? Pewne jest jedno: dla sztabu „obywatelskiego kandydata” wszystko, co wychodziło na wierzch, było nowe.

Zawsze opowiadałem się przeciw lustracji, przeciw grzebaniu ludziom w życiorysach, tu jednak chodziło o wybór głowy państwa, o to, komu na pięć lat powierzymy swe bezpieczeństwo i swój los. Gdyby o trupach, które ma w szafie, Nawrocki powiedział choćby nawet dopiero w kampanii, nie zmieniłoby to mego doń nastawienia, ale przynajmniej umożliwiłoby zachowanie cienia szacunku. Dziś dla takiego człowieka można mieć tylko pogardę. Złapany na kłamstwie o posiadaniu jednego mieszkania kręcił i przedstawiał kolejne sprzeczne wersje, na zarzut sutenerstwa nie tylko nie oddał sprawy do sądu w trybie wyborczym, ale – jak słychać – żadnego pozwu w ogóle nie złożył. Co znaczy, że wszystkie afery milcząco potwierdził. Oto dobry uczeń polskich biskupów, których postawę streszcza słynna już formuła „przeczekamy i prosimy o przeczekanie”.

Tymczasem to właśnie polski Kościół skompromitował się w tych wyborach najbardziej. Istniało przecież domniemanie, że Nawrocki zgrzeszył przeciw drugiemu, szóstemu, siódmemu i ósmemu przykazaniu. I co Kościół na to? A nic. Naprzeciw Nawrockiego stanął zaś Rafał Trzaskowski, człowiek nieposzlakowanej uczciwości, przykładny mąż i ojciec, ba! nawet osobisty przeciwnik aborcji, bo w poruszającym wywiadzie rzece wyznający: „Mnie miało nie być”. I co Kościół na to? A nic. Kościół klepie swe vademecum wyborcze katolika, które na nikim nie robi już wrażenia, koniec końców zaś wskazuje i tak Nawrockiego.

A dr Duda? Przed pięciu laty, na krytyczną wypowiedź o sobie w dzienniku „Fakt”, krzyczał ni w pięć, ni w dziewięć: „Niemcy chcą wybierać w Polsce prezydenta? To jest podłość!”. Dziś nawet nie bąknie o Kristi Noem, amerykańskiej

a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Tomasz Jastrun

Dwa narody

Pierwszego prezydenta Polski, która odzyskała niepodległość, Gabriela Narutowicza, naukowca, szlachetnego człowieka, zamordowano w 1922 r., po dzikiej nagonce endecji (odpowiednik Konfederacji i partii Brauna). W Piłsudskim, który Narutowicza „wymyślił”, coś wtedy pękło i uznał, że Polską nie da się rządzić bez bata. Stąd zamach majowy, Bereza, a po śmierci marszałka droga do rządów autorytarnych (czy Hitler nie „uratował” nas przed polskim faszyzmem?).

O polskiej prawicy Piłsudski pisał tak: „Zapluty karzeł na krzywych nóżkach, wypluwający swą brudną duszę, opluwający mnie zewsząd”. Wyrzekania marszałka na Polskę są liczne i mocne: „Naród wspaniały, tylko ludzie kurwy”. Czytam wspomnienia żony Piłsudskiego. Jest dzień zaprzysiężenia Gabriela Narutowicza: „Byłam wtedy na mieście. W ścisku nie mogłam prawie się ruszać. Z jednej strony parła na mnie stara, przygłupia chłopka, która bez przerwy pytała, o co chodzi, z drugiej – gruba, wielka służąca. Ta ostatnia, z czerwoną twarzą, podrygiwała całym ciałem, wymachując pięściami i krzycząc: »Precz z Narutowiczem! Precz z Żydem!«. Gdy jej zabrakło oddechu, powiedziałam, że znam dobrze rodzinę Narutowiczów, nikt z nich nie pochodzi od Żydów, ale to był groch o ścianę. Za chwilę znowu zaczęła wrzeszczeć: »Żydzi nie będą nami rządzili!«. Skończyło się na tym, że wszyscy dookoła mnie krzyczeli i przeklinali w podobny sposób”. No tak, ale co to za pomysł, pani Aleksandro, by w dzikim tłumie dowodzić, że Narutowicz jest czysty rasowo? A gdyby miał żydowskie korzenie, to co?

A dzisiaj? Nawet bliscy mi ludzie mówili, że Sikorski odpada jako kandydat z powodu żony. Ukraińcom jakoś nie przeszkadza, że Zełenski ma „złe” pochodzenie. Eligiusz Niewiadomski dzisiaj byłby w partii Brauna. Malarz i historyk sztuki, za mord na pierwszym prezydencie został skazany na śmierć; wyrok wykonano w roku 1923. Mój ojciec opowiadał, że gdy jako młody nauczyciel przyszedł tego dnia do szkoły, zobaczył, że większość pedagogów nosi

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Przekleństwo drugiej tury

Największe partie od 20 lat zwykle wystawiają kandydatów z drugiego szeregu, takich, którzy mogą się spodobać przeciętnemu wyborcy

Powszechne wybory prezydenckie to bez wątpienia jedno z najmniej rozsądnych rozwiązań, jakie przyjęto u początków III Rzeczypospolitej. Mimo to, a może właśnie dlatego, polscy politycy i wyborcy tak bardzo je polubili, że trudno dziś sobie wyobrazić naszą politykę bez tego „cyrku prezydenckiego”, który odbywa się regularnie co pięć lat. Właśnie przeżywamy ten cyrk po raz ósmy i nic nie wskazuje na to, by jego efekty skłaniały do jakiejkolwiek poważnej refleksji.

Za każdym razem jest tak samo: na początku pojawiają się dziesiątki chętnych, wychodzących z prawdziwego skądinąd założenia, że skoro prezydent może nie mieć żadnego wykształcenia (jak Wałęsa) ani powagi politycznej (jak Duda), to znaczy, że już każdy może objąć ten najwyższy urząd w państwie, więc oni także. Potem przychodzi sito w postaci zbierania 100 tys. podpisów, z czym mają problem tylko ci, za którymi w ogóle nikt ani nic nie stoi. Pozostali, a więc zwykle kilkanaście osób, podpisy w taki czy inny sposób zdobywają, dzięki czemu otrzymują oficjalny status zarejestrowanego kandydata i wielotygodniowy dostęp do mediów, o jakim wcześniej nawet nie marzyli.

Cała perwersyjność tej zabawy polega na tym, że zwycięzca i tak może być tylko jeden, więc realną szansę na zostanie prezydentem mają wyłącznie ci, za którymi stoją największe obozy polityczne. Od 20 lat przywilej ten należy wyłącznie do kandydatów PiS i Platformy, cała reszta stanowi zatem tylko barwne tło dla powtarzających się w każdych wyborach zmagań między Kaczyńskim a Tuskiem, nawet jeśli reprezentują ich znacznie młodsi kandydaci z nieporównanie mniejszym doświadczeniem i niższą pozycją polityczną.

Wbrew pozorom nasze wybory prezydenckie nie są wzorowane na tych najbardziej znanych, w USA, lecz stanowią kopię wyborów francuskich, które gen. de Gaulle wprowadził do systemu V Republiki dopiero w latach 60. XX w. We Francji co pięć lat również startuje kilkunastu kandydatów, z których do drugiej tury przechodzi dwóch najsilniejszych i to spośród nich jest wyłaniany prezydent.

Model ten w 1990 r. postanowili przenieść na grunt polski politycy Ruchu Obywatelskiego – Akcji Demokratycznej (ROAD), czyli partii popierającej wówczas premiera Tadeusza Mazowieckiego w rywalizacji z Lechem Wałęsą, który nie krył swoich prezydenckich ambicji. Pomysł ten spodobał się też samemu Wałęsie, liczącemu na łatwe zwycięstwo nad coraz mniej popularnym szefem rządu. Ani jedna, ani druga strona solidarnościowej wojny na górze nie była w stanie przewidzieć, że pierwsze wybory prezydenckie w historii Polski okażą się wielkim zaskoczeniem: Mazowiecki zajął dopiero trzecie miejsce, pokonany przez „człowieka znikąd”, czyli polonijnego biznesmena Stanisława Tymińskiego, którego prymitywny populizm okazał się dla niemal jednej czwartej wyborców bardziej wiarygodny niż hasło „przyśpieszenia” głoszone przez gdańskiego noblistę i „siła spokoju” inteligenckiego premiera.

Zjednoczony front

To, że ostatecznie Wałęsa bez trudu pokonał Tymińskiego, a w żadnych następnych wyborach do drugiej tury nie wszedł nikt równie nieprzewidywalny, sprawiło, że lekcja z 1990 r. została w Polsce zignorowana. Na tyle skutecznie, że gdy tworzono konstytucję III RP, zapisano w niej powszechne wybory prezydenckie, choć większość partii popierających nową ustawę zasadniczą (PSL, Unia Wolności, Unia Pracy) nie miała żadnego interesu w utrzymaniu takiego modelu wyłaniania głowy państwa, bo ich kandydaci nigdy nie mieli realnych szans na wygranie wyborów. Był to jednak czas początków prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego, który w wyborach z 1995 r. pokonał Wałęsę, a pięć lat później zdeklasował wszystkich rywali, wygrywając już w pierwszej turze. Lewica mogła wtedy żyć w przekonaniu, że już zawsze będzie największym, a w każdym razie najstabilniejszym obozem politycznym w III RP, dysponując wiernym, wielomilionowym elektoratem. Temu dobremu samopoczuciu liderów SLD śmiertelny cios zadały wydarzenia pierwszych lat XXI w., gdy środowiska prawicowe skonsolidowały się wokół dwóch nowych ugrupowań stworzonych przez Kaczyńskiego i Tuska, którzy wcześniej wydawali się już politykami przegranymi.

Zjednoczony jeszcze wtedy „front antykomunistyczny” PO-PiS, intensywnie wspierany przez większość mediów, elit intelektualnych i nowo powstały IPN, doprowadził do moralnej i politycznej delegitymizacji lewicy, która w podwójnych wyborach z 2005 r. nie tylko straciła władzę, ale w ogóle została wypchnięta poza główny nurt polskiej polityki. Bo choć przez następne lata jej szczątkowa reprezentacja nadal zasiadała w Sejmie (z wyjątkiem kadencji w latach 2015-2019, gdy znalazła się poza parlamentem), to żadna z dwóch dominujących partii nie traktowała lewicy jako partnera, z którym należy się liczyć.

Niewiele zmieniło nawet utworzenie w 2023 r. obecnej koalicji rządowej, zdominowanej przez siły centroprawicowe, przy których lewica odgrywa rolę ledwie tolerowanego młodszego brata. A tegoroczne wybory prezydenckie, z trójką niezbyt poważnych, za to rywalizujących kandydatów lewicowych, jedynie potwierdziły tę oczywistą prawdę, że polska scena polityczna została trwale zdominowana przez środowiska prawicowe, a więc oparte na antykomunizmie, klerykalizmie i coraz mniej skrywanym nacjonalizmie.

Powszechne wybory prezydenckie w III RP zawsze zresztą służyły prawicy, a nie siłom umiarkowanym i odpowiedzialnym. Co prawda, polski prezydent może tylko pomarzyć o realnej władzy, jaką ma wybierany w taki sam sposób jego francuski

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Jasna strona mroku

Żałoby nie ma, co najwyżej potężne rozczarowanie, ale mój dziewięcioletni synek musiał się nasłuchać w ostatnich dniach lamentów i w domu, i na ulicy, skoro, wypełniając szkolną ankietę, do rubryki „Co byś chciał zmienić na świecie?” wpisał: „prezydenta Polski”. Z wiekiem nauczyłem się dostrzegać jasną stronę każdego, nawet z pozoru najmroczniejszego faktu; np. kiedy doskwierają mi fobie społeczne w zatłoczonych metropoliach, od których odwykłem, mieszkając na odludziu, uświadamiam sobie, że każda istota tworząca nieprzebrane tłumy, nerwowo i pośpiesznie zmierzające do jakiegoś celu, poczęła się z orgazmu. Jasne, nie wszyscy są owocami miłosnych zbliżeń, pamiętam o dzieciach poczętych z gwałtów, ale kiedy chcę zneutralizować mizantropię, przedzierając się przez masę społeczną, bardziej wolę myśleć o rozkoszy niż o cierpieniu.

Takoż i na myśl o prezydencie elekcie szukam pozytywów, fakt, że ze świecą, ale jeden nasuwa się natychmiast – zresztą już o tym wspominałem w czasie kampanijnym – nie będzie więcej Dudy. Nielotnego ministranta zastąpi dziarski (czy raczej wydziarany) Edek i pozostaje mieć nadzieję, że ostatnim publicznym fellatio w jego karierze była youtubowa rozmówka z „Panem Doktorem” Mentzenem. W moich oczach nie ma bardziej obrzydliwego wizerunku niż lizusowski Adrian, przebierający nóżkami w antyszambrze prezesa PiS – brutalny cham i fanatyk mniej jest mi ohydny niż człowiek bez charakteru; strategicznie to też lepsza opcja, bo jakikolwiek bunt Dudy przeciw macierzystej partii był niewyobrażalny przez dziesięć lat, tymczasem chuligański temperament Nawrockiego może się okazać dla kaczystów co najmniej niewygodny.

Drugie prawdopodobieństwo korzyści płynących z klęski wyborczej Rafała Trzaskowskiego to wyrwanie z letargu koalicji rządzącej – gdyby wygrał Rafał, rząd Donalda Tuska gotów byłby przespać smacznie kolejne lata i wtedy na kolejne wybory parlamentarne szlibyśmy jak na ścięcie. Teraz już nie ma czego się bać, trza działać – mam nadzieję na konkretne ruchy, których nie robiono wcześniej, aby nie zrazić do siebie potencjalnych wyborców z prawej strony. Począwszy od rekonstrukcji rządu (plotka o wymianie legalisty Bodnara na harcownika Giertycha budzi moją sympatię), na decyzjach samorządowych skończywszy.

Na przykład od kilku miesięcy przy ulicy Wiejskiej 9 dzień w dzień bojówki proliferskie urządzają piekło wszystkim okolicznym mieszkańcom, trąbiąc ile wlezie w wuwuzele, drąc się w megafony i utrudniając ruch – pod tym adresem mieści się pierwsza w Polsce przychodnia aborcyjna. Policja grzecznie asystuje, ratusz pozostaje bierny, a nieszczęśni mieszkańcy mogą tylko wywieszać błagalne transparenty „Obrońcy życia, dajcie nam żyć!”. To nie do uwierzenia

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jerzy Domański

Jeden naród, ale plemiona dwa

Pierwsze wnioski po kampanii wyborczej? Ten najbardziej oczywisty to wejście całego społeczeństwa na kolejny, jeszcze wyższy poziom podziałów i kłótni. Siedzimy na dwóch drabinach, które już prawie się nie stykają. Choć mówimy po polsku, do opisu sytuacji dobieramy różne słowa. Gdyby zrobić ranking wyrazów najczęściej używanych przez zwolenników Trzaskowskiego lub Nawrockiego, zobaczylibyśmy, jak wiele nas dzieli. Jak bardzo rozmijamy się nie tylko w ocenach sytuacji, ale też, co ważniejsze, w wyznawanych wartościach i preferowanych postawach. Długa kampania jeszcze bardziej to uwypukliła. Masowe poparcie dla Nawrockiego i odrzucenie wszystkich kryminalnych zarzutów wobec niego jest oparte na założeniu, że to, co o nim się mówi, jest kłamstwem i manipulacją obozu rządzącego.

PiS, a zwłaszcza Jarosławowi Kaczyńskiemu, udało się w ciągu ponad 20 lat tak

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Polacy poza Polską

Dużo teraz się mówi o Polakach głosujących za granicą, o tych 695 tys. mieszkających, pracujących bądź uczących się poza Polską. My zastanówmy się nad tymi, którzy mają Kartę Polaka albo chcą się repatriować do kraju przodków.

Karta Polaka funkcjonuje od roku 2008, była adresowana głównie do rodaków żyjących na terenach dawnego ZSRR, miała im ułatwić przyjazd do Polski, naukę, pracę. Po 17 latach jej obowiązywania konsulowie mają już na tę sprawę wyrobiony pogląd.

Po pierwsze, krąg osób, dla których karta została stworzona, zmniejsza się. A zainteresowani nią coraz częściej słabo identyfikują się z polskością – znajomość języka i zwyczajów przodków jest u nich niewielka. Jak więc ich kwalifikować? To trudne. Po drugie, karta jest wygodnym dokumentem dla osób krążących między Polską a Ukrainą, Rosją, Białorusią, Kazachstanem… Takich, które chcą w Polsce pracować albo prowadzić działalność gospodarczą. Stała się więc bardzo atrakcyjna. Konsulowie zwracają zaś uwagę, że coraz częściej we wnioskach o Kartę Polaka przedkładane są fałszywe dokumenty. I to jak sfałszowane! Otóż są preparowane na oryginalnych drukach z czasów ZSRR

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Wołanie o przemoc

Końcówka kampanii prezydenckiej stronników i aliantów prawicowego kandydata stała pod znakiem jawnej pochwały przemocy, co powoduje, że bez względu na wynik wyborów obudziliśmy się w kraju śmiertelnie chorym. Kibolskiej biografii Nawrockiego nie dałoby się wybronić inaczej niż zmasowaną gloryfikacją tępej siły fizycznej i bandyckich obyczajów – było tego za dużo, w dodatku pomazaniec Kaczora ani myślał wypierać się chuligańskiej przeszłości i obstawał przy dumnym wspominaniu bitewnych sukcesów.

Dopóki honorowe wartości „szlachetnej, męskiej walki w różnych modułach” doceniały publicznie pisowskie zakapiory w rodzaju Czarnka czy Jakiego, a zatem ludzie, którym z oczu patrzy mordobiciem, można było tylko wzruszać ramionami. Ale kiedy ustawkowe „me too” objęło także wyznania prezydenta ministranta, a nawet samego prezesa PiS, zrobiło się tak śmiesznie, że aż przerażająco. Zwłaszcza że Kaczyński sięgnął po ostateczność, powołując się na Abla, znaczy, lepszego brata, do którego śmierci osobiście się przyczynił: „Mój brat też w ustawkach, znaczy bójkach, brał udział i co?”. Wyobrażanie sobie żoliborskich bliźniaków biegających ze sztachetami po dzielni przerasta mnie pomimo mojego zamiłowania do metafizycznej dziwności istnienia.

W dziedzinie freak fightów mamy już zaorane, nikt nie wymyśli większego kuriozum. Ale kości zostały rzucone, niebawem nieformalnym hymnem naszej obolałej od ustawek Ojczyzny będzie pieśń autorstwa Olafa Deriglasoffa z kultowego „P.O.L.O.V.I.R.U.S.A”; refren leci tak: „Sztany, glany, chuj złamany, zęby wybite, łeb urwany. Sztany, szkity, chuj przebity, siedmiu rannych, dwóch zabitych”.

Kibole angielscy, niegdyś najbardziej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

Jeszcze zatęsknimy?

Pisanie, jak by nie patrzeć, politycznego felietonu przed poznaniem wyników głosowania w wyborach prezydenckich, którymi w ostatnich miesiącach żyliśmy wszyscy, jest z jednej strony karkołomne, z drugiej – inspirujące. Państwo wszyscy jesteście bogatsi w informacje z niedzielnego wieczoru i wyniki exit poll, late poll, a być może już po podaniu oficjalnych wyników przez Państwową Komisję Wyborczą. Wszak są to najłatwiejsze do policzenia wybory: głosy na Trzaskowskiego, głosy na Nawrockiego, głosy nieważne, puste, białe kartki. Ja, kiedy piszę te słowa, nie mam żadnych przekonujących, wiarygodnych wskazówek, żeby móc „wiedzieć”, kto wygra. W chaosie prawno-politycznym nie wiadomo nawet, czy zakończenie aktu głosowania i policzenie głosów zakończy ostatecznie całą procedurę wyborczą. Zadbał o to głównie poprzedni obóz władzy z obecnym prezydentem na czele.

Kampania, a bardziej nawet profile kandydatów wprowadziły ewidentnie nową, w mojej ocenie gorszą, jakość procesu wyboru i wartości instytucji. Należę do tych, którzy, od zawsze krytykując instytucję prezydenta, zauważali równocześnie, że akty prawne obudowujące procedury wyborcze, zdolności kandydatów, warunki brzegowe wyboru nie przewidziały żywiołu politycznej degrengolady, a na pewno nie nadążyły za dynamiką wypierania kandydatów lepszych przez gorszych. I nie chodzi tu o ocenę identyfikacji politycznych, poglądów ani programów.

Po tej kampanii zostajemy na dłużej z pytaniem, kto tak naprawdę, i spełniając jakie kryteria, winien móc kandydować na to stanowisko. Gołym okiem widać, że brakuje kryteriów, które uniemożliwiałyby startowanie w tym wyścigu osobom, których cele (niezależnie od realnych szans) są całkowicie sprzeczne z rangą urzędu.

W tych wyborach można by użyć przykładu osoby barwnej i nie aż tak kontrowersyjnej, czyli Krzysztofa Stanowskiego. Stanowski, szef i właściciel imperium medialnego Kanał Zero, otwarcie deklarował, że kandyduje dla jaj, i apelował, żeby go nie wybierać, bo się nie nadaje

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.